0:000:00

0:00

Piotr Pacewicz: 30 listopada opublikowaliśmy w OKO.press twój krótki film "Zmilitaryzowana Białowieża. Migawki ze strefy stanu wyjątkowego”. W roli głównej - wojsko. Jak tam się żyje?

Robert Kowalski, OKO.press: W Białowieży mieszka wspaniała dziewczyna z trojgiem dzieci. I te dzieci bawią się w uchodźców i strażników, robią figurki z plasteliny, mają zabawkowy cmentarz, pojazdy wojskowe, rosomaki, nawet "Bożeny", czyli maszyny przeciwminowe, które wykorzystywane są do ustawiania ogrodzenia na granicy. Wyszliśmy na spacer i jej synek Andrzej, może 8-latek od razu zaczął wypatrywać wojska. Przez lornetkę na horyzoncie zobaczył wojskowy samochód, pierwszy usłyszał i zlokalizował helikopter, wydawało mu się, że widzi grupę uchodźców. Później wyrwał kilka garści suchej trawy, przyłożył do twarzy, jakby chciał się zamaskować. "Czy mnie widać, mamo?".

Na miejscu czułem to mocno, ale po powrocie jeszcze bardziej dotarła do mnie groza sytuacji. Ludzie, którzy tam mieszkają, bez względu na to, czy pomagają, czy udają, że nic się nie dzieje, podlegają presji, żyją jak na wojnie. Powinni dostać fachową pomoc psychologiczną, bo wariują po prostu od tego napięcia, że ktoś z "nich", z tych "obcych" przechodzi ci koło domu albo umiera niedaleko w lesie.

Droga przez Puszczę i spotkanie z królem

Piotr Pacewicz: Ale jak wjechaliście na zakazany teren, bo przecież na drogach są kontrole?

Robert Kowalski: Dojechać to można drogą z Hajnówki do check pointu w Białowieży, gdzie zaczyna się strefa. Dalej trzeba mieć przepustkę. Ale dookoła jest las. Puszcza Białowieska.

Szliście bokiem.

Bokiem, przodem, trochę wyżej, trochę niżej, to jest do zrobienia. Przecież kilka tysięcy ludzi przedarło się przez Puszczę z Białorusi.

Według niemieckich statystyk to o ponad 10 tys. migrantów i to licząc tylko tych, których wychwyciła ich Straż Graniczna.

No to te 10 tys. plus minus przeszło przez las. Szliśmy tą samą drogą, w taki sam sposób, tylko w drugą stronę. Oczywiście my jesteśmy zdrowi, w ciepłych ubraniach, dobrych butach, z mapą, z naładowanymi telefonami. Tego się nie da porównać z sytuacją, w jakiej oni idą przez las, często trzeci czy czwarty raz, po kilku push-backach przez służby polskie i białoruskie.

Szliście we dwóch, z twoim przyjacielem i operatorem OKO.press, nazwijmy go Piotrkiem, bo woli zostać anonimowy.

Musieliśmy uważać, żeby nikt nas nie wypatrzył. Ale ukryć się jest łatwo, bo na tym Puszcza polega i tym się też różni od zwykłego lasu, że równie dużo jest drzew, które leżą na ziemi, jak tych, które stoją. Powstają naturalne schronienia, można się wcisnąć pod drzewo, wleźć w jakiś dołek. To było tylko kilkanaście kilometrów, ale szliśmy kilka ładnych godzin. W lesie jest duży ruch. Jeżdżą strażnicy graniczni i leśni terenowymi samochodami, patrolują tryby, czyli większe puszczańskie drogi, którymi można przejechać. Cały czas tropią.

Ile razy musieliście się chować?

Ze trzy razy nagle wskakiwaliśmy w zarośla, chowaliśmy się za wykrotem i przeczekiwaliśmy przejazd mundurowych. Mniej więcej w połowie drogi doszliśmy do wniosku, że lepiej iść Puszczą niż trybami.

Dotarliśmy do starego zrębu i tam ukazał się żubr, wielki, wspaniały samiec. Piękny. Nasza ścieżka biegła tuż koło niego. Patrzymy, czy zwraca na nas uwagę, podchodzimy bliżej, coraz bliżej i w pewnym momencie on tak jakoś głośno odetchnął, powiedzmy sapnął. To nas zatrzymało. Pokłoniliśmy mu się i wyciągnęliśmy kamerę, żeby uwiecznić króla spokojnie kończącego żuć kolację.

Nadłożyliśmy drogi, żeby nie przechodzić przez środek królewskiego stołu.

Dotarliśmy do Białowieży. Niespełna dwutysięczne miasteczko w sercu Puszczy Białowieskiej. Formalnie wieś, właściwie tzw. jednoulicowa, prawie wszystko się mieści przy głównej drodze. Zimą część mieszkańców się wyprowadza, zostaje może z tysiąc osób, które żyją teraz jak w jakimś stanie wojennym. To robi piorunujące wrażenie. Militaryzacja działa na psychikę, natychmiast zmienia twoje samopoczucie. Główna baza wojskowa, siedziba Straży Granicznej i Policji są przy jednej ulicy.

Wszędzie patrole policyjne, masa żołnierzy z bronią, do tego strażnicy graniczni. Częściej niż co minuta pędzi jakaś ciężarówka na pełnym gazie.

Białowieża profiluje twoją rasę

Ja akurat nie zauważyłem, żeby odwozili na granicę ludzi złapanych w lesie, ale opowiadał nam mieszkaniec, że widział. Łatwo poznać, bo nie zapinają plandek, widać kolorowe ubrania, czyli są to ludzie z lasu. Jak wywozili tych złapanych z siedziby Straży Granicznej z powrotem do Puszczy, to kluczyli, zakręcali, zawracali, żeby im zamącić w głowie, zaburzyć zmysł orientacji. Jak taksówkarz w obcym mieście, który nabija licznik wożąc cię w kółko.

Mieszkaniec Białowieży?

Tak, jedna z tych osób, które pomagają. Teraz jest mniej migrantów, ale ciągle nie ma dnia, żebyśmy nie słyszeli, że jakaś grupa wyszła, bardziej na północ, bardziej na południe. Nie wyobrażam sobie, jak można to przetrwać. My po tych paru godzinach drogi przez las byliśmy wykończeni. Gdybym był po kilku czy kilkunastu dniach bez jedzenia, w mokrym ubraniu, w deszczu, śniegu, w nocy, cały czas w strachu, że mnie namierzą, chyba bym się poddał.

Chciałbym opowiedzieć o tych wspaniałych osobach ratujących ludzi przed śmiercią, ale mogłoby to im zaszkodzić. Myślę tu także o ostracyzmie społecznym.

Przeczytaj także:

W naszych informatorach prawnicy tłumaczyli, że karane może być współdziałanie w przemieszczaniu się migrantów na Zachód. Legalnie można udzielać każdej formy pomocy humanitarnej, dać jedzenie, ubranie, nawet przenocować kogoś w domu, użyczyć mu komórki.

Wiele ludzi robi więcej, by ratować migrantów przed kolejnym push-backiem. Nie mówię tu o przemycie ludzi, tylko o skutecznym ratowaniu zdrowia i życia. Utrzymują to w tajemnicy, trzeba to uszanować.

Przed naszym wyjazdem myślałem, że jak już dotrzemy do Białowieży, to będziemy mogli pracować w miarę na luzie. Że znikniemy wśród ludzi, rozpłyniemy w otoczeniu. Niestety tak to nie działa. Po pierwsze na ulicy w zasadzie nie ma ludzi, poza ludźmi w mundurach rzecz jasna. Cały czas czuje się takie wzmożenie, kontrola wisi w powietrzu. Im ciemniej, tym większe napięcie.

Zostawiliśmy rzeczy w miejscu, gdzie mogliśmy nocować i jak w normalnym świecie, poszliśmy coś zjeść. Wchodzimy do baru, siedzi tam kilku wojskowych. Na widok Piotrka otworzyli usta, odłożyli sztućce, bo Piotrek ma podejrzany wygląd, czarne włosy, zarost. Na co on od razu "dzień dobry, dzień dobry", napięcie zeszło, wrócili do swoich talerzy.

W tak małej miejscowości łatwo rozpoznać, że ktoś nie jest stąd.

Żołnierze na szczęście też nie są stąd. Trzeba się wtopić w tło, zachowywać jak byśmy tam mieszkali. Nie jest to łatwe.

Każdy człowiek, którego mijasz na ulicy czy spotykasz w sklepie, taksuje cię wzrokiem. Przez chwilę sprawdza, czy aby nie jesteś człowiekiem stamtąd, z lasu.

Normalnie, mijając kogoś na ulicy, patrzymy czy ładny czy brzydki, stary, młoda, bogaty, biedna, takie naturalne profilowanie się odbywa. A tutaj liczy się po prostu jakiej jesteś rasy. Czy aby nie jesteś tym wyjętym spod prawa, za którym nikt nie stoi. I to spotyka cię codziennie po wiele, wiele, wiele razy.

Policja, szperacz i bóbr

Pewnego dnia pod wieczór poszliśmy nad Narewkę, gdzie jest plac zabaw i mini siłownia za szkołą podstawową. Słyszałem, że wojsko tam wpada na siłkę, chciałem zobaczyć jak to wygląda. Jeszcze na ulicy minął nas policyjny radiowóz. Po chwili stają, coś ich widocznie tknęło. Zawracają. Rzuciliśmy się w bok, kucnęliśmy w krzakach. Tamci się zatrzymali i wyjęli szperacz. Myślałem, że już po nas.

Szperacz?

Taki mocny reflektor. Badają nim teren centymetr po centymetrze. Nie zdecydowali się podejść bliżej. Siedzimy jak trusie a oni tym szperaczem w prawo, w lewo, powolutku. I nagle w wodzie głośny plusk. Myśleliśmy, że oni coś rzucili, nie wiadomo co. Strach ma wielkie oczy. Ale ten chlupot nie brzmiał jakby coś wpadło do rzeki, nie rozprysnęły się krople. Później się dowiedziałem, że w tym miejscu żyją bobry.

I jeden z nich dał nam znać: chłopaki, ja tu mieszkam.

Przygoda jak z filmu wojennego.

Przygoda? Nie byliśmy specjalnie rozbawieni. Potwornie się baliśmy. Niby wiele ci nie grozi, jakiś areszt, grzywna, a jednak. Gdyby trzeba było wyjść z tych krzaków, to z podniesionymi rękami.

W Białowieży spędziliście w sumie...

Tydzień. W dzień robiliśmy zdjęcia, poruszaliśmy się po mieście. Spotkaliśmy tych, którzy chodzą do lasu, karmią, leczą i jeszcze na inne sposoby pomagają przeżyć migrantom i migrantkom.

Opowiadano mi o samotnie żyjącej starszej pani, która już ledwie chodzi, a też się zgłosiła po koc termiczny i ogrzewacze, bo codziennie wyrusza z domu na powolny obchód o lasce, z intencją, żeby pomóc.

W twoim filmie jest scena w sklepie. Niedużych rozmiarów żołnierz z dwiema żołnierkami zakupuje kiszkę.

Sześć kiszek i 200 g wódki. Tam jest mało sklepów: Jarzębinka, Sarenka i sieciówka Arhelan. Sprzedawczynie mówią, że najbardziej im wzrosła sprzedaż napojów energetycznych i alkoholu.

Żołnierze poruszają się w grupach, nie zauważyłem, żeby nawiązywali kontakty z mieszkańcami. Żołnierze i policjanci są rozmieszczeni w czterogwiazdkowym hotelu „Żubrówka” i w „Białowieskim”, na drugim krańcu Białowieży. Zajmują też kwatery w domach. Ale są też hotele, które rezygnując z zarobku, nie zgodziły się przyjąć żołnierzy.

Wielu żołnierzy biega, znaczy uprawia jogging.

Dużo żołnierek?

Poza tymi dwiema, które spotkałem w sklepie, nie widziałem ani jednej. Główna baza wojska jest przy Sportowej. Z sześćdziesiąt, osiemdziesiąt namiotów, kuchnia, posterunek, agregaty produkujące prąd grzmią 24 godziny na dobę. Pewnie ciężko spać w takim hałasie.

Kręcisz sceny wokół tego obozu, na filmie widać, że przeciskasz się między żołnierzami i samochodami, i chyba usłyszałem, że mówisz "dzień dobry".

Tak, wiele razy mówiłem "dzień dobry", wypada być grzecznym. I wobec żubra, i wobec żołnierzy.

Wracając do zdjęć, to tak naprawdę każdy z mieszkańców Białowieży mógłby zrobić równie dobre, a pewnie i lepsze. Można sobie robić zdjęcia na spacerze. My mieliśmy o tyle gorzej, że byliśmy bez przepustki, jedno pytanie o dokumenty i po zabawie. Poza sytuacją ze szperaczem, niebezpiecznie było tylko raz. Piotrkowi wypadła na chodnik mała kamera, a szło akurat dwóch żołnierzy. Ja tego nawet nie zauważyłem, on jakoś tę kamerę nogą na bok. W ogóle byliśmy umówieni, że jak jeden wpadnie, to drugi udaje, że go nie zna.

Ciekawostka - tuż obok obozu wojska i siedzib Policji i Straży Granicznej jest przedszkole. Dzieci przebywają w samym centrum dowodzenia.

Zmiany w głowie

Dr Olga Szymon, chirurżka z Krakowa, wolontariuszka na granicy, mówiła nam, że szczególnie ją boli właśnie to przedszkole, które znalazło się w takim miejscu.

Tylko dwie medyczki zostały zaakceptowane przez władze i wydano im pozwolenie na wjazd do strefy. Poza Olgą jest jeszcze Ania, ratowniczka medyczna ze Śląska. Opowiadały mi, że pojechały na wycieczkę do Rezerwatu Wysokie Bagno, kiedy jeszcze tamtędy prowadził jeden ze szlaków migracyjnych. Zatrzymało ich wojsko, powiadomili Straż Graniczną i żołnierz mówi, że mają przepustkę do strefy, więc mogą iść, tylko proszę uważać. Ale do Oli, bezpośrednio na komórkę, zadzwonił komendant SG i kazał im się wynosić.

Miałem tam skojarzenie ze słynnym eksperymentem "Więzienie" Philipa Zimbardo, gdzie studentom wyznaczono role strażników i więźniów i doszło do takich rzeczy, że trzeba było przerwać badanie.

Tu rozgrywa się rasistowska wersja tego eksperymentu. Ludzi dzieli się na swoich i obcych, rasistowskie oko jest cały czas jest czujne.

Nagraliście co było możliwe i wracacie.

Piotrek musiał wrócić wcześniej, jego droga była koszmarem. Miał rower, który rozbił na jakimś konarze i musiał go nieść. Co chwila się krył, bo było akurat pełno funkcjonariuszy. W końcu doszedł do miejsca, gdzie według mapy już mógł wyjść z lasu. A on dzwoni i mówi słuchaj, tu chyba jest jakiś kocioł, łapanka, świecą po lesie. Okazało się, że to była zwykła latarnia. Piotrek miał już zmiany w głowie. Myślał, że to koniec, że na niego czekają. Mnie udało się wrócić inną, lepszą trasą. Ale zmiany w głowie przeszły mi dopiero po tygodniu.

Zrobiliście film, w którym, można powiedzieć, nic ważnego się nie dzieje. Jeżdżą jakieś ciężarówki, snują się żołnierze. Daje to jakiś obraz zmilitaryzowanego kawałka świata, ale czy warto było się narażać? A może chodziło o przekorę.

Na razie nie mamy powodu, aby uznać, że nie było warto. Zobaczyliśmy to, o czym w OKO.press mówił Włodzimierz Cimoszewicz, który mieszka w Białowieży, tuż przy check-poincie. Widzi stamtąd jak na dłoni, że ten straszny, zmilitaryzowany świat jest w znacznej mierze urojony. Zabawa w wojnę, w której musieliśmy wziąć udział, to propagandowy film, mający pokazać śmiertelne zagrożenie ojczyzny, patriotyczną determinację władzy i poświęcenie polskiego żołnierza. To wszystko jest fałsz. Wystarczyłoby zastosować normalne procedury. Przyjmować ludzi do obozów, sprawdzać, część odesłać z powrotem, części udzielić pomocy. Zona, do której nie dopuszczają organizacji pomocowych, polityków i nas, dziennikarzy, istnieje po to, aby ten fałsz ukrywać. Dlatego warto tam było zrobić dokumentację.

W Białowieży porozlepiali plakaty powiadamiające, że miejscowy Ośrodek Kultury zbiera żywność dla wojska. Konserwy, słodycze, kawę, nie przyjmują tylko warzyw i owoców. Dzieci rysują żołnierzy z serduszkami na mundurach i karabinach.

Udostępnij:

Piotr Pacewicz

Naczelny OKO.press. Redaktor podziemnego „Tygodnika Mazowsze” (1982–1989), przy Okrągłym Stole sekretarz Bronisława Geremka. Współzakładał „Wyborczą”, jej wicenaczelny (1995–2010). Współtworzył akcje: „Rodzić po ludzku”, „Szkoła z klasą”, „Polska biega”. Autor książek "Psychologiczna analiza rewolucji społecznej", "Zakazane miłości. Seksualność i inne tabu" (z Martą Konarzewską); "Pociąg osobowy".

Komentarze