0:000:00

0:00

Prawa autorskie: Marcin Stepien / Agencja GazetaMarcin Stepien / Age...

Kilka dni temu w rozmowie z Marcinem Zaborskim (RMF FM) Radosław Fogiel, rzecznik prasowy Prawa i Sprawiedliwości, przedstawił filozofię zarządzania przedsiębiorstwami kontrolowanymi przez państwo.

Eksperci się w PiS nie sprawdzili

Powiedział mianowicie, że: „[…] kiedy sprawowaliśmy władzę w latach 2005-2007 […] poszliśmy w kierunku bardzo eksperckim, w kierunku otwartych konkursów, jeśli chodzi o rady nadzorcze. Trafiali tam eksperci z rynku, trafiały tam osoby z tytułami naukowymi, z uczelni. Problem okazał się taki, że ich sposób myślenia o gospodarce i zarządzaniu, był zupełnie sprzeczny z tym, co Prawo i Sprawiedliwość ma w swoim programie”.

W stwierdzeniu, że w latach 2005-2007 PiS podchodził do tej kwestii tak „bardzo ekspercko” jest dużo przesady. Każdy, kto pamięta te czasy doskonale wie, że z eksperckimi kadrami PiS, Ligi Polskich Rodzin i Samoobrony nie było za dobrze, a konkursy na stanowiska zarządcze były tylko parawanem dla kolesiostwa.

Media rozpisywały się „desancie kadrowym” PiS-u. „Puls Biznesu" zwyczajowo przygotował wykaz najważniejszych stanowisk w państwowych firmach, które zostały objęte przez partyjnych nominatów, znajomych i krewnych.

W tygodniku „Przegląd" pisano, że Prawo i Sprawiedliwość potrafi zepsuć nawet wódkę – tak fatalnie zarządzano państwowymi wtedy jeszcze polmosami.

„Głównym kadrowym” był Wojciech Jasiński, który z zarządzaniem przedsiębiorstwami niewiele miał wspólnego, ale był przyjacielem braci Kaczyńskich.

Później, za drugiego PiS-u kolega prezesa otrzymał szansę, żeby „sprawdzić się w biznesie”. Jasiński objął na ponad dwa lata funkcję prezesa zarządu PKN Orlen. Na ówczesnej karuzeli kadrowej utrzymało się kilka takich postaci jak Paweł Olechnowicz (w latach 2002-2016 prezes zarządu Grupy Lotos) czy Igor Chalupec (prezes zarządu PKN Orlen w latach 2004-2007). I być może takich „niepokornych” menedżerów miał na myśli pan Fogiel.

Nomenklatura plus

Po wyborach w 2015 roku, podobnie jak w latach 2005-2007, PiS nie poprawił standardów zarządzania spółkami skarbu państwa, tylko jeszcze je pogorszył.

Po przejęciu władzy znów nastąpił desant „swoich” tyle, że o wiele bardziej agresywny, szybszy i głębszy niż kiedykolwiek wcześniej. Udokumentowała to Grażyna Kopińska w analizie przygotowanej dla Fundacji Batorego pt. „Stanowiska publiczne jako łup polityczny”.

Przeczytaj także:

PiS pozbył się wszelkich hamulców jeśli chodzi o nominacje do organów zarządczych państwowych firm. Najlepszym przykładem tego może być Janina Goss (na zdjęciu), przyjaciółka Jarosława Kaczyńskiego, która niegdyś pożyczała mu pieniądze. Po dojściu PiS do władzy pani Goss zasiadła m.in. w radzie nadzorczej Polskiej Grupy Energetycznej i Banku Ochrony Środowiska, zarabiając w krótkim czasie ponad 700 tys. zł.

Oprócz tempa i skali upartyjnienia państwowych spółek za czasów „dobrej zmiany” pojawiło się jeszcze klika specyficznych cech nowego stylu „zarządzania”. PiS intensywnie i systematycznie przekonuje krytyków i opinię publiczną, że w zasadzie to co się dzieje jest zupełnie normalne.

Przy czym nie chodzi o to, że PiS podobnie jak poprzednicy próbują nas przekonać, że krewni i znajomi polityków też muszą gdzieś pracować. Na przykład, że emerytowany stryj prezydenta Dudy ma tak wyjątkowe kompetencje, iż świetnie się sprawdzi jako członek rady nadzorczej PKP Cargo, choć nie ma z branżą kolejową nic wspólnego.

Nowością jest coś innego. Otóż pan Fogiel bez cienia zażenowania przekonuje, że dla spółek – a co za tym idzie dla państwa, które je kontroluje – wcale nie jest najlepszy profesjonalizm, ale to, żeby zarządzający nimi ludzie byli lojalni wobec partii władzy. Ujmując rzecz w skrócie – co jest dobre dla partii, jest dobre i dla państwa.

Nie jest to zresztą logika, którą kieruje się PiS wyłącznie na tym polu. W podobny sposób obóz rządzący potraktował służbę cywilną.

Zimą 2016 roku zniesiono konkurencyjny nabór na najwyższe stanowiska, obniżając jednocześnie wymogi kompetencyjne dla kandydatów i uchwalając pierwszą tzw. ustawę kadrową. Dzięki temu niemal automatycznie wymieniono ponad jedną trzecią urzędników zajmujących stanowiska dyrektorów generalnych, dyrektorów departamentów i naczelników wydziałów.

W imię walki z imposybilizmem trzeba było zastąpić urzędników kierujących się konstytucyjnymi zasadami profesjonalizmu, neutralności politycznej i szacunku wobec prawa, osobami lojalnymi wobec partii.

W spółkach skarbu państwa ma obowiązywać dokładnie ten sam model. Pan Fogiel opisując go zapomniał jedynie słowa „nomenklatura”. Oznacza ono ni mniej, ni więcej system obsadzania stanowisk w administracji i innych podmiotach zależnych od państwa opierający się na rekomendacji partyjnej.

Przeciwko nomenklaturze, która stanowiła żyzny grunt dla klientelizmu i korupcji oraz niewydolności państwowych komunistycznych przedsiębiorstw, protestowano w sierpniu 1980 roku. Dotyczył tego trzynasty postulat zapisany na słynnych deskach ze Stoczni Gdańskiej.

Dziś PiS mieniąc się dziedzicem tamtej Solidarności postępuje dokładnie odwrotnie nomenklaturyzując nie tylko administrację publiczną i spółki skarbu państwa.

Partyjna Fundacja Narodowa

Jeszcze jedna, specyficzna cecha tego, co robi dziś Prawo i Sprawiedliwość, to używanie zasobów firm znajdujących się pod kontrolą państwa do poszerzania partyjnych wpływów i wzmacniania swojej władzy. PiS przy pomocy państwowych spółek powołał do życia między innymi niespotykany dotąd twór, jakim jest Polska Fundacja Narodowa.

Formalnie jest to „prywatna” fundacja utworzona na podstawie ogólnych przepisów ustawy o fundacjach. W praktyce jednak jest to organizacja obozu władzy, który kontroluje spółki skarbu państwa wpłacające na jej konto dziesiątki milionów złotych. Zarząd Fundacji jest obsadzony przez osoby bliskie PiS-owi.

PFN mniej lub bardziej bezpośrednio wspiera realizację programu prawicy. Robi to nie przejmując się nawet własnym statutem. Najlepszym przykładem jest sfinansowana ze środków PFN kampania z 2017 roku szkalująca sędziów. Jej celem było wsparcie trwającego wówczas kolejnego etapu „reformy” sądownictwa.

W 2019 roku Fundacja przegrała prawomocnie proces przed Sądem Apelacyjnym, który stwierdził, że zaangażowanie w tę kampanię było złamaniem jej statutu.

Innym przykładem wykorzystania zasobów spółek skarbu państwa była sytuacja z przełomu 2018 i 2019 roku, kiedy to pojawiła się możliwość kupna Radia Zet. PiS próbował wówczas przejąć kontrolę nad radiem w stylu węgierskim. W roli potencjalnego kupca wystąpiła zaprzyjaźniona z PiS spółka Fratria, wydawca m.in. tygodnika „Sieci", czy portalu wPolityce. Nie miała jednak wystarczająco pieniędzy, żeby kupić rozgłośnię. „Przypadkiem” uzyskała od banku Peako SA obietnicę kredytu. A bank ten wcześniej został „zrepolonizowany”.

Do przejęcia ostatecznie nie doszło. Czeski właściciel sprzedał radio firmom SFS Ventures i Agora S.A. To co udało się z bankiem Peako SA, nie udało się z Radiem Zet. Ale podobne zabiegi, zwłaszcza wobec mediów, za chwile mogą stać się normą. Na tym wszak miałby polegać rozważany przez obóz rządzący scenariusz dekoncentracji mediów na tzw. „zasadach rynkowych”.

Za rządów obozu zjednoczonej prawicy mamy więc „nową jakość” w zarządzaniu spółkami skarbu państwa. Już nie tylko są one źródłem synekur mających zaspokoić ambicje majątkowe działaczy partyjnych, ich rodzin i znajomych.

PiS używa ich jako środka do osiągnięcia bardziej dalekosiężnego celu, jakim jest utrzymanie się przy władzy jak najdłużej i stłamszenie wszelkiego oporu, który mógłby temu przeszkodzić.

Babiš i Orbán, czyli zawsze może być gorzej

Sposób w jaki PiS traktuje spółki skarbu państwa, czyli coś co powinno służyć nam wszystkim, a nie tej czy innej partii, budzi zgorszenie. Ale zgorszenie nie na tyle duże, żeby Prawo i Sprawiedliwość utraciło władzę.

Mimo kolejnych kuriozalnych nominacji do rad nadzorczych i na stanowiska prezesów, notowania PiS w sondażach są stabilne. I takie pozostaną, dopóki wyborcy nie zaczną odczuwać istotnego pogorszenia swojej sytuacji i poprzez pryzmat własnych doświadczeń nie zaczną oceniać obozu rządzącego jako kompletnie skorumpowanego, pazernego i winnego wszelkich innych nieszczęść.

Warto też odnotować, że nominacje szczególnie irytujące opinię publiczną, a jednocześnie dotyczące osób, które można poświęcić, za poruczeniem prezesa Kaczyńskiego są utrącane.

Tak się stało z żoną ministra Andruszkiewicza albo synem posła Matusiaka. Ale gdy chodzi o stryja prezydenta, albo żonę ministra sprawiedliwości, obowiązują już inne standardy. Ci pozostaną na swoich funkcjach, choćby w sondażach potępiło to 100 proc. respondentów.

Mogło być jednak znacznie gorzej. Nie chcę niczego usprawiedliwiać, a jedynie naświetlić pewien nieoczywisty aspekt. Nepotyzm i kumoterstwo w spółkach skarbu państwa jest mianowicie mniejszym złem w porównaniu do oligarchizacji, której póki co udaje nam się uniknąć – w przeciwieństwie na przykład do Czech, czy Węgier.

W Czechach u władzy jest Andrej Babiš, zwany „czeskim Trumpem”. Przed 1989 rokiem był członkiem partii komunistycznej, dzięki czemu zajmował intratne posady. W latach 80. w Maroku reprezentował m.in. państwowe przedsiębiorstwo Petrimex.

Po upadku komunizmu, w niejasnych okolicznościach udało mu się wykupić spółkę córkę Petrimexu – Agrofert. Na tym zbudował swoje biznesowe imperium, które później pomogło mu w karierze politycznej i dojściu do szczytów władzy.

Dziś dziesiątki tysięcy Czechów wychodzą na ulice protestując przeciwko konfliktowi interesów i korupcji, w które uwikłany jest ich premier.

Na Węgrzech natomiast, premier Viktor Orbán, który sam nie jest oligarchą, zdołał dojść do władzy, rozszerzyć ją i utrzymać dzięki wianuszkowi wspierających go bogaczy.

Bálint Magyar, badacz i krytyk Orbána, stworzył nawet typologię węgierskich oligarchów, kwalifikując poszczególne osoby do takich kategorii jak oligarchowie „wewnętrznych kręgów władzy”, oligarchowie adoptowani, zwasalizowani, stowarzyszeni, itd...

Oligarchowie razem z Orbánem współtworzą mafijne państwo, jak nazywa je Magyar. A wśród nich najbardziej wpływowi są ci, którzy zdołali zgromadzić majątek na prywatyzacji bezpośrednio po upadku komunizmu, podobnie jak Andrej Babiš.

Chronią swojego politycznego patrona. Używają kapitału wykupując nieprzyjazne Orbánowi media. Niszczą organizacje społeczne i innych oligarchów, którzy popadli w konflikt z polityczną i biologiczną rodziną Orbána.

W Polsce, póki co, jeszcze tak źle nie jest. Po 1989 roku u władzy nie znalazł się żaden skorumpowany bogacz. Nie mamy oligarchów i nie zanosi się, żebyśmy dorobili się ich w najbliższym czasie.

Najbogatsi polscy biznesmeni starają się schodzić władzy ze celownika i nie przejawiają ambicji politycznych. Oligarchowie nie wyrosną też z państwowych firm, nawet tak ogromnych jak PKN Orlen, czy KGHM. Z tego prostego powodu, że rotacja na stanowiskach prezesów zarządów, czy rad nadzorczych z powodów czysto politycznych (a nie kompetencyjnych bynajmniej) jest zbyt duża.

Z dnia na dzień można popaść w niełaskę prezesa partii i stracić stanowisko, albo zostać zmuszonym do oddania pola innemu partyjnemu koledze, żeby też mógł się trochę dorobić.

Paradoksalnie więc upartyjnienie spółek skarbu państwa chroni nas przed oligarchizacją. A to z kolei zawdzięczamy przede wszystkim stosunkowo płytkiej i powolnej w prywatyzacji po 1989 roku. Uniknęliśmy dzięki temu dzisiejszego scenariusza węgierskiego, w którym sojusz wyrosłego na postkomunistycznej prywatyzacji biznesu i polityki stworzył dziś stabilny, quasi-autorytarny reżim.

Mamy za to w spółkach skarbu państwa i w administracji publicznej „system łupów”. Podobny do tego, który przed wiekami istniał w USA, gdzie wygrywający prezydenci i gubernatorzy stanów czyścili państwo ze swoich konkurentów niemal do sprzątaczki.

Ceną za to jest narastająca nomenklaturyzacja państwa i marnotrawstwo publicznych zasobów. Pytanie jak wyjść z sytuacji, w której od bliska trzydziestu lat leczymy cholerę trądem. Jest ono o tyle ważne, że jak pokazują lata rządów PiS, stan państwowych spółek i całego państwa szybko się pogarsza.

Musi nastąpić koniec ideologii TKM

W 2011 roku Jan Krzysztof Bielecki, wówczas przewodniczący Rady Gospodarczej przy premierze Tusku, przedstawił interesujący, ale dość utopijny pomysł, jak ograniczyć upartyjnienie w spółkach skarbu państwa.

Powstać miał m.in. specjalny Komitet Nominacyjny złożony z doświadczonych specjalistów, który decydowałby o obsadzie kluczowych stanowisk w spółkach skarbu państwa organizując konkursy i kierując się przy ocenie kandydatów kryterium kompetencyjnym. Projekt ustawy najpierw został rozwodniony w trakcie prac w Sejmie i ostatecznie upadł.

PiS z kolei po objęciu władzy powołał do życia Radę do spraw spółek z udziałem Skarbu Państwa i państwowych osób prawnych. Jest to swoista karykatura idei Komitetu Nominacyjnego.

Rada została obsadzona partyjnymi nominatami i sama obsadza organy państwowych firm tak, jak życzy sobie tego partia władzy. Ułatwiło to obniżenie ustawowych wymogów niezbędnych do obejmowania takich stanowisk (podobnie jak zrobiono to w przypadku służby cywilnej).

Przejrzystość działania tego organu też pozostawia wiele do życzenia. Właściwie nie wiadomo, jak on funkcjonuje, ponieważ nie są publikowane żadne protokoły z jego posiedzeń.

Czemu spółki skarbu państwa produkują naczepy?

Inicjatywy takie jak Komitet Nominacyjny, czy Rada ds. spółek z udziałem skarbu państwa, są z definicji skazane na porażkę, ponieważ są wycinkowe. To jakby leczyć przewlekłe obturacyjne zapalenie płuc pigułkami na obniżenie gorączki. Trwanie systemu podziału łupów w spółkach skarbu państwa jest endemiczne i uwarunkowane kilkoma przyczynami, z którymi trzeba rozprawić się jednocześnie.

Po pierwsze, trzeba zmniejszyć liczbę firm, w których państwo ma jakiekolwiek udziały. Według stanu na koniec czerwca 2020 roku państwo kontrolowało 349 podmiotów.

Wśród nich na przykład Przedsiębiorstwo Komunikacji Samochodowej „POLONUS" w Warszawie S.A., Zakład Budowy Naczep Sp. z o.o. w Nieżychowicach, czy „Uzdrowisko Rabka" S.A. w Rabce-Zdrój.

To czysty absurd. Po co państwo ma się zajmować prowadzeniem działalności transportowej, uzdrowiskowej, czy produkcją naczep? Trzeba dokończyć prywatyzację i ograniczyć kontrolę państwa wyłącznie do spółek o naprawdę strategicznym znaczeniu, takich jak firmy paliwowe, energetyczne, czy produkujące sprzęt wojskowy i w ten sposób pomniejszyć system łupów.

Po drugie, trzeba przeprowadzić reformę finansowania polityki. Ujmuję to w taki ogólny sposób, ponieważ przemyślenia wymaga zarówno sposób finansowania partii politycznych, wyborów, a nader wszystko wynagrodzeń polityków – parlamentarzystów, członków rządu i kluczowych urzędników.

Powinny one być zdecydowanie wyższe, żeby zmniejszyć pokusę kompensowania sobie niskich wynagrodzeń zajmowaniem stanowisk w spółkach skarbu państwa, czy obsadzania ich swoimi krewnymi i znajomymi.

Ale zmiany w tym zakresie, a w szczególności podniesienie wynagrodzeń, powinny być dobrze przygotowane, skonsultowane z opozycją i właściwie zakomunikowane społeczeństwu. A nie przeprowadzane ukradkiem w środku wakacji i najgłębszego kryzysu zdrowotnego i gospodarczego od lat, tak jak próbowano to zrobić w sierpniu.

Ale nade wszystko, żeby przeprowadzić takie reformy likwidujące „system łupów” w spółkach skarbu państwa, potrzebny jest lider. Taki jak amerykański senator George Pendleton albo prezydent Jimmy Carter, którzy zatrzymali błędne koło amerykańskiego „systemu łupów”.

Musimy mieć u władzy kogoś, kto myśli i kieruje się w działaniach dobrem państwa. Kogoś, kto potrafi zainicjować naprawdę dobre zmiany i konsekwentnie wdrażać je przez wiele lat. Jarosław Kaczyński, wyznawca ideologii TKM, z pewnością takim liderem nie jest.

;

Udostępnij:

Grzegorz Makowski

Doktor habilitowany socjologii, adiunkt w Kolegium Ekonomiczno-Społecznym SGH, ekspert forumIdei Fundacji im. Stefana Batorego. Zajmuje się między innymi zagadnieniem korupcji i polityki antykorupcyjnej, problematyką społeczeństwa obywatelskiego i organizacji pozarządowych. Autor książek, artykułów naukowych i publikacji prasowych.

Komentarze