Nie ma sensownej odpowiedzi, w jaki sposób radykalne zwiększenie uprawnień władzy i służb miałoby pomóc w rozwiązaniu sytuacji na granicy - mówi OKO.press Włodzimierz Cimoszewicz, który od kilkunastu lat mieszka na terenie Puszczy Białowieskiej
"Trzeba też przypominać, bo to nam zaczyna umykać, że widzimy na granicy z Białorusią zupełnie bezczelne łamanie konstytucji, co stwierdzam jako były członek komisji konstytucyjnej" - mówi Włodzimierz Cimoszewicz, były premier, były szef polskiej dyplomacji, a obecnie eurodeputowany, który mieszka w strefie stanu wyjątkowego, w Białowieży.
Rozmawiamy o tym, jak wygląda codzienność w strefie i jak militaryzacja terenów przygranicznych wpływa na postawy mieszkańców, ale pytamy także o ocenę polityki rządu Mateusza Morawieckiego wobec kryzysu na granicy z Białorusią i zastanawiamy się nad ścieżkami rozwiązania konfliktu.
Michał Danielewski, OKO.press: Mnóstwo wojskowego sprzętu, warkot silników, ulice i knajpy wypełnione mundurowymi - to obraz strefy stanu wyjątkowego pokazany na filmie OKO.press. A jak to widzi na co dzień mieszkaniec strefy?
Włodzimierz Cimoszewicz, poseł do Parlamentu Europejskiego, premier Polski w latach 1996-1997*: Wrażenie jest przygnębiające. Ciągły widok wojska w tak ogromnym nasyceniu to w sposób oczywisty coś bardzo stresującego. Granica stanu wyjątkowego przebiega 50 metrów od mojego domu, więc mogę to obserwować z bliska, choć i tak mam szczęście, bo przecież jako europoseł wiele czasu spędzam w Brukseli.
Te ciągłe kontrole, te kolumny wojskowe przejeżdżające o każdej porze dnia i nocy - to naturalnie budzi strach. Nawet teraz podczas naszej rozmowy widzę z okna gabinetu kolumny pędzące na sygnale.
Trzeba wiedzieć, że tutaj mieszkańcy - jak to w strefie przygranicznej - są przyzwyczajeni do kontroli czy obecności patroli Straży Granicznej. Ale wcześniej to byli strażnicy stąd, z Białowieży, rozumiało się samo przez się, że wykonują swoją robotę i nie wywoływało to złych emocji. To, co się dzieje przez ostatnie kilka miesięcy, to zupełnie inna skala - ludzie są autentycznie zaniepokojeni, żyją w stanie wiecznej czujności, kiedy widzą cudzoziemca, zawiadamiają władzę. Niektórzy pomagają potrzebującym, ale większość się boi.
I nie ma w tym, szczerze mówiąc, niczego dziwnego, widzą przecież, jakie środki zaangażowała władza, słyszą, jak władze traktują obywateli, jak atakują media, aktywistów nawet poza obszarem stanu wyjątkowego, więc co dopiero tutaj. To działa na wyobraźnię i wywołuje lęk.
Takie wzbudzanie strachu przed pomaganiem, przed traktowaniem innych po ludzku, to jest wstyd, sytuacja moralnie skandaliczna. Władza ponosi za to pełną odpowiedzialność.
Z drugiej strony przyzwyczajamy się powoli do tej nienormalnej sytuacji i to jest fatalne przyzwyczajenie.
Władza na to mówi: racja, rzeczywiście są pewne niedogodności, działamy w trybie ekstraordynaryjnym, może nawet naginamy prawo, ale sytuacja jest szczególna - mamy wojnę, bronimy granic Polski przed atakiem hybrydowym.
Taka argumentacja, wzniosłe słowa na temat obrony Polski oraz "integralności terytorialnej kraju" to jeden wielki humbug. Nie ma sensownej, merytorycznej odpowiedzi, w jaki sposób tak radykalne zwiększenie uprawnień władzy, służb i zarazem ograniczenie praw setek tysięcy obywateli żyjących na terenie stanu wyjątkowego miałoby jakkolwiek pomóc w rozwiązaniu sytuacji na granicy.
Trzeba też przypominać, bo to nam zaczyna umykać, że widzimy w tej chwili zupełnie bezczelne łamanie konstytucji, co mówię jako były członek komisji konstytucyjnej. Stany nadzwyczajne mają swoje ściśle określone ramy czasowe, które obecnie zostały bezceremonialnie zignorowane.
Mamy w praktyce bezprawne przedłużenie ograniczeń stanu wyjątkowego za pomocą specustawy, na którą zresztą - co też jest dla mnie niepojęte - zgodził się Senat z opozycyjną większością.
Po to stany nadzwyczajne mają swoje ograniczenia i specjalne procedury, żeby nie mógł przyjść pan Kamiński i jednym podpisem według swego widzimisię ograniczyć prawa obywatelskie tysięcy osób. A do tego się sprowadza obowiązująca od 1 grudnia ustawa o granicy państwowej.
Ten permanentny stan wyjątkowy i wyolbrzymianie zagrożenia miało i ma również oczywisty cel polityczny - to droga ewakuacyjna dla PiS.
Retoryka wojenna miała wywołać znany efekt gromadzenia się obywateli wokół flagi, dać zyski sondażowe, a w efekcie doprowadzić do wiosennych wyborów, żeby władza mogła uniknąć skutków swojej kapitulacji wobec epidemii, rosnącej inflacji i kurczącej się większości.
Inna sprawa, że język wojenny przeniknął również do instytucji międzynarodowych. Szefowa Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen czy sekretarz generalny NATO Jens Stoltenberg wciąż mówią o wojnie hybrydowej. Jaka wojna? Znajmy proporcje.
Mówimy jednak o presji migracyjnej tysięcy ludzi na polską granicę od strony białoruskiej. Do Niemiec przedostało się już - i trafiło do obozów - ponad 10 tys. migrantów. Ilu przeszło niezauważonych? Kolejne tysiące koczują przepychani w obie strony przez granicę. To jest fakt.
Nie bagatelizuję problemu, ale powtórzę: znajmy proporcję.
Byłem szefem dyplomacji, gdy w wyniku drugiej wojny czeczeńskiej przyjęliśmy w Polsce ok. 90 tys. uchodźców, ludzi z polskiej perspektywy egzotycznych - religijnie i kulturowo. Czy doszło do jakichś wielkich napięć, problemów? Nic z tych rzeczy.
Nawet ostatnio rozmawiałem z ówczesnym premierem Leszkiem Millerem i pytam: "Słuchaj, pamiętasz, czy rozmawialiśmy o tym na posiedzeniu rządu?" Nie pamiętał. Po prostu zastosowaliśmy procedury, państwo zadziałało, wszystko przebiegło bezboleśnie. Jasne, mieliśmy wtedy łatwiej, bo Polska nie należała jeszcze do Unii Europejskiej, nie byliśmy w strefie Schengen, natomiast przyjęcie Czeczenów nie naruszyło wówczas ani naszej integralności terytorialnej, ani żadnej innej.
Popatrzmy na to z jeszcze innej strony. Proszę wejść na stronę Frontexu i sprawdzić statystyki nielegalnych prób przekroczenia granicy UE od stycznia do października 2021 roku. Na południu Europy, łącząc szlaki migracyjne afrykański, śródziemnomorski i bałkański, mieliśmy ponad 150 tys. przypadków nielegalnego przekroczenia granicy. Na naszej wschodniej granicy nieco ponad 6,5 tys.
Jeśli więc u nas jest wojna, to co powiedzieć o tym, co się dzieje w np. Hiszpanii czy Włoszech?
Wyobraźmy sobie fantastyczną sytuację, że dzwoni do pana Mateusz Morawiecki i pyta: panie premierze, co robić? Co pan radzi?
Nie będzie to zapewne popularna opinia... Kiedy osób na granicy z Białorusią było jeszcze kilkaset, wpuściłbym ich wszystkich, poddał niezwłocznie stosownym procedurom azylowym, a osoby zweryfikowane negatywnie wysłał samolotami z powrotem do ich krajów. To byłby jasny komunikat dla tamtych społeczności, że ten sposób przedostania się do UE dla każdego chętnego jest zamknięty. Jednocześnie już latem należało zacząć rozmowy z Irakiem i Turcją, zamiast bezproduktywnie prężyć muskuły w kraju.
Byłoby to wszystko o wiele tańsze i skuteczniejsze niż angażowanie wojska na wielką skalę, budowanie płotu - skądinąd fatalnego w skutkach dla Puszczy Białowieskiej - i brednie o wielkim sukcesie "obrony granicy", gdy tysiące ludzi przedostało się z Polski do Niemiec, a w świat idą obrazki z CNN o migrantach cierpiących na polskiej granicy, co jest dla naszego wizerunku zwyczajnie dewastujące.
A co zrobić z Łukaszenką? W wywiadzie, którego udzielił BBC wydawał się zdeterminowany, żeby przed presją Unii Europejskiej nie cofnąć się nawet o krok.
Wniosek, że Łukaszenka inspiruje i koordynuje napływ migrantów na granicę jest oczywisty. Jaki może mieć cel?
Po pierwsze, na pewno chciałby zmusić Unię Europejską do wycofania się z nałożonych na Białoruś sankcji.
Po drugie, i to mu się niestety udaje, odwraca w ten sposób uwagę od swojej polityki wewnętrznej - na forum Unii Europejskiej i Parlamentu Europejskiego wciąż trzeba przypominać o okrutnych represjach Łukaszenki wobec białoruskiej opozycji, niezależnych mediów, mniejszości polskiej.
Powiedzmy też jasno, że o pozytywne rozwiązanie sytuacji, z którą mamy do czynienia, będzie niezwykle trudno. Oczywiście trzeba zachować dialog dyplomatyczny na niskim szczeblu, bo takie kanały komunikacji są otwarte nawet w przypadku konfliktu zbrojnego. I działać prewencyjnie.
Obecnie mamy np. gwałtowny wzrost eksportu z Białorusi do krajów Unii Europejskiej, w tym szczególnie do Polski, Litwy, Niemiec i Holandii, i to można wykorzystać do mocnego, ekonomicznego uderzenia w Łukaszenkę, nakładając szlaban szczególnie na eksport białoruskich nawozów, cementu, wyrobów ropopochodnych.
Odradzałbym natomiast zamykanie granic, co sugeruje premier Morawiecki, bo to niepotrzebnie uderzyłoby rykoszetem w Rosję i Chiny.
Konsekwencje ekonomiczne Łukaszenko odczułby znacznie boleśniej niż sankcje personalne, czy te nakładane na linie lotnicze. Być może Białoruś mogłaby wtedy liczyć na pomoc Rosji, ale nie sądzę, żeby Putin chciał w takim wypadku wspierać gospodarczo Łukaszenkę na większą skalę, ma własne, wewnętrzne problemy.
Jest i taka hipoteza, że to wszystko jest właśnie gra Putina, który kryzysem na granicy UE chce odwrócić uwagę od swoich agresywnych planów wobec Ukrainy.
Na pewno tego rodzaju działania prowokujące, maskujące, odwracające uwagę mają długą tradycję w radzieckim i rosyjskim sposobie uprawiania polityki zagranicznej. W tym wypadku rzeczywiście uwaga mediów, zwłaszcza zachodnich, jest obecnie bardziej skupiona na tym, co się dzieje na granicy Białorusi z Unią, a nie na granicy Rosji z Ukrainą.
Dlatego nie wykluczam scenariusza inspiracji Putina, taki przebieg wypadków podpowiadałoby też logiczne rozumowanie, ale jestem daleki od przesądzania, że tak jest na pewno. O tym dopiero się przekonamy.
*Włodzimierz Cimoszewicz, doktor nauk prawnych. premier w latach 1996–1997, wcześniej wicepremier i minister sprawiedliwości (w rządzie Waldemara Pawlaka). W rządach Leszka Millera i Marka Belki minister spraw zagranicznych (2001-2005), w 2005 marszałek Sejmu. Poseł SLD pięciu kadencji (1989-2005), senator dwóch (2007-2015). Europoseł Koalicji Europejskiej (od 2019)
Uchodźcy i migranci
Władza
Alaksandr Łukaszenka
Mateusz Morawiecki
Rząd Mateusza Morawieckiego
Białoruś
stan wyjątkowy
Włodzimierz Cimoszewicz
Naczelny OKO.press, redaktor, socjolog po Instytucie Stosowanych Nauk Społecznych UW. W OKO.press od 2019 roku, pisze o polityce, sondażach, propagandzie. Wcześniej przez ponad 13 lat w "Gazecie Wyborczej" jako dziennikarz od spraw wszelakich, publicysta, redaktor, m.in. wydawca strony głównej Wyborcza.pl i zastępca szefa Działu Krajowego. Pochodzi z Sieradza, ma futbolowego hopla, kibicuje Widzewowi Łódź i Arsenalowi
Naczelny OKO.press, redaktor, socjolog po Instytucie Stosowanych Nauk Społecznych UW. W OKO.press od 2019 roku, pisze o polityce, sondażach, propagandzie. Wcześniej przez ponad 13 lat w "Gazecie Wyborczej" jako dziennikarz od spraw wszelakich, publicysta, redaktor, m.in. wydawca strony głównej Wyborcza.pl i zastępca szefa Działu Krajowego. Pochodzi z Sieradza, ma futbolowego hopla, kibicuje Widzewowi Łódź i Arsenalowi
Komentarze