Prawie 1500 prób samobójczych dzieci i nastolatków poniżej 18. roku życia w 2021 roku. Aż 77 proc. więcej niż rok wcześniej! A to tylko oficjalne policyjne dane. W rzeczywistości prób odebrania sobie życia mogło być nawet 25 tys.
Kilka tygodni temu poznaliśmy dane statystyczne na temat samobójstw i prób samobójczych popełnionych w ubiegłym roku w Polsce przez dzieci i młodzież do 18. roku życia. Dane te były zatrważające.
1496 dzieci i nastolatków do 18. roku życia próbowało w tym czasie popełnić samobójstwo. W 127 przypadkach próba ta zakończyła się zgonem. W stosunku do 2020 roku oznacza to wzrost zachowań samobójczych o 77 proc., a śmierci samobójczych o 19 proc.
Serwis „Życie warte jest rozmowy” przygotował raport na ten temat.
OKO.press rozmawia z doświadczoną suicydolożką, jedną z autorek raportu, Lucyną Kicińską. Niedawno opublikowaliśmy pierwszą część rozmowy, w której mowa była m.in. o tym, dlaczego tak dużo dziewczynek podejmuje próby samobójcze, jak rozpoznać kryzys emocjonalny u dziecka, co w takiej sytuacji mówić, a czego nie mówić.
Dziś II część wywiadu.
Sławomir Zagórski, OKO.press: Czy więcej dzieci w kryzysie pochodzi z tzw. dobrych, czy raczej z patologicznych rodzin? Innymi słowy, źródłem problemu nie jest to, co one przeżywają, tylko co dzieje się w domu? Alkohol, przemoc, problemy własne rodziców, a nawet zwykły brak czasu, bo rodzice cały czas pracują.
Lucyna Kicińska*: Na pewno jest bardzo duży związek pomiędzy stanem emocjonalnym dziecka a środowiskiem, w jakim wyrasta. Ale ja bym nie sięgała po rodzinę patologiczną. Mówmy raczej o rodzinach dysfunkcyjnych, czyli takich, w których potrzeby dziecka, fizyczne i emocjonalne, nie są zaspokajane.
Wśród tych rodzin wyróżniamy tzw. rodziny patologiczne, gdzie np. jest trwałe uzależnienie od alkoholu albo stosowanie przemocy. Ale to stosunkowo mała liczba w porównaniu do tych wszystkich rodzin, w których nie są zaspokajane podstawowe potrzeby dzieci. I to tu jest prawdziwy problem.
Powiedział pan o alkoholu, własnych problemach rodziców, ale dodał pan też „rodzice, którzy nie mają czasu”. Może pan zrobić pod artykułem ankietę z pytaniem do rodziców, czy mają poczucie, że mają czas dla swoich dzieci. Orzechy przeciwko kokosom, że 95 proc. zaznaczy, że nie ma tego czasu.
Pod tym względem jesteśmy – podobnie jak w wielu miejscach w Europie i na świecie - rodzinami dysfunkcyjnymi. Trochę zapomnieliśmy, że człowiek jest istotą społeczną. My byśmy nie przetrwali, gdybyśmy ze sobą nie współpracowali. Nie wysłalibyśmy ludzi w kosmos, nie wymyślilibyśmy nawet koła.
Jako gatunek społeczny mamy trzy potrzeby, które musimy mieć zaspokojone i które zaspokajaliśmy przez wieki, dlatego teraz żyjemy. To jest potrzeba przynależności, uznania i potrzeba akceptacji.
Przez 40 tysięcy lat Homo sapiens zaspokajał je przez wspólnie spędzany czas. A teraz mamy XXI wiek, rozwój, technologie, tesla na orbicie, fantomatyka, tylko my czasu na nic nie mamy i wciąż nas coś ogranicza. Zawsze jak to słyszę, to się na to zżymam, bo sama nie czuję się niczyim niewolnikiem, ani też niewolnikiem czasu. To ja decyduję, ile czasu na co poświęcam.
I choć głoszę wywrotowe teorie, że najlepiej iść na plażę i się opalać, to przecież wiem, że po prostu musimy pracować. Tylko że my przesadzamy.
W konsekwencji mamy tak mało czasu dla siebie wzajemnie, ale powiedzenie do dziecka: „Kocham cię”, to jest półtorej sekundy, a powiedzenie” „Jesteś dla mnie ważna/y”, to są dwie sekundy. Więc niech mi nikt nie mydli oczu, że nie jesteśmy w stanie zaspakajać tej potrzeby akceptacji, przynależności i uznania.
Fakt, że jeszcze nie tak dawno było łatwiej, bo spędzaliśmy ze sobą bardzo dużo czasu. W moim dzieciństwie było tak, że telewizor był czarno-biały i tylko czasem w nim coś leciało innego niż obrady sejmu. Można go było włączyć, jak mama pozwoliła.
Czy człowiek chciał, czy nie, jadł wspólnie obiad z rodzicami. Alternatywy nie było. Mieliśmy obowiązki, rodzice nas włączali do życia rodzinnego. Mogliśmy się poczuć częścią większej wspólnoty, mimo że nikt specjalnie tego dla nas nie robił.
Natomiast to było inne życie, w którym mieliśmy możliwość przekazywania tych ważnych wartości i zaspokajania potrzeb przez bycie razem, przez osmozę. Rodzice mi nie powiedzieli, że najważniejsze w życiu są prawda, piękno i dobro. Ja zobaczyłam, że to jest najważniejsze, że nie można kłamać, bo rodzice nie kłamali. Trzeba być sprawiedliwym, bo rodzice tacy byli, trzeba szanować innych, bo rodzice szanowali innych i dostawali ten szacunek.
Teraz, nie mamy czasu, żeby spędzać go z dzieckiem, bo do godz. 18 w pracy, potem przy dobrych wiatrach, warszawskich, o 19 w domu, następnie trzeba coś ugotować. A potem co robimy? Odpalamy gierkę albo komóreczkę, albo wyciągamy laptopa z pracy. Niby to jesteśmy razem, ale naprawdę osobno. Jakie wartości możemy dziecku zaproponować w momencie, gdy oglądamy telewizję albo w coś gramy, bo musimy się odstresować?
Sporo się mówi o tym, że nowe technologie negatywnie wpływają na funkcjonowanie społeczne, na umiejętności komunikacyjne najmłodszych. To jest do pewnego stopnia prawda, ale nie mówmy, że jesteśmy wobec tego bezbronni albo nie mamy na to wpływu, bo to my wymyśliliśmy te technologie, nie dzieci. To myśmy dali, bez żadnego ograniczenia, dostęp do nich dzieciom. Ja tu żadnej Ameryki nie odkrywam. Możemy ich dzieciom nie dawać i wystarczy samemu ich tak nie eksplorować.
Bardzo często, gdy rozmawiam z rodzicami o domowych zasadach kontaktu z komórkami, Ipadami, to rodzice mówią: „Tak, to bardzo dobra zasada, żeby dziecko, jak przychodzi godzina 17, odkładało swój telefon i nie korzystało z niego do 19 czy 20. Pytam, czy to dotyczy wszystkich domowników. „Ale jak to wszystkich? Przecież mąż się nie zgodzi, ja to jeszcze…” – słyszę w odpowiedzi.
I co to dziecko ma robić? W ścianę patrzeć jak rodzic przegląda twittera, potem gra, a na koniec pisze z przyjacielem?
Kiedyś wspólnie spędzaliśmy czas na nie własnych zajęciach. Mój tata brał mnie do garażu i ja tam siedziałam i patrzyłam, jak on coś reperował w samochodzie. Czy ja jestem mechanikiem? Nie. Nie o to chodziło. Myśmy sobie po prostu spędzali razem czas. Ja mu coś podawałam, nauczyłam się współpracy, on mi podziękował.
Zrozumiałam, że robienie różnych rzeczy razem ma sens. To przecież bardzo proste, tak samo możemy postępować u siebie w domu, tylko jakoś nam to nie wychodzi. Dziecko ma się uczyć, a ja będę pracować. I jak ono przychodzi, to słyszy: „Teraz mi nie przeszkadzaj”.
Oczywiście ja wiem, że wszyscy musimy od czasu do czasu po godzinach pracować, i nawet ja, taka buntowniczka, otwieram komputer o 20:00. I przychodzą do mnie domownicy: „Chciałbym porozmawiać, coś od ciebie potrzebuję”. Staram się zawsze odpowiadać: „Teraz nie mogę, bo robię coś ważnego, ale wrócę do tego. Ja ciebie nie zostawię, omówimy to za godzinę”.
Gdy pytam się rodziców, co jest najważniejsze w życiu, mówią, że dzieci. A ja na to, że dziecko cały tydzień za panią chodzi, a pani mówi ‘Praca, praca i praca’. „To może ta praca jest ważniejsza?” I wtedy zwykle rodzic odpowiada: „Dzięki. To ja już pójdę i dzisiaj nie pracuję”.
Wszyscy rodzice popełniają błędy.
Jasne. Ale pamiętajmy o tym, że podstawą dobrego kontaktu i dobrego funkcjonowania dzieci jest to, żeby w czasie gdy są małe, zbudowały bazę i poczucie bezpieczeństwa i zaufania. Dzieci nie potrzebują nieomylnych rodziców, tylko takich, którzy widzą i korygują swoje błędy.
Mówiła pani o oddalaniu się od domu. W którymś momencie rodzice schodzą na dalszy plan, a znaczenia nabierają rówieśnicy. Ważne, żeby to nie były przypadkowe osoby.
Zgoda. Najpierw baza, a potem zainteresowanie z kim dzieci mają kontakt. I dobieranie tej grupy, rozpoznawanie jej, a nie puszczenie w całkowity samopas. Dziecko ma 12 lat, klucz na szyję, a my teraz realizujemy się zawodowo.
Dzieci oceniają krytycznie rodziców, a potem mimowolnie naśladują ich błędy.
Wszyscy mamy przez rodziców trochę „przerąbane”. Natomiast jak pojawiają się nasze własne dzieci, to taką super umiejętnością rodzicielską jest to, żeby mieć świadomość, że nasi rodzice popełniali błędy, ale ani się w tym nie zapadać, ani ich nie powtarzać.
Bardzo często osoby dorosłe albo tzw. młodzi dorośli, czyli od 18. do 25. roku życia, którzy piszą do serwisu www.zwjr.pl i są w chronicznym kryzysie emocjonalnym, odnoszą się do swojego dzieciństwa i do tego, jak im rodzice to dzieciństwo zniszczyli.
Brakiem czasu. Brakiem poczucia bezpieczeństwa, sprzecznymi komunikatami, rozwodem, alkoholem. I te osoby nie są w stanie samodzielnie tego przezwyciężyć. Czyli spojrzeć na swoje dzieciństwo poprzez pryzmat 80 procent, które były w porządku, tylko stale koncentrują się na tych niedobrych 20 procentach.
Takim ludziom trudno jest zacząć funkcjonować w rolach osób dorosłych, bo mówią wręcz o sobie: „We mnie jest cały czas to dziecko, które nie dostało pomocy i opieki”. Stąd się bierze ten utrwalony kryzys emocjonalny. Ale przecież nie da się tak teraz żyć, że kobieta siedzi w domu i pielęgnuje, i dba o dzieci do 18. roku życia. Bo też chce trochę pożyć, rozwijać się, no i trzeba zarabiać pieniądze.
Ale – jak mówiłam – także dziś, w szalonym XXI wieku, możemy nadal przekazywać dzieciom wartości i zaspokajać ich potrzeby.
Jak wygląda sytuacja dzieci i nastolatków, które przeszły już próbę samobójczą? Ktoś się nimi dalej opiekuje? To jest zostawione na głowie rodziców, czy ta sprawa jest jakoś rozwiązana systemowo?
Pan zadaje to pytanie z punktu widzenia logiki, ale - niestety - ten kraj nie stoi logiką. No nie. Nie jest to w żaden sposób systemowo rozwiązane.
Patrząc na dane Komendy Głównej się tego nie dowiemy, bo Komenda nie zbiera informacji, czy dziecku została zapewniona pomoc psychologiczna, psychoterapeutyczna albo psychiatryczna. Pamiętajmy, to są dane na temat liczby postępowań, które prowadziła policja w sytuacji podejrzenia, że ktoś dziecko albo nastolatka popchnął do podjęcia próby samobójczej, albo mu to umożliwił.
Dlatego to tylko wierzchołek góry lodowej, jeśli chodzi o zachowania samobójcze wśród dzieci i nastolatków. Z przelicznika WHO, o którym piszemy w raporcie, wynika, że tych prób samobójczych naprawdę mogło być w Polsce w ubiegłym roku nie 1500, ale od 12 do 25 tys.
Z kolei z mojego doświadczenia wiem, że może promil z nich w ogóle dostał jakąkolwiek pomoc po tych próbach. Przyczyna jest prozaiczna - o zdecydowanej większości prób nikt nie wie.
Co gorsze, nawet te dzieci, które dostały się do oficjalnej bazy policji, najczęściej też pomocy nie otrzymują. Bo jeżeli to jest próba samobójcza, która nie kończy się hospitalizacją dziecka, a są takie próby, to dziecko nie ma nawet kontaktu z lekarzem psychiatrą na oddziale.
Albo jest to tzw. konsultacja ewaluacyjna. Psychiatra mówi: „Nie, tutaj nie ma zagrożenia życia. Nie przyjmujemy na oddział”. Albo: „No rzeczywiście. Tutaj jest potrzeba pomocy, ale nie mamy teraz miejsca na oddziale. A to nie jest bezpośrednie zagrożenie życia, bądź zdrowia, bo to jest próba manifestacyjna”.
Chodzi o manifestację objawów kryzysu emocjonalnego, zwrócenie na siebie uwagi, czyli coś, co skądinąd jest bardzo dobrą diagnozą. Jeśli rodzicowi przychodzi do głowy „to tylko próba zwrócenia na siebie uwagi”, powinien po prostu tę uwagę dziecku zapewnić. Pobyt na oddziale tego przecież nie da.
Rodzic dziecka po próbie samobójczej zostaje sam, a to przekłada się na brak pomocy dla dziecka. Wiem o tym, bo rodzice często piszą: „Moje dziecko jest po próbie. Było na płukaniu żołądka, zostało wypisane. Czy my mamy coś zrobić? Jeśli tak, to co?"
Rodzice nie wiedzą, że mają zapisać dziecko do psychiatry i na psychoterapię, nie wiedzą gdzie się zgłosić.
Jeden z najgorszych, najgroźniejszych mitów dotyczących zachowań samobójczych to ten, że jeśli ktoś przeżył zachowanie samobójcze, to zagrożenie minęło. Nic bardziej mylnego! Wcześniejsza próba samobójcza jest bowiem korelatem numer jeden podjęcia następnej próby.
Jeżeli by pan zapytał, co sprawia, że ludzie odbierają sobie życie, odpowiedziałabym, że mieli za sobą wcześniejszą próbę samobójczą i nie dostali pomocy. I niestety, dzieci tej pomocy nie dostają.
A jeśli nawet ci nieliczni dostają, to może być to pomoc niekompletna, bo np. tylko psychiatryczna. Oddziałujemy wtedy na objawy, a nie na przyczyny, bo tak działają leki.
One nie odbudują poczucia wartości, nie sprawią, że dziecko będzie w stanie radzić sobie w trudnych sytuacjach w przyszłości, tylko wygłuszają objawy, myśli samobójcze, poprawiają nastrój, koncentrację uwagi. W momencie, gdy je odstawimy, znów zaczyna się problem.
Dlaczego rodzice zapewniają tylko pomoc psychiatryczną, jeżeli w ogóle ją zapewniają? A dlatego, że im psychiatra nie powiedział, że to jest tylko pewien element leczenia. Dlaczego nie powiedział? Bo dla niego to oczywiste. Choć to szokujące, psychiatrzy nie zawsze mają na tyle rozwinięte kompetencje komunikacyjne, by przekazać komuś to, co mają na myśli.
Pracuję również ze studentami psychiatrii i uczę ich, by mówili rodzicom to, co jest dla nich oczywiste, a najlepiej powtórzyli to jeszcze kilka razy. Dlatego u mnie rozmowa z rodzicami trwa długo.
Bo ja na wszelkie sposoby próbuję pokazać zjawisko, o którym rozmawiamy. Żeby nie było tak, że jak powiem: „Wskazane jest leczenie psychoterapeutyczne”, to rodzic pomyśli: „Wskazane, ale niekonieczne”, albo „Zapiszę córkę na zajęcia plastyczne, to taka forma arteterapii”.
Próba samobójcza dziecka to wstrząs dla rodziców, ale może wciąż niewystarczający, by szukać pomocy u psychiatry, a potem faszerować dziecko lekami psychotropowymi?
Leki psychoaktywne, nie psychotropowe! Słowa mają tu znaczenie. Mówi pan o stygmatyzacji, ale skąd się ona bierze? Z naszych przekonań. Trzeba je zmieniać, pracować nad tym. Ja lubię podawać liczby. Zawsze mówię rodzicom ile dzieci przyjmuje leki przeciwdepresyjne, żeby nie mieli poczucia, że tylko ich jedno z 6 milionów.
To ile jest tych dzieci biorących leki psychoaktywne?
Ponad 100 tys. A jeśli chodzi o dorosłych, przed pandemią było to 3,5 mln, ale w roku pandemicznym - 2020 odnotowano wzrost o 30 proc., czyli dziś ok. 5 mln ludzi.
My naprawdę bierzemy te leki i nie ma w tym nic złego. One nie zmieniają tego, kim jesteśmy, natomiast sprawiają, że możemy być tym, kim jesteśmy.
I to jest kolejny mit. Boimy się, że dziecko będzie „wycięte”. Że zmieni się na skutek przyjmowania leków. Nie chcę teraz zaczynać wątku jak bardzo rodzice manipulują przy lekach - to temat na inną rozmowę. Powiem tylko, że często chcą odstawiać dziecku leki po trzech dniach, bo „One są nieskuteczne”. A leki psychoaktywne nie mogą być skuteczne po trzech dniach, bo tak nie działają. Rodzic nie wie, bo mu psychiatra nie powiedział, bo to oczywiste. I tak w kółko.
Czym jest wasz serwis na mapie pomocy psychologicznej w Polsce?
„Życie warte jest rozmowy” to pierwsza w Polsce i pierwsza w Europie platforma edukacyjno-pomocowa dla osób dotkniętych kryzysem emocjonalnym, adresowana także dla profesjonalistów. Osoby dotknięte kryzysem to te, które przeżywają kryzys, ale także ich bliscy, osoby, które chcą komuś pomóc, kto jest w kryzysie.
Osoba w kryzysie bez względu na to, czy jest dzieckiem, nastolatkiem czy osobą dorosłą, znajdzie u nas na stronie animacje, wypowiedzi ekspertów, różne materiały, które pomogą jej zrozumieć, co przeżywa, w jaki sposób może sobie samodzielnie radzić i co się stanie, jak sięgnie po pomoc.
Jednym z częściej oglądanych filmików jest ten, który opowiada co się stanie, jak powiem psychiatrze, psychologowi, że mam myśli samobójcze. Bo ludzie najczęściej myślą, że jak się z tym zdradzą, to na pewno w kaftan i zamknięcie na oddziale.
No nie. Są badania, które pokazują, że niemal każdy z nas może mieć myśli samobójcze na jakimś etapie życia. To nie oznacza, że ktoś będzie nas zamykał w szpitalu i traktował jak w szpitalu z „Lotu nad Kukułczym Gniazdem”.
Jeśli ktoś, kto wchodzi na tę stronę, bo sam jest w kryzysie albo chce kogoś innego wspierać i nie znajdzie odpowiedzi na własne pytania, może skorzystać z zakładki „Napisz do specjalisty”.
Dużo ludzi do was pisze?
Serwis został uruchomiony na początku czerwca ubiegłego roku. Działa więc 7 miesięcy i w tym czasie napisało do nas ponad 900 osób. Piszą osoby, które są w kryzysie i pisze też duża grupa osób, które chcą kogoś wspierać.
Spośród tych, którzy piszą w swojej sprawie, 20 proc. to osoby poniżej 18. roku życia, a kolejne 25 proc. to młodzi dorośli.
Próbujecie tych ludzi zatrzymać, a nie tylko nawiązać jednorazowy kontakt?
Tak, oczywiście. Celem kontaktu jest dostarczenie informacji na temat kryzysu, udzielenie wsparcia emocjonalnego, poinformowanie gdzie szukać pomocy, ale także budowanie motywacji do tego, żeby powiedzieć o tym kryzysie innym, żeby zacząć szukać dla siebie pomocy. Tego się nie da załatwić śląc jedną wiadomość.
Żeby do nas napisać, trzeba założyć sobie anonimowe konto na stronie i wysyłać wiadomość do specjalisty. W przeciągu 3 dni roboczych dostaje się odpowiedź od naszego zespołu. Nie przypominam sobie, żeby jakakolwiek wiadomość kończyła się po prostu zwrotem: „Pozdrawiam”. Zawsze jest: „Co pani/pan o tym myśli? Jak się pani ma po przeczytaniu naszej wiadomości? Czy to jest pomocne? Czy pani może czegoś innego się spodziewała?”
Nawet jeżeli ktoś miałby przeczytać wiadomość i pomyśleć: „Dobra, to ja robię tak, jak napisali”, to dla mnie jest ważne, żeby się o tym dowiedzieć. Więc pytam: „Zamierza pani/pan podjąć jakieś kroki?”, licząc na odpowiedź typu: „Tak, udało mi się, dziękuję, zrobię to”.
Bo ja wtedy mogę znowu napisać i powiedzieć, że bardzo się cieszę, docenić, podtrzymać relację, podkreślić, że jeśli jeszcze coś się wydarzy, to jesteśmy. Jeżeli ta osoba miałaby dalej trudności, nie uzyskałaby pomocy, podnosi to prawdopodobieństwo, że napisze ponownie, bo wie, że są ludzie, na których może liczyć, którzy się troszczą, interesują i pamiętają.
Kontakt ze specjalistami zwjr.pl, podobnie jak wsparcie dla rodziców, które chcemy uruchomić, oparliśmy o model indywidualnego przewodnictwa po kryzysie. My nie zażegnamy kryzysu ani jedną wiadomością, ani też bardzo często dziesięcioma czy nawet piętnastoma wiadomościami.
My możemy zbudować motywację tej osoby, żeby zaczęła szukać pomocy w swoim bezpośrednim otoczeniu. Bo jeżeli mówimy, że u kogoś występują myśli samobójcze, to one nie znikną od tego, że ktoś dostanie 10 czy 20 spersonalizowanych wiadomości, które go wspierają. Ponieważ tu trzeba rozpocząć psychoterapię i być może zacząć brać leki.
Więc tak, jak najbardziej, jesteśmy w kontakcie z tymi osobami.
Są osoby, które piszą jedną, dwie, trzy wiadomości. Są takie, które wysyłają ich 10. I wreszcie są osoby, którym towarzyszymy przez dłuższy czas. Najczęściej to ludzie młodzi, przed 18. rokiem życia, którzy podkreślają: „Ja nie powiem nikomu o moim kryzysie, nie chcę martwić rodziców”. Albo: „Oni i tak nie zrozumieją”.
I my staramy się ‘doholować’ takie osoby do momentu, żeby mogły już na własny rachunek zapisać się do psychologa, psychiatry i uzyskać pomoc.
Z niektórymi osobami w kryzysie jesteśmy dosłownie z dnia na dzień. To dla nich ważne, że ktoś do nich pisze: „Martwimy się, trzymamy za ciebie kciuki. Odpisz nam, bo ciekawi nas, co się u ciebie dzieje”.
Bardzo często czytam, że dla kogoś napisanie „Trzymamy kciuki” ma ogromne znaczenie. Jest nastolatka, która wraca co jakiś czas do nas pisząc: „Długo nie pisałam, to znaczy, że u mnie było dobrze. Ale teraz znowu jest gorzej, a was zawsze postrzegałam jako schronienie dla siebie i teraz tego schronienia potrzebuję”.
To ważne, że udało nam się związać z tą osobą i pokazać jej, że jest dla nas ważna. Że wierzymy, że znajdzie rozwiązanie, mimo tego, że nie wiemy, jakie to rozwiązanie, bo tylko ona to wie. Ale potrzebuje drugiego człowieka, żeby jakoś sobie to wyobrazić, zbudować swoją motywację, podzielić się obawami. Jeśli zostanie w ciszy, sama ze sobą, to z tego kryzysu może nie wyjść.
Sporo osób pisze, że korzysta z opieki specjalistycznej, ale nie jest usatysfakcjonowana. „Byłam dzisiaj na sesji terapeutycznej, ale mam poczucie, że nie rozmawiamy o tym, co jest dla mnie ważne”. Odpisujemy, żeby zastanowiła się, co sprawia, że nie mówi tego terapeutce. I w ludziach często otwiera się szufladka: „No przecież ja powinnam jej to powiedzieć, a nie wam pisać, bo ona nie ma do tego dostępu”.
Ludzie otwierają się przed swoimi psychiatrami, terapeutami i mówią czego potrzebują. Ale po to, by zdobyć tę motywację, potrzebują drugiego człowieka i my właśnie od tego jesteśmy.
Czym różni się telefon zaufania od waszej działalności? Pani pracowała też w takim telefonie.
Telefon działa głównie konsultacyjnie. Np. do telefonu zaufania dla dzieci i młodzieży dzwonią dzieci ze wszystkimi problemami. Z rozstaniem, z poczuciem samotności, ze złą oceną, z rozwodem rodziców. Wśród tych problemów pojawiają się też myśli samobójcze.
Natomiast do serwisu „Życie warte jest rozmowy” piszą osoby, które mają już te myśli i są w ostrej fazie kryzysu emocjonalnego. U nas jest o wiele węższa specjalizacja w porównaniu do telefonów zaufania czy ogólnego poradnictwa.
Oczywiście, jeżeli ktoś napisze: „Jestem uzależniona od alkoholu, nie wiem co robić”, my takiej wiadomości nie ignorujemy. Odpisujemy, gdzie można szukać pomocy. I nawet taką wiadomość kończymy pytaniem, czy jeszcze ta osoba chce o coś zapytać, czy czegoś jej w tej wiadomości brakuje. I ludzie odpisują: „Nie, nie, dziękuję. Nie wiedziałam gdzie napisać”. Albo: „Dzwoniłam i się nie dodzwoniłam. Co jeszcze mogę zrobić?”.
Naturalnie, jak wszystkie organizacje pozarządowe chcielibyśmy robić więcej, natomiast nie mamy na to środków.
Nie dalej niż miesiąc temu ludzie błyskawicznie zrzucili się na działanie telefonu 116 111, który nie dostał dofinansowania z budżetu państwa. Strona rządowa podkreślała, że przecież finansują telefon Rzecznika Praw Dziecka, więc nie ma takiej potrzeby.
Poza różnymi kwestiami politycznymi, które mnie w ogóle nie interesują, faktem jest, że zarówno telefon 116 111, jak i 800 12 12 12 działały równolegle przez 14 lat i oba miały się dobrze. My działamy od 7 miesięcy i od pierwszego dnia są ludzie, którzy do nas piszą.
Po prostu wszyscy jesteście potrzebni.
Jesteśmy potrzebni. Nie jesteśmy dla siebie konkurencją. To nie jest podbieranie sobie „klientów”. To synergia. My siebie dodajemy, bo cały czas są osoby, które pomocy nie uzyskują.
My odpisujemy na wszystkie listy, jakie do nas przychodzą. Telefon 116 111 odbiera wszystkie połączenia, które jest w stanie odebrać. Podobnie działa telefon rzecznika tymczasem wciąż pozostają osoby, które się odbijają od zajętych linii. Po to też jest pomoc online www.zwjr.pl, bo do nas po prostu wpływają wiadomości. Są takie dni, że przychodzi ich 30, czy 40 i takie, że przychodzi jedna. Nie mamy ograniczeń.
Wy dostaliście pieniądze od PZU.
Finansowanie PZU pozwoliło na uruchomienie strony. Było to dla nas kluczowe, bo jak w każdym tego typu przedsięwzięciu – koszty początkowe są ogromne. Dzięki wsparciu ubezpieczyciela ten projekt w ogóle mógł ruszyć. PZU wciąż przekazuje środki na bieżące funkcjonowanie platformy. Jednak potrzeby są ogromne i planujemy nasze działania rozwijać.
W przeciwieństwie do telefonów zaufania nie możemy wystartować do żadnego konkursu, ponieważ nie ma konkursów na działania, które chcemy realizować.
Mam na myśli wspomniane pilotowanie rodziców dzieci w kryzysie, a także drugie przedsięwzięcie, na jakie zbieramy pieniądze, to jest grupa wsparcia rodziców, którzy stracili dziecko w wyniku próby samobójczej.
My dostrzegamy potrzeby takich działań, tymczasem konkursów na prowadzenia takich działań nie było i wciąż nie ma. Stąd nasza prośba o wsparcie przez Patronite. Takie „pospolite ruszenie” może mieć też walor edukacyjny – im więcej osób zaangażuje się w zbiórkę, tym większa też jest szansa, że problemy związane ze zdrowiem psychicznym przestaną być tematem tabu w społeczeństwie.
*Lucyna Kicińska - absolwentka Instytutu Profilaktyki Społecznej i Resocjalizacji Uniwersytetu Warszawskiego, certyfikowana suicydolożka Polskiego Towarzystwa Suicydologicznego. Od ponad 17 lat jest związana z organizacjami pozarządowymi specjalizującymi się w pomocy telefonicznej i online dzieciom i dorosłym w trudnych sytuacjach życiowych. Jest również przewodniczącą zespołu pomocy psychologiczno-pedagogicznej w XLI LO im. J. Lelewela w Warszawie, a także koordynatorką strefy pomocy serwisu zwjr.pl
Biolog, dziennikarz. Zrobił doktorat na UW, uczył biologii studentów w Algierii. 20 lat spędził w „Gazecie Wyborczej”. Współzakładał tam dział nauki i wypromował wielu dziennikarzy naukowych. Pracował też m.in. w Ambasadzie RP w Waszyngtonie, zajmując się współpracą naukową i kulturalną między Stanami a Polską. W OKO.press pisze głównie o systemie ochrony zdrowia.
Biolog, dziennikarz. Zrobił doktorat na UW, uczył biologii studentów w Algierii. 20 lat spędził w „Gazecie Wyborczej”. Współzakładał tam dział nauki i wypromował wielu dziennikarzy naukowych. Pracował też m.in. w Ambasadzie RP w Waszyngtonie, zajmując się współpracą naukową i kulturalną między Stanami a Polską. W OKO.press pisze głównie o systemie ochrony zdrowia.
Komentarze