Zamiast skutecznej reakcji na dezinformację, naruszenia i niejasności obserwowaliśmy niekontrolowaną przez nikogo wojnę informacyjną, w której sprawcy byli bezkarni, a państwo milczało. Potrzebujemy natychmiastowych zmian
Nie będzie lepszych dowodów niż te, które widzieliśmy w prezydenckiej kampanii wyborczej, na całkowitą bezradność państwa wobec wojny informacyjnej. System państwowy nie jest w stanie zareagować skutecznie ani na dezinformację, ani na niekontrolowaną agitację wyborczą. A ci, którzy posługują się tego rodzaju narzędziami, czują się coraz bardziej bezkarni.
Miało być tak pięknie. Minister cyfryzacji Krzysztof Gawkowski zapowiedział program „Parasol wyborczy”, NASK informował o szkoleniach i przygotowaniach, były spotkania z ekspertami i influencerami. Przypadki dezinformacji miały być natychmiast ujawniane, zgłaszane do służb, reakcja miała być szybka i skuteczna. Tyle że ostatecznie w przestrzeni publicznej
z dezinformacją i zaangażowaniem anonimowych podmiotów w kampanię walczyliśmy za pomocą pospolitego ruszenia.
Państwo zaś... głównie milczało.
Rządowy Instytut NASK, delegowany do walki z dezinformacją wyborczą, tylko raz, przed pierwszą turą wyborów, zareagował na tyle głośno, że został usłyszany przez opinię publiczną. Ostrzegł wówczas przed możliwą ingerencją zewnętrzną w wybory, wobec anonimowych reklam politycznych na Facebooku. Zrobił to jednak dopiero po miesiącu od pojawiania się pierwszych reklam tego typu, po dwóch tygodniach od ich opisania przez OKO.press. Chodziło o reklamy atakujące Mentzena i Nawrockiego, które na FB publikowały dwa anonimowe konta: Wiesz Jak Nie Jest i Stół Dorosłych.
„Widzę to tak” to cykl, w którym od czasu do czasu pozwalamy sobie i autorom zewnętrznym na bardziej publicystyczne podejście do opisu rzeczywistości. Zachęcamy do polemik.
Niestety NASK w oficjalnym komunikacie stwierdził, że te reklamy to przygotowanie gruntu do prowokacji wobec Trzaskowskiego. Nie wyjaśnił jednak, skąd taki wniosek, skoro uderzano w konkurentów Trzaskowskiego.
To zadziwiające stwierdzenie wywołało polityczną burzę, trudno więc uznać tę interwencję za udaną.
Chociaż trzeba zauważyć, że komunikat był w dużej mierze prawdziwy. A jednocześnie był spóźniony i bezzasadnie sugerował prowokację.
NASK powiadomił o sprawie ABW. I słusznie. Tyle że ABW zrobiło to, co zwykle – nie przekazało opinii publicznej żadnej informacji o dalszych losach zgłoszenia ani o swoich ustaleniach. Nic nie wyjaśniło. Nie wiemy, czy służba powie cokolwiek na ten temat po wyborach. Jednak kluczowy był przecież okres kampanii. Chodziło o to, aby wyborcy mogli wziąć pod uwagę opinię służb, decydując, na kogo będą głosować.
Pustkę po oficjalnych wyjaśnieniach zapełniły media – w dobrych przypadkach swoimi śledztwami, w gorszych – domysłami i nadmiernymi interpretacjami szczątkowych faktów, do których dotarto. Lukę informacyjną wykorzystali także politycy i sympatycy PiS, którzy sprawę okrzyknęli „aferą NASK” i atakowali instytut za wszystko, co im przyszło do głowy.
W przekazie publicznym winą za anonimowe reklamy na Facebooku obarczono organizację Akcja Demokracja. Mimo że prawdopodobnie miała ze sprawą niewiele wspólnego. Jak przyznali członkowie zarządu tej organizacji, znali wykonawcę (ale już nie zleceniodawcę) owych reklam i pomogli w znalezieniu osób chętnych do wystąpienia w promocyjnych spotach. To jednak nie jest w Polsce zabronione.
Tak jak wskazywaliśmy w OKO.press, pisały też o tym inne media, w sprawie pojawiły się wątki zagraniczne, prowadzące najpierw do węgierskiej firmy Estratos, a sięgając jeszcze dalej – do środowisk demokratycznych w USA.
Z dziennikarskich ustaleń wynika, że w anonimowe kampanie reklamowe były zaangażowane podmioty zagraniczne.
Nie oznacza to jednak, że reklamy te zostały opłacone z zagranicznych środków, a tylko to byłoby zabronioną prawnie ingerencją w polskie wybory. Wręcz przeciwnie, przedstawiciele firmy Meta poinformowali, że kampanię opłacił podmiot z Polski.
Udział podmiotów zagranicznych w anonimowych kampaniach reklamowych powinien zostać wyjaśniony przez ABW, i to jeszcze przed wyborami. Tyle że nie został. Służby nie zareagowały ani na medialne śledztwa, ani na polityczno-internetowe domysły. Nie było sprostowań, dementi ani potwierdzeń, mimo że temat pojawił się nawet w prezydenckich debatach. ABW milczało. Atakowany NASK przeszedł do defensywy.
Instytucje państwowe nie wyjaśniły nawet wystarczająco wyraźnie, co w obecnym stanie prawnym w Polsce, po zmianach w kodeksie wyborczym wprowadzonych za czasów PiS, jest legalne, a co nie jest. Pisaliśmy o tym w OKO.press wiele razy, ale przypomnę raz jeszcze.
Po pierwsze: w czasie kampanii każdy może agitować wyborczo za kim i przeciwko komu chce, także kupując płatne reklamy.
Nie podlega to żadnej kontroli i może się odbywać bez zgody komitetu wyborczego. Nic dziwnego, że reklamy dotyczące wyborów prezydenckich wykupowali politycy, np. Mateusz Morawiecki i Janusz Kowalski na rzecz Karola Nawrockiego i przeciwko Trzaskowskiemu, oraz rozmaite organizacje.
Centrum Życia i Rodziny prowadziło akcję „Polska w poTrzasku” i rozprowadzało po kraju ulotki przeciwko Trzaskowskiemu. Sztab Trzaskowskiego zawiadomił co prawda prokuraturę, a przynajmniej zapowiedział, że zawiadomi, ale o dalszym ciągu sprawy nic nie wiadomo.
Fundacja „Twój głos jest ważny” wykupiła kontrowersyjne reklamy antyPiS. Zaś Fundacja Liberte i Akcja Demokracja zorganizowały duże kampanie profrekwencyjne, sformatowane w taki sposób, by motywować głównie wyborców prodemokratycznych.
To, co najważniejsze w tej sprawie: takie działania możemy dziś oceniać pod względem etycznym, ale prawnie są one dozwolone, a przynajmniej nie są karane.
PiS, nowelizując kodeks wyborczy, zniósł sankcje za agitację bez zgody komitetu wyborczego.
Po drugie: Żadna służba czy instytucja nie ma uprawnień do kontrolowania reklam politycznych wykupionych przez podmioty inne niż komitet wyborczy. Prawnej kontroli finansowej podlegają jedynie komitety.
I wreszcie po trzecie: Zabroniona jest agitacja wyborcza przez podmioty zagraniczne. Tyle że wymaga to udowodnienia, iż agitujący pochodzi z zagranicy i ze środków zagranicznych finansuje np. reklamy wyborcze. Do tej pory nigdy takich dowodów nie przedstawiono.
Ten stan prawny jest zły i w OKO.press od lat apelujemy o jego zmianę.
Generuje to w kampanii potężny chaos, którego nie ma jak ograniczyć.
Wróćmy jednak do kampanii. Od momentu nieudanej interwencji NASK zamilkł. Specjalnie sprawdzałam to w przedwyborczy piątek – przez dwa tygodnie kampanii przed druga turą wyborów na jego kontach w mediach społecznościowych nie pojawił się żaden wpis związany z wyborami. Chociaż to właśnie ta instytucja miała być kluczowym elementem instytucjonalnego systemu reagowania na dezinformację.
Mieliśmy więc taką sytuację: państwo stworzyło system reagowania na przedwyborczą dezinformację, po czym w najważniejszym momencie, na dwa tygodnie przed drugą turą wyborów, wyłączyło kluczowy element tego systemu.
Dlaczego tak się stało? Nie wiadomo. Być może decyzję o wyciszeniu instytutu podjęto w nadzorującym NASK Ministerstwie Cyfryzacji. Jednak to był błąd. Wpadka (poważna) NASK-u z komunikatem nt. możliwej ingerencji zagranicznej nie powinna wyłączać z dalszych działań całej instytucji.
Teraz NASK zapowiada, że do końca czerwca opublikuje raport na temat dezinformacji wyborczej, ale powiedzmy sobie szczerze – to będzie musztarda po obiedzie. Ciekawa głównie dla ekspertów. Nie przyniesie jednak żadnych skutków w kontekście zapobiegania wpływowi dezinformacji na decyzje wyborcze Polaków.
W efekcie ostrzeżenia o fałszywych przekazach, deepfake`ach i innych oszustwach przedwyborczych publikowały organizacje pozarządowe, eksperci i dziennikarze, w tym pisząca te słowa.
A państwo milczało. Milczało wtedy, gdy przed drugą turą wyborów Facebook został zalany wyborczym scamem, czyli reklamami oszustów, którzy na wizerunkach kandydatów próbowali zarabiać pieniądze oszukując ludzi. Jednocześnie opłacali reklamy, w których obaj kandydaci byli przedstawiani w skrajnie negatywny i dezinformujący sposób. Przy czym znacznie więcej reklam uderzało w Trzaskowskiego.
Jak zauważyłam już wtedy w raporcie z sieci, niektóre reklamy ukrywano przed algorytmami Facebooka przez publikowanie ich w otoczeniu postów o tematyce neutralnej.
Tak się składa, że w tych neutralnych reklamach użyto języka… rosyjskiego. Interesujące, prawda?
Ten polityczny scam był opłacany z zagranicy, czyli na pewno był zewnętrzną ingerencją w polską kampanię. Czy NASK albo inna instytucja interweniowały w tej sprawie? Nie wiemy, bo nikt nas o tym nie poinformował. Za to na pewno żadne ostrzeżenie nie zostało przekazane publicznie. A w przypadku fałszywych reklam liczy się przede wszystkim to, by ich odbiorcy wiedzieli, że mają do czynienia z dezinformacją i oszustwem.
Państwo milczało także wtedy, kiedy dzień przed ciszą wyborczą w Warszawie i okolicach pojawiły się dezinformacyjne banery uderzające w Trzaskowskiego. Zdezorientowani wyborcy wysyłali informacje o tych banerach, gdzie się dało, w tym do mnie.
Nie było wiadomo, czy banery można zdejmować, czy nie. Co w ogóle z nimi zrobić?
Dzięki informacjom od czytelników OKO.press ostrzegło przed banerami. Okazało się nawet, że można zidentyfikować, kto za nimi stał. Oskar Szafarowicz, działacz młodzieżówki PiS, w swoim wpisie na platformie X wskazał na Ruch Obrony Granic, czyli organizację zawiązaną już w czasie kampanii wyborczej przez Roberta Bąkiewicza, znanego z organizowania przez lata nacjonalistycznego Marszu Niepodległości. Ale czy ktokolwiek odpowie za tę dezinformację?
Instytucja państwowa, w tym przypadku PKW, zabrała głos dopiero wtedy, gdy w dniu wyborów okazało się, że związane z PiS-em stowarzyszenie Ruch Obrony Wyborów, a za nim także politycy PiS, namawiają członków obwodowych komisji wyborczej do korzystania z nieautoryzowanej aplikacji. Mieli za jej pomocą sprawdzać prawdziwość okazywanych przez część wyborców zaświadczeń.
Zobaczmy wyraźnie, na czym polegał absurd i niebezpieczeństwo tej sytuacji. Oto wyborcy dostają urzędowe zaświadczenia o prawie do głosowania. Prawica uważa, że zaświadczenia są fałszowane, więc tworzy własną aplikację dla powoływanych przez państwo komisji wyborczych. I niektórzy członkowie tych komisji w trakcie wyborów rzeczywiście sprawdzają autentyczność państwowych dokumentów za pomocą prywatnej strony internetowej! Zdarzały się sytuacje, że wyborcom odmówiono wydania karty do głosowania na podstawie wskazań tej aplikacji.
To dowód na głęboki kryzys państwa.
Oraz na skrajnie niski poziom zaufania instytucjonalnego i społecznego, a także na bezradność komisji i wyborców wobec podejrzeń o możliwość sfałszowania wyborów.
W tym przypadku PKW zabrała głos. Wyjaśniła, że zaświadczenia są oznaczone specjalnym hologramem z nadrukiem „PRP 2025” i są rejestrowane w Centralnym Rejestrze Wyborców. Poza tym dokumentem można się było posłużyć tylko raz, ponieważ komisja zabierała go wyborcy po zarejestrowaniu. Prawicowa wizja masowych fałszerstw nie miała więc żadnych podstaw faktycznych.
Strona z aplikacją była postawiona na zagranicznych serwerach.
Nie wiadomo, na jakich zasadach gromadziła pozyskane dane, wiadomo jedynie, że na pewno je gromadziła.
Cała aplikacja działała bowiem w ten sposób, że na stronie wprowadzało się numer zaświadczenia i numeru telefonu członka obwodowej komisji wyborczej. Aplikacja sprawdzała, czy taki numer zaświadczenia został już wcześniej wprowadzony razem z innym numerem telefonu. Jeśli tak, uznawała, że zaświadczenie zostało już wcześniej użyte. Czyli musiała gromadzić wprowadzane dane, by je porównywać. Czy ktoś je zabezpieczył?
Także w tym przypadku państwo wykazało się biernością. Poza wyjaśnieniami PKW nie słychać do dziś o żadnej innej reakcji. Nie wyjaśniono, co się stało z danymi. Nie wyciągnięto konsekwencji wobec osób publicznych namawiających do używania nieautoryzowanej aplikacji podczas głosowania. Zapadła cisza, jakby nic się nie zdarzyło.
Opisywane milczenie państwa działa zachęcająco na wszystkich, którzy przy następnych wyborach będą znów chcieli dezinformować, agitować wyborczo w sposób niejawny, tworzyć własne aplikacje i wieszać fałszywe banery.
Bo kiedy państwo wykazuje się biernością, gwarantuje bezkarność sprawcom.
A to zachęca do przekraczania kolejnych granic.
To milczenie należy jak najszybciej przerwać. Potrzebne są zmiany prawne i instytucjonalne, inaczej za dwa lata kampania wyborcza będzie wielokrotnie silniejszą niż dziś wojną informacyjną, prowadzoną wewnątrz państwa. A chaos i kłamstwo będą jej podstawową amunicją.
Potrzebujemy natychmiast:
Bez tego możemy sobie dalej opowiadać o „parasolach wyborczych” albo snuć historie, że przecież nic się nie stało. Kampania już teraz staje się sprywatyzowaną rozgrywką różnych sił, częściowo niezidentyfikowanych, nad którymi państwo nie ma żadnej kontroli. Komitety wyborcze zaś coraz częściej pełnią jedynie rolę listków figowych dla wojny prowadzonej poza nimi.
Bez stanowczych działań systemowych proces prywatyzacji kampanii jedynie się pogłębi.
Władza
Wybory
Ministerstwo Cyfryzacji
Państwowa Komisja Wyborcza
dezinformacja
fałszywe reklamy
ingerencja zagraniczna
kampania prezydencka
kampania wyborcza
NASK
walka z dezinformacją
Wybory prezydenckie 2025
Analityczka mediów społecznościowych, ekspertka. Specjalizuje się w analizie zagrożeń informacyjnych, zwłaszcza rosyjskiej dezinformacji i manipulacji w sieci. Autorka książki „Efekt niszczący. Jak dezinformacja wpływa na nasze życie” oraz dwóch poradników na temat zwalczania dezinformacji. Z OKO.press współpracuje jako autorka zewnętrzna. Pisze o dezinformacji, bezpieczeństwie państwa, wojnie informacyjnej oraz o internetowych trendach dotyczących polityki. Zajmuje się też monitorowaniem ruchów skrajnie prawicowych i antysystemowych.
Analityczka mediów społecznościowych, ekspertka. Specjalizuje się w analizie zagrożeń informacyjnych, zwłaszcza rosyjskiej dezinformacji i manipulacji w sieci. Autorka książki „Efekt niszczący. Jak dezinformacja wpływa na nasze życie” oraz dwóch poradników na temat zwalczania dezinformacji. Z OKO.press współpracuje jako autorka zewnętrzna. Pisze o dezinformacji, bezpieczeństwie państwa, wojnie informacyjnej oraz o internetowych trendach dotyczących polityki. Zajmuje się też monitorowaniem ruchów skrajnie prawicowych i antysystemowych.
Komentarze