Zmiany w Kodeksie Wyborczym, które usiłuje przeforsować PiS, nie pomogą w procesie wyborczym, za to pozwolą dofinansować partyjny aktyw. O nowych możliwościach finansowych przekrętów opowiada OKO.press Róża Rzeplińska z Mam Prawo Wiedzieć
Projekt nowelizacji Kodeksu Wyborczego wprowadzony przez PiS do Sejmu tuż przed Bożym Narodzeniem, w komisji sejmowej został pozbawiony części najbardziej niebezpiecznych przepisów. Nie zmienia to jednak faktu, że forsowana przez PiS zmiana prawa wyborczego z wielu powodów nadal budzi ogromne zastrzeżenia środowisk prawniczych, ekspertów w zakresie prawa wyborczego i organizacji wyborów, samorządów, organizacji pozarządowych i opozycji.
Sejm ma się zająć projektem na najbliższym posiedzeniu - czyli w środę i czwartek (25 i 26 stycznia).
W OKO.press rozmawiamy o nim z Różą Rzeplińską, szefową portalu Mam Prawo Wiedzieć - na bieżąco monitorującą przebieg prac nad projektem w komisji sejmowej.
Witold Głowacki, OKO.press: Sejm ma ponownie zająć się projektem nowelizacji kodeksu wyborczego. Władza twierdzi że chodzi w nim o zwiększenie frekwencji i ułatwienie obywatelom dostępu do lokali wyborczych. Ale organizacje pozarządowe alarmują, że projekt niesie ze sobą wiele zagrożeń. Czy jest się czego bać?
Róża Rzeplińska: Tak. Mimo poprawek dokonanych na etapie prac w komisji sejmowej wciąż jest wiele powodów, by się tego projektu obawiać.
Zacznijmy od samych terminów i trybu, w jakim zmiany są forsowane. Zgodnie z orzecznictwem Trybunału Konstytucyjnego istotnych zmian w prawie dotyczących organizacji wyborów nie można dokonywać później niż na 6 miesięcy przed dniem zarządzenia wyborów.
Dlatego ostatnim dniem, w którym nowelizacja kodeksu wyborczego może zgodnie z prawem wejść w życie, jest 14 lutego
14 sierpnia jest z kolei dniem, w którym prezydent najpóźniej musi zarządzić wybory parlamentarne. To dobra i ważna zasada prawna - bo przecież zmian dotyczących wyborów kolejnych władz dokonują obecne władze. A one, musimy założyć przecież, będą gotowe na wszystko, by wygrać te kolejne wybory
Jeśli tworzenie kodeksu wyborczego jest elementem walki o zwycięstwo w wyborach, to jest to, co najmniej niewłaściwe. Obywatele - a także opozycja - muszą dysponować rodzajem filtru. Jest nim zasada sześciu miesięcy przedwyborczej karencji w zmianach w prawie organizacji wyborów.
Czasu do 14 lutego jest już tak mało, że termin bardzo łatwo może zostać niedotrzymany. Wystarczy na przykład, że Senat skorzysta prawa do prowadzenia prac nad projektem przez pełne 30 dni.
Obecna nowelizacja powstaje na ostatnią chwilę, w warunkach pośpiechu i kompletnego bałaganu.
Już na etapie prac w komisji sejmowej można było się zastanawiać, co jest realną intencją władzy - tym bardziej, że dokonane przez sejmową komisję zmiany w projekcie sprawiły, że różni się on od swej pierwotnej wersji. Trudno więc powiedzieć, czy władza sama wie, czego chce, forsując ten projekt.
W atmosferze i warunkach, w których on powstaje, nie ma absolutnie miejsca na konsultacje z różnymi środowiskami. A także na zupełnie podstawową refleksję polegającą na przyjrzeniu się, jak nowe przepisy i zmiana sposobu organizacji wyborów wpływają na samych głównych aktorów procesu wyborczego.
A tych aktorów mamy od przecież kilku. To:
Bo przecież także komitety wyborcze ugrupowań startujących w wyborach muszą - dla zachowania równości wobec prawa - wiedzieć, w jakim środowisku prawnym będą startować.
A tego dziś nie wie nikt - łącznie z Prawem i Sprawiedliwością. Niestety opozycja też w tym nie pomaga.
Prawda jest taka, że do tej pory na żadnym z etapów procedowania tego projektu, opozycja nie dała obywatelom przejrzystej odpowiedzi na pytanie, z czym właściwie mamy do czynienia.
Projekt pojawił się w Sejmie 22 grudnia. Do 11 stycznia opozycja właściwie nie przygotowała klarownego wyjaśnienia, dlaczego przepisy forsowane przez PiS są złe i mogą mieć bardzo negatywny wpływ na przebieg procesu wyborczego.
Partie opozycyjne długo nie sięgnęły po specjalistów zajmujących się kodeksem wyborczym. Dzwoniłam do zajmujących się tym projektem posłów opozycji na tydzień przed posiedzeniem sejmowej komisji. Nawet wtedy nie mieli jeszcze gotowych opinii prawnych dotyczących tego projektu.
Gdybym miał być złośliwy, to przypomniałbym, że w OKO.press pierwsza analiza tego projektu pisana przez Mariusza Jałoszewskiego, ukazała się właśnie 22 grudnia. Nawet w takim tempie można było przeprowadzić podstawową analizę tego projektu.
Ależ oczywiście. Mamy więc tak naprawdę dwa obszary problemów. Ten, który stworzyła władza, która w ramach chaotycznego i bałaganiarskiego procesu legislacyjnego usiłuje sobie zorganizować nowy proces wyborczy. Ale też ten, który dotyczy opozycji, która reaguje bardzo wolno i w dużej mierze pozostaje indolentna. Nie informując obywateli o zagrożeniach związanych z forsowanymi przez PiS zmianami w kodeksie wyborczym.
Po pracy komisji w projekcie zostały co najmniej dwie jednoznacznie złe propozycje.
Są też ważne zmiany, których naprawdę potrzebujemy, a których w tym projekcie od początku nie ma - dotyczą np. ignorowanej przez władze od lat potrzeby korekty demograficznej okręgów wyborczych.
Mamy w procesie wyborczym kilka funkcji, które sprawują obywatele - w tym dwie funkcje obserwacyjne. Są to:
Ich zadaniem jest sprawdzanie, czy proces wyborczy jest rzetelny, czy komisje pracują właściwie, czy nie są łamane procedury wyborcze. Mają do tego szereg narzędzi - np w postaci możliwości wnoszenia uwag do protokołu, kontrolowania transportu kart do głosowania i procesu liczenia głosów.
Przy czym – uprawnienia obserwatorów z ramienia organizacji są mniejsze, niż mężów zaufania, kierowanych do obserwacji przez komitety.
Szczęśliwie po pracach komisji w projekcie nie ma już tego skrajnie złego pomysłu dotyczącego nagrywania przez mężów zaufania przebiegu głosowania.
Pozostał jednak równie zły pomysł dotyczący ich wynagradzania. Otóż mężowie zaufania pracujący na rzecz poszczególnych komitetów wyborczych mają z budżetu państwa otrzymywać połowę diety członka Komisji, czyli około 175 zł.
Dokładnie tak. To dodatkowy kapitał dla partii.
Powołanie 27 tysięcy mężów zaufania, a więc po jednym w każdej komisji, to wyzwanie dla komitetu. To więcej niż liczba aktywnych członków partii.
Po zmianach zaproponowanych w projekcie i utworzeniu najmniejszych obwodów potrzeba ich będzie około 30 tysięcy
Jeśli ich praca w ogóle ma być opłacana, pieniądze na to powinny iść z budżetów partyjnych. Przy 30 tysiącach komisji i stawce 175 zł koszt w wyborach parlamentarnych w 2023 r. wyniósłby około 5,25 miliona złotych dla każdego z komitetów wyborczych.
Dlaczego Prawo i Sprawiedliwość nagle ma dostać aż tak wysokie, pięciomilionowe dofinansowanie z budżetu państwa dla swych funkcjonariuszy partyjnych? Dlaczego miałyby je dostać inne partie?
I dlaczego partyjni mężowie zaufania nagle mieliby zacząć zostać wynagradzani z budżetu, a obserwatorzy z ramienia NGO-sów nie?
Od autorów projektu usłyszeliśmy tak naprawdę tyle - że partyjni mężowie zaufania dostaną zapłatę z budżetu, a frajerzy z organizacji społecznych niech sobie obserwują dalej za darmo. Ale!
Ale – nie ma nic złego w tym, że proces wyborczy jest w pewnym sensie uspołeczniony. I że mamy ludzi, którzy w ramach wolontariatu dla swej partii albo dla swej organizacji pozarządowej decydują się na uczestnictwo w procesie wyborczym poprzez jego obserwację. To działa i działało nadspodziewanie dobrze. I jeszcze jedno – mąż zaufania nie bierze odpowiedzialności za organizację wyborów, spędza w komisji kilka godzin.
Jeśli kogoś mielibyśmy doposażyć to przewodniczącego i członków komisji. Dzisiaj ich diety to odpowiednio 500 i 350 zł, a praca w obwodowej komisji oznacza znacznie większe zaangażowanie czasowe i odpowiedzialność, to min. udział w szkoleniach, praca w komisji i liczenie głosów. Dlaczego, zamiast zwiększyć diety w komisjach nagle mamy zacząć płacić mężom zaufania - i to w sytuacji, w której na skutek inflacji polskie państwo wcale nie ma tych pieniędzy za dużo?
Moim zdaniem nie chodzi tu o nic innego niż o dodatkowe dofinansowanie komitetów wyborczych.
PiS powtarza, że to działania profrekwencyjne - co oczywiście samo w sobie jest wielką potrzebą dotyczącą polskiego społeczeństwa. Niemniej jednak tryb tworzenia nowych obwodów wyborczych ociera się o absurd.
Na wniosek 5 procent wyborów nowe obwody mają zostać utworzone nawet w miejscowościach, w których mieszka mniej niż 200 mieszkańców
Policzmy przez chwilę. W miejscowości z 200 mieszkańcami powiedzmy, że 40 osób jest niepełnoletnia i nie ma praw wyborczych - a zatem do złożenia wniosku uprawnionych będzie 5 procent ze 160 czyli... 8 osób.
Z kolei - jeśli weźmiemy pod uwagę dotychczasową frekwencję wyborczą - z tych 160 uprawnionych do głosowania, weźmie udział w wyborach około 100 osób. Spośród siebie lub z pomocą samorządu utworzą komisję - w której musi być łącznie 7 osób. Jest mało prawdopodobne, że w każdej takiej małej miejscowości znajdzie się tylu odpowiednich chętnych - choć PiS i PSL zarzekają się, że nie będzie z tym najmniejszego problemu.
Oczywiście, że ludzie w Polsce mają prawo dostępu do lokalu wyborczego - i że powinno to dla nich być łatwe. Wiadomo też, że często jest to dla nich o wiele za trudne.
Jeżeli ta mała miejscowość jest odległa o 7 czy 8 kilometrów od tej większej, to jest to za daleko, by na przykład starsze osoby dotarły tam piechotą. Zwłaszcza, że czasem nie mają rodziny, która mogłaby w tym pomóc. A równie często ta rodzina nie ma jak im pomóc, bo mieszka w odległym dużym mieście albo i na emigracji.
Podobnie jak mapy dostępu do internetu szerokopasmowego i łączności komórkowej. W wielu najmniejszych miejscowościach w Polsce właśnie z tych powodów tak naprawdę nie ma odpowiednich warunków dla organizacji nowych obwodów wyborczych. Nie mówiąc już o wspomnianych wcześniej problemach z samym zapewnieniem składu komisji.
O wiele lepszym rozwiązaniem byłoby więc systemowe zorganizowanie dowozu i odwozu do i z lokali wyborczych
Samorządy deklarują, że zrobiłyby to bez większych problemów - nawet te najmniejsze. Zarazem jednak samorządowcy otwarcie śmieją się z pomysłów władz. Że pomyślały o dowozie do lokali wyborczych, ale zapomniały o odwożeniu tych wykluczonych transportowo osób z powrotem do miejsca zamieszkania. I tak jednak o wiele łatwiej jest zorganizować dojazd i odwóz, aniżeli lokować dodatkowy obwód wyborczy w miejscu, którym będzie trudno go obsadzić, będzie trudno znaleźć jakikolwiek należący do przestrzeni wspólnej lokal i będzie problem z zasięgiem telefonicznym bądź internetowym.
Na tym jednak nie koniec problemów z dostępem do lokali wyborczych.
W czym rzecz?
Autorzy projektu zapomnieli o problemach z dostępem do lokali wyborczych dwóch innych grup. Pierwszą z nich jest część mieszkańców największych miast. Są w nich w takie obwody, w których liczba głosujących jest tak duża, że szybko powstaje realny korek.
Widzieliśmy już takie sytuacje, że koło 18.00 ludzie stali w kolejce i nie mieli gwarancji, że zdążą zagłosować do 21, czyli do zamknięcia lokali wyborczych.
Z kolei komisja, która ma w takim obwodzie policzyć głosy, musi się nastawić na znacznie dłuższe godziny pracy niż gdzie indziej. Granice tych miejskich obwodów są od wielu lat takie same, nikt nie bierze pod uwagę powstawania nowych osiedli, zmian demograficznych w samym obrębie miast.
W efekcie część obwodów jest przeciążona - zdecydowanie ponad miarę. Projekt nijak nie odpowiada na te problemy.
A drugą grupą, o której projektodawcy zapomnieli lub celowo nie pamiętają, są obywatele mieszkający poza granicami kraju. Nie będą mieli możliwości zgłoszenia swej chęci głosowania telefonicznie, do tego też nie będą mogli dopisać się do spisu wyborców w Polsce, w dniu głosowania, na podstawie paszportu. Mimo że jest to przecież, przypomnę, dokument tożsamości.
To ogranicza ich prawo do dostępu do wyborów, jest utrudnieniem, przez które jakaś grupa wyborców może w ogóle nie zagłosować.
Tak. PiS od lat ignoruje potrzebę dokonania korekty demograficznej granic już nie okręgów, ale obwodów wyborczych.
"W ośmiu okręgach powinno być przyznawanych więcej mandatów, przy czym:
Z kolei czternaście okręgów powinno mieć o jeden mandat mniej: Legnica, Lublin, Chełm, Łódź, Piotrków, Sieradz, Radom, Siedlce, Krosno, Katowice, Sosnowiec, Kielce, Elbląg i Olsztyn." - wyliczał we wrześniu na łamach OKO.press analityk Leszek Kraszyna.
Polska zmienia się demograficznie w szybkim tempie i część tych najgęściej zaludnionych okręgów w tym momencie nie jest już właściwie reprezentowana pod względem liczby mandatów. Część zaś jest zdecydowanie nadreprezentowana. Tymczasem granic okręgów nie zmieniano od chyba 8 lat - mimo że PKW kierowała w tej sprawie odpowiednie wnioski do Sejmu. Prawdę mówiąc kompletnie nie pojmuję, dlaczego opozycja w ogóle nie podejmuje tego tematu - skoro powinna o nim krzyczeć.
Tak. A zatem dlaczego ta sama opozycja, która mówi: "No tak, PiS szykuje sobie łatwość głosowania dla swoich wyborców, żeby ich zapędzić do urn", i która definiuje siebie jako trafiającą bardziej do elektoratu miejskiego czy wielkomiejskiego, nie mówi w imieniu właśnie tej części obywateli?
Dlaczego nie krzyczy o ich trudnościach z dostępem do głosowania ze względu na to, że obwody są za wielkie liczbowo i tryb życia w mieście wyznacza czas "korkowania" się lokali wyborczych o godzinie 18:00? I nie dba o tych, którzy chcą głosować, ale przebywają za granicą? Dlaczego opozycja nie walczy o korektę demograficzną granic okręgów wyborczych? Ja tego po prostu nie rozumiem.
Szczęśliwie nie, a był to rzeczywiście koszmarny pomysł.
Wyobraźmy sobie, że po wejściu do lokalu wyborczego stajemy przed trzema mężami zaufania, którzy zawzięcie filmują telefonami nas i siebie nawzajem. W takiej sytuacji każdy czułby się zaatakowany i mógłby zareagować jakąś formą agresji. Na tym nie koniec, bo przepis przewidywał, że te nagrania miałyby znaleźć się na cyfrowej platformie uruchomionej przez ministerstwo odpowiadające za informatyzację. A następnie "niezwłocznie" kasowane z nośników pamięci mężów zaufania.
Tak, oczywiście, nie pan jeden się z tego śmieje, na komisji sejmowej też z tego żartowano.
Pan minister cyfryzacji Cieszyński bardzo się tym zresztą zdenerwował. Nie tylko tym zresztą
Przypomniałam na komisji, że prokuratury umarzają śledztwa dotyczące gróźb karalnych wysyłanych do posłów za pomocą poczty elektronicznej. Uzasadniają to tym, że serwery znajdują się w Stanach Zjednoczonych i relacje prawne między Polską a USA uniemożliwiają im ściganie sprawcy.
I zapytałam, co w takim razie stałoby się, gdyby w podobny sposób wyciekły nagrania z lokali wyborczych. Minister Cieszyński powiedział, że to się da ustalić, bo przecież wiadomo, kto to nagrywał, bo wiadomo, kto gdzie stał. I że to będzie do ustalenia absolutnie. A ja chyba nie podejrzewam organów ścigania w Polsce, że są aż niesprawne, żeby nie móc tego ustalić?
Szczęśliwie ta poprawka ostatecznie wypadła z projektu - kto wie, czy nie z tego powodu. Został za to artykuł 106
I niebezpieczny. On brzmi dokładnie tak: "Agitację wyborczą może prowadzić każdy komitet wyborczy i każdy wyborca, w tym zbierać podpisy popierające zgłoszenia kandydatów po uzyskaniu pisemnej zgody pełnomocnika wyborczego".
Problem tu w przecinku, który powinien znaleźć się po słowie "kandydatów"
- czyli pełnomocnik powinien wydać zgodę na całość tego, co jest w tym zdaniu wcześniej. Komitety będą to interpretowały inaczej, a PKW, z nadmiaru pracy i braku narzędzi, pójdzie im w tym na rękę. I uzna, że tylko do zbierania podpisów podpisów potrzebne jest uzyskanie pisemnej zgody pełnomocnika.
Natomiast jeśli kupię dla pana 300 billboardów, to pan nie będzie musiał się z tego rozliczać w sprawozdaniu finansowym
I to jest dramatyczne. Oznacza, że przepisy, które weszły w życie w lipcu 2022 r., dotyczące rejestru wpłat na partie polityczne powyżej 10 tysięcy złotych, przestają mieć rację bytu.
Nikt nie będzie się już w ogóle kłopotał, żeby wpłacać cokolwiek na partię. Po prostu od razu wynajmie jej salę czy zleci druk ulotek. W tych salach będą się odbywały spotkania wyborcze, ulotki będą reklamować partie, ale kandydaci nie będą musieli tego sprawozdawać.
A teraz proszę to połączyć z obecnym systemem, gdzie ten, kto ma większy dostęp do pieniędzy z posad państwowych, procent od wynagrodzenia przekazuje na rzecz partii rządzącej. Bo to partia umożliwiła mu tę pracę.
To jest prostu kontrybucja na rzecz pełnienia władzy
To cały system. To zresztą nie jest tak, że to problem, który nam sprawiło wyłącznie Prawo i Sprawiedliwość.
Dzieje się tak przecież również w samorządach, w których nie rządzi Prawo i Sprawiedliwość tylko dzisiejsza opozycja. I także w samorządach będą takie sytuacje, że osoby pracujące za dobre stawki w spółkach samorządowych będą liczyły na współpracę i relacje w przyszłości. A w związku z tym będą wpłacały pieniądze na partię czy de facto finansowały jej kampanię.
W tym systemie i wcześniej mieliśmy do czynienia z szeregiem nieprawidłowości. Nie da się powiedzieć, że to akurat jest jego podważenie. Niemniej mamy do czynienia z kolejnym etapem wykolejenia jego przejrzystości i zasad uczciwej konkurencji politycznej. Bo w tym wypadku osoba z dostępem do władzy i jej profitów otrzymuje (i otrzymywała, bo przypomnę, że przepis wszedł w życie w 2018 r.) kolejne narzędzie do wspierania władzy. Narzędzie pozostające poza jakąkolwiek kontrolą. A wspieranie tej władzy jest w jej bezpośrednim interesie. Bo przecież to właśnie dzięki tej władzy ta osoba zarabia pieniądze.
To dyskusyjne, bo jednak oligarchia działa trochę inaczej - w oparciu o pozasystemową prywatyzację majątku. Ale...
Ale można sobie wyobrazić nieco bardziej miękkie formy oligarchizacji.
Owszem. Na przykład taką: jestem producentem betonu z Dolnego Śląska. I w moim interesie jest utrzymywanie pewnego status quo w relacjach z z lokalną władzą. W związku z tym patrzę, kto wygra, kto nie wygra, kto ma jakiś potencjał i dlaczego. I wynajmę salę Kowalskiemu z Koalicji Obywatelskiej. A Malinowskiemu z PiS-u kupię billboardy, bo lepiej mieć chody i u jednych, i u drugich.
Na przykład taką, że tylko przedsiębiorstwa posiadające beton takiej a takiej jakości będą mogły realizować projekty rządowe?
Tak, to też można sobie wyobrazić. Mogą zacząć wykształcać się różny formy okazywania tej "wdzięczności" ze strony polityków, którym sfinansowano część kampanii wyborczej.
Ten przepis otworzył drogę do wielu potencjalnych układów, które można by nazwać kupowaniem wpływów politycznych. Ale, co zabawne, obecni na komisji posłowie opozycji byli zaskoczeni tym przepisem i jego interpretacją. "On naprawdę tam był wcześniej?" - pytali. Nie bardzo więc wiem, jak ci ludzie czytają ustawę, dzięki której mogą startować w wyborach. To także sporo mówi o tym, gdzie dziś tak naprawdę jesteśmy.
Można powiedzieć tyle, że w trakcie prac komisji sejmowej temu bardzo złemu projektowi wybite zostały niektóre najostrzejsze zęby. To jednak nadal bardzo zły projekt. Władza nie bardzo potrafi zakomunikować, o co jej właściwie chodzi. Zaś opozycja nie radzi sobie z nazwaniem i wskazaniem obywatelom jej największych wad.
Opozycja
Władza
Jarosław Kaczyński
Prawo i Sprawiedliwość
Sejm IX kadencji
artykuł 106 kodeksu wyborczego
Kodeks Wyborczy
Korekta demograficzna okręgów wyborczych
Mam Prawo Wiedzieć
Róża Rzeplińska
Dziennikarz, publicysta. Pracował w "Dzienniku Polska Europa Świat" i w "Polsce The Times". W OKO.press pisze o polityce i sprawach okołopolitycznych.
Dziennikarz, publicysta. Pracował w "Dzienniku Polska Europa Świat" i w "Polsce The Times". W OKO.press pisze o polityce i sprawach okołopolitycznych.
Komentarze