Do ostatniej chwili politycy zapewniali pracowników kopalni Makoszowy, że kopalnia nie zostanie zamknięta, odbierając im szansę na wcześniejsze przygotowanie się do takiego rozwoju sytuacji. Bo polscy politycy lubią powoływać się na sprawiedliwą transformację, ale tak naprawdę nie wiedzą, co to znaczy. Polacy na tym stracą
Polska ma problem z definicją pojęcia sprawiedliwej transformacji. Transformacja niezaplanowana, nieprzygotowana i wymuszona zewnętrznymi okolicznościami nie może być sprawiedliwa.
Kłopot ten ujawnił się już podczas szczytu klimatycznego w Katowicach w 2018 roku.
Z zaproponowanego przez polski rząd wstępnego tekstu Śląskiej Deklaracji Solidarnej i Sprawiedliwej Transformacji wynikało, że sprawiedliwa transformacja to taka, którą odwleka się tak długo, jak to możliwe.
Było to zgodne z punktem widzenia górniczych związków zawodowych, promowanym podczas serii spotkań i konferencji poprzedzających katowicki szczyt. Uczestnicy katowickiego COP, zainteresowani podpisaniem deklaracji, widzieli to inaczej. Ostatecznie przyjęty tekst, po daleko idących zmianach, mówi o: konieczności ochrony praw pracowników w procesie odchodzenia od paliw kopalnych, o szansach na nowe miejsca pracy, jakie oferuje transformacja niskoemisyjna, o niezbędności szerokiego, demokratycznego dialogu w planowaniu tego procesu i o konieczności wspierania państw rozwijających się w ich wysiłkach transformacyjnych.
Innymi słowy, mówi o tym, co międzynarodowa społeczność rozumie pod pojęciem sprawiedliwej transformacji od czasu opracowania tej koncepcji ponad dekadę temu przez ruch związkowy.
Wszystko wskazuje, że Polska i tak pozostała przy swojej wersji.
Najnowszym tego dowodem jest zaskakujący manewr premiera Morawieckiego podczas ostatniej Rady Europejskiej 12 i 13 grudnia.
Premier w imieniu Polski co prawda podpisał się pod konkluzjami Rady mówiącymi o tym, że popiera ona cel osiągnięcia przez Unię neutralności klimatycznej do 2050 roku. Ale jednocześnie wytargował dopisek, że jeden kraj UE (czytaj: Polska) na tym etapie nie może zobowiązać się do wdrożenia tego celu u siebie.
W czasie obrad Rady Polska domagała się podobno uznania, że terminem na dojście do neutralności klimatycznej dla naszego kraju powinien być rok 2070, czyli z punktu widzenia planów Unii tzw. święte nigdy.
To okazało się dla unijnych partnerów żądaniem zbyt wygórowanym. Ostatecznie stanęło na zapisie, że nie zgadzamy się na razie, ale Rada wróci do tematu w czerwcu 2020 roku.
Rząd ustami swojego rzecznika tłumaczy, że nie zgodziliśmy się na realizację celu, bo nie znamy jeszcze ostatecznego kształtu ustaleń w sprawie finansowania jego realizacji. Czyli nie daliśmy sobie wcisnąć kota w worku.
Problem w tym, że w przyszłym roku Unia zamierza w ramach agendy Zielonego Ładu uchwalić tzw. prawo klimatyczne, które obowiązek osiągnięcia neutralności klimatycznej do 2050 roku uczyni prawnie wiążącym dla wszystkich państw Unii. Prawo to będzie przyjmowane kwalifikowaną większością głosów, a więc nie da się go zawetować i będzie nas obowiązywać. Jednocześnie otwarcie deklarując unijnym partnerom w przededniu rozmów budżetowych, że nie zamierzamy wraz z innymi przyłożyć się do realizacji unijnego celu, osłabiamy swoją pozycję w rozmowach o pieniądzach.
W końcu budżet unijny to nie kieszonkowe dla państw członkowskich, tylko pieniądze na realizację unijnych polityk, wśród których polityka klimatyczna wysuwa się teraz na pierwsze miejsce. A zapowiadany Mechanizm Sprawiedliwej Transformacji wart 100 miliardów euro to wsparcie dla państw przeprowadzających transformację energetyczną,
a nie prezent dla tego jednego, które postanowiło ją odłożyć na drugą połowę wieku.
Niezależnie od tego, czy posunięcie premiera na szczycie Rady Europejskiej oceniamy jako sukces czy przejaw nieracjonalnego uporu, pozostaje faktem, że Polska jest jednym z ostatnich państw UE bez wyznaczonej daty odejścia od węgla.
W świetle opracowywanych planów i strategii nie tylko nie mamy żadnego planu sprawiedliwej transformacji (dla którego punktem wyjścia musi być jasny, szczegółowy i uzgodniony w demokratyczny sposób harmonogram zamykania kopalń i elektrowni węglowych), ale wręcz planujemy otwieranie nowych kopalń węgla kamiennego i brunatnego, a do niedawna planowaliśmy też budowę nowej elektrowni węglowej o mocy 1GW. Węgiel ma według oficjalnych dokumentów pozostać ważnym elementem miksu energetycznego co najmniej do 2040 roku.
W grudniu OKO.press opublikowało dwa teksty o tym, czy ruch Morawieckiego to sukces, czy porażka:
Czy polskie plany trwania przy węglu mają szanse na realizację w sytuacji, gdy cała Unia przestawia zwrotnicę i wjeżdża na tor szybkiej dekarbonizacji? Innymi słowy, czy polityczna wola polskiego rządu przeważy nad europejskimi uwarunkowaniami ekonomicznymi, finansowymi i prawnymi, w których chcąc nie chcąc będziemy funkcjonować?
Emitowanie dwutlenku węgla stało się w ostatnich latach bardzo kosztowne ze względu na rosnące ceny uprawnień do emisji, które coraz bardziej ciążą węglowym elektrowniom i elektrociepłowniom, podnosząc koszt ich działania
(choć warto pamiętać, że te pieniądze trafiają do budżetu państwa i teoretycznie powinny być inwestowane w modernizację energetyki).
Jednocześnie Unia Europejska buduje tzw. unię energetyczną opartą o zintegrowany i zliberalizowany rynek energetyczny, na którym tańsze źródła wypierają droższe, a energią elektryczną handluje się przez granice państw. Odnawialne źródła energii stale tanieją. W szybkim tempie tanieją również magazyny energii, dzięki którym zniknie problem bilansowania systemów energetycznych zasilanych ze zmiennych źródeł wiatrowych i słonecznych.
W nowej perspektywie budżetowej UE przeznaczy ogromne pieniądze na wsparcie dalszego rozwoju zeroemisyjnej infrastruktury energetycznej, która dzięki temu będzie powstawać szybciej i na większą skalę oraz stanie się jeszcze bardziej konkurencyjna wobec źródeł opartych o paliwa kopalne. Dalsze subsydiowanie górnictwa i węglowej energetyki będzie w świetle unijnych przepisów coraz trudniejsze. Polskim kopalniom będzie ciężko konkurować z importem węgla i utrzymać się finansowo na powierzchni. Tym bardziej, że popyt na węgiel na światowych rynkach będzie słabł a jego ceny raczej nie wzrosną do poziomu, przy którym polskie kopalnie mogłyby przynosić zyski.
Jednocześnie polskie rodziny i przedsiębiorstwa będą coraz bardziej masowo korzystać z możliwości wytwarzania zielonej energii na własne potrzeby. W ten sposób rzeczywistość z dużym prawdopodobieństwem zweryfikuje węglowe plany rządu.
Byłaby to być może nie najgorsza wiadomość z punktu widzenia klimatu, ale bardzo zła z punktu widzenia sprawiedliwej transformacji. Oznacza bowiem, że nie będziemy mieli zaplanowanego w przemyślany sposób procesu odchodzenia od paliw kopalnych z wbudowanymi zabezpieczeniami dla pracowników węglowych sektorów oraz mieszkańców regionów czy gmin gospodarczo zależnych od węgla. Zamiast tego czeka nas wymuszone warunkami, chaotyczne i nieprzygotowane odchodzenie od węgla. To z dużym prawdopodobieństwem objawi się serią kryzysów na lokalną lub regionalną skalę, wybuchających w momentach zderzania się węglowych fantazji z rzeczywistością.
Przykłady takich sytuacji można podać już teraz.
Jednym z nich jest historia kopalni węgla kamiennego Makoszowy w Zabrzu.
KWK Makoszowy została zamknięta pod koniec 2016 roku, mimo że zaledwie kilkanaście miesięcy wcześniej premier Beata Szydło obiecywała, że kopalnia zostanie uratowana, po tym, jak działające w niej związki zawodowe przygotowały plan wyprowadzenia jej na prostą.
Ostatecznie plan został zignorowany, a Makoszowy przeniesiono do Spółki Restrukturyzacji Kopalń, która zajmuje się obecnie jej likwidacją. Czyli demontażem urządzeń, zasypywaniem szybów i poszukiwaniem kupców na należące do kopalni nieruchomości. Stało się tak między innymi dlatego, że niemożliwe było obejście unijnych reguł dotyczących pomocy państwa dla kopalń. Mówią one, że pomoc z budżetu można przekazywać kopalniom jedynie na ich likwidację, a nie przedłużanie działalności. By dalej funkcjonować, KWK Makoszowy musiałaby zwrócić otrzymaną wcześniej pomoc. Nie udało się.
Pracujący w Makoszowach górnicy w większości znaleźli pracę w innych kopalniach na Śląsku, które borykają się z problemem braku rąk do pracy i są w stanie przyjąć górników dołowych zwalnianych z likwidowanych kopalń. Niemniej, ponieważ równocześnie borykają się z problemem rentowności wydobycia, najczęściej przejmowanym pracownikom oferują gorsze warunki finansowe. Do tego dochodzi konieczność dojazdu do nowego miejsca pracy, położonego zazwyczaj dużo dalej od miejsca zamieszkania niż dotychczasowe miejsce zatrudnienia.
Związkowcy z KWK Makoszowy zwracają też uwagę, że w odróżnieniu od górników dołowych, osobom zatrudnionym na powierzchni przy obsłudze i administracji, z których większość stanowiły kobiety z długoletnim stażem pracy w kopalni, nie zaoferowano żadnych nowych miejsc pracy. Pozostawiono je samym sobie, często bez samochodu i prawa jazdy w miejscu, którego lokalna gospodarka po zaprzestaniu wydobycia węgla zaczęła zamierać.
Poziom rozgoryczenia podnosi dodatkowo fakt, że górnicy z Makoszów nie rozumieją, dlaczego do likwidacji wybrano akurat ich kopalnię, w której pozostało jeszcze co najmniej kilkanaście mln ton wysokoenergetycznego węgla dobrej jakości
– czyli surowca, który na Śląsku staje się coraz bardziej deficytowy wobec wyczerpywania się złóż.
KWK Makoszowy jest antyprzykładem sprawiedliwej transformacji również dlatego, że wg słów szefa górniczej Solidarności Bogusława Hutka, dziś „nie dzieje się tam nic”. Wprawdzie Śląsk od ponad dwóch lat uczestniczy w pracach unijnej platformy Regionów Węglowych w Procesie Transformacji (Coal Regions in Transition), jednak jak dotąd nie zaowocowało to żadnymi programami budowy lokalnych alternatywnych gospodarczych w miejscach, gdzie zamyka się kopalnie, ani projektami wspierającymi pracowników odchodzących z zamykanych zakładów (realizowane są natomiast, również bardzo potrzebne, projekty dotyczące poprawy stanu środowiska, w tym jakości powietrza).
Spółka Restrukturyzacji Kopalń także nie jest szczególnie aktywna w tworzeniu planów gospodarczej rewitalizacji dla takich obszarów, a pomoc dla odchodzących pracowników rozumie dość wąsko, jako przeniesienie do innego zakładów lub wypłatę przewidzianych prawem świadczeń. Być może jest to jedyne możliwe podejście w sytuacji, gdy oficjalne plany i strategie zakładają dalsze trwanie i świetlaną przyszłość dla węgla. Niemniej, w praktyce oznacza ono, że mając usta pełne frazesów o sprawiedliwej transformacji, Polska skazuje górnicze społeczności wokół likwidowanych kopalń na transformację, która ze sprawiedliwością nie ma nic wspólnego.
Problem pogłębiającego się niedostosowania Polski do unijnych warunków finansowych i prawnych dotyczy nie tylko górnictwa i energetyki, ale wszystkich branż energochłonnych, w tym hutnictwa. Tu za ostrzeżenie i przykład może posłużyć historia zakładu w Nowej Hucie należącego do międzynarodowej korporacji ArcelorMittal.
W listopadzie 2019 roku firma ogłosiła decyzję o wygaszeniu ostatniego wielkiego pieca, który jeszcze funkcjonował w zakładzie. Przy jego obsłudze pracowało ponad tysiąc osób. Jak donosi onet.pl, część z nich będzie musiała poszukać sobie innego zatrudnienia, część zostanie przeniesiona do innego zakładu oddalonego o 100 kilometrów, a część zachowa miejsca pracy, ale będzie otrzymywać zredukowane wynagrodzenie.
Decyzję o wygaszeniu pieca podjęto dlatego, że produkowanie w nim stali przestało być konkurencyjne z powodu rosnących cen uprawnień do emisji, cen węgla i coraz wyższych cen energii elektrycznej w Polsce (windowanych w górę rosnącymi cenami uprawnień do emisji). Innymi słowy,
polski węgiel, który w narracji rządu jest przedstawiany jako bezpieczne i najtańsze źródło energii, okazał się dla ArcelorMittal źródłem zbyt drogim.
Podobnie jak w przypadku KWK Makoszowy, politycy do ostatniej chwili zapewniali pracowników i związki zawodowe, że piec nie zostanie wygaszony, odbierając im szansę na wcześniejsze przygotowanie się do takiego rozwoju sytuacji. Z mapy Polski zniknęła duża, zasilana węglem instalacja, ale znowu - ze sprawiedliwą transformacją nie miało to nic wspólnego.
Czy inne huty w Polsce mają szansę uniknąć podobnego losu? W ramach Europejskiego Zielonego Ładu już w przyszłym roku Komisja Europejska ma przedstawić propozycję działań, które miałyby doprowadzić do pełnej dekarbonizacji wytwarzania stali w ciągu najbliższej dekady. Technicznie chodzi o zamianę paliwa z koksu na „zielony” wodór wytwarzany w procesie elektrolizy zasilanym energią z odnawialnych źródeł. To nowa technologia, która na razie jest w fazie testów, a jej wprowadzenie na szerszą skalę będzie wymagało dużych inwestycji w przebudowę istniejących instalacji hutniczych.
„Zielona” stal będzie zatem droższa od stali wytwarzanej konwencjonalnie poza Europą, gdzie jej producenci nie muszą (przynajmniej na razie) kupować drogich uprawnień do emisji. Dlatego innym elementem Zielonego Ładu jest plan wprowadzenia „ceł węglowych” na granicach Unii, które ograniczałyby import na jej rynek tańszej, ale wysokoemisyjnej stali. Ten mechanizm pozwoli zachować rynkową konkurencyjność europejskiej zielonej stali, ale nie pomoże krajom w UE, które będą chciały nadal wytwarzać stal używając koksu jako paliwa.
W zależności od tego, ile będą kształtować się ceny uprawnień do emisji (a spodziewany jest ich dalszy wzrost), stal produkowana w Polsce może okazać się niekonkurencyjna nie tylko wobec stali importowanej spoza Unii, ale też produkowanej w UE metodami, które dziś wydają się futurystyczne.
Jeśli hutnictwo ma przetrwać w Polsce, rząd powinien wraz z branżą i jej pracownikami zacząć rozmawiać o transformacji w kierunku wodoru i poszukiwaniu w Unii pieniędzy na ten cel oraz partnerów do współpracy, bo niezależnie od deklaracji i retorycznych „zwycięstw” rządu w Brukseli, sektory energochłonne w Polsce będą przecież podlegały tym samym trendom i uwarunkowaniom, co wszędzie indziej w Europie.
Ostatni, trzeci przykład, to wspomniana już wcześniej „ostatnia nowo budowana elektrownia węglowa w Europie”, czyli blok Ostrołęka C.
Niezależni eksperci ostrzegali od dawna, że zakład ten będzie trwale nierentowny i nigdy nie zwróci zainwestowanych w niego pieniędzy. Teraz od projektu dystansują się kolejni politycy obozu rządzącego i coraz więcej wskazuje, że Ostrołęka C może nigdy nie powstać.
W tym przypadku nie mówimy o zamykaniu zakładu i zwolnieniach, bo w Ostrołęka C nigdy nie została otwarta. Przedstawiano ją jednak przez kilka lat jako szansę na rozwój regionu, podnosząc niekiedy kuriozalne argumenty – twierdzono na przykład, że budowa bloku zwiększy dzietność w regionie.
Mieszkańcy i włodarze Ostrołęki i okolic, którzy brali te obietnice za dobrą monetę, będą musieli teraz sami wymyślić inny pomysł na rozwój miasta i regionu. Zmarnowawszy kilka lat, które można było wykorzystać na opracowywanie planów i strategii, przygotowywanie gotowych do sfinansowania projektów i przede wszystkim na szczery i otwarty dialog o przyszłości regionu bez Ostrołęki C (i z niepewnymi perspektywami dwóch istniejących bloków).
Taki dialog to, obok jasnego planu, kluczowy i nieodzowny element sprawiedliwej transformacji, o którym mówi również wspomniana na początku Śląska Deklaracja Sprawiedliwej i Solidarnej Transformacji.
W Polsce w sprawie węgla i jego przyszłości bardzo go brakuje, ponieważ został zastąpiony grą pozorów i obietnic składanych bez zamiaru ich wypełnienia czy choćby pewności, że ich wypełnienie będzie realne.
Tymczasem rzeczywistość co jakiś czas upomina się o swoje prawa i węgiel stopniowo znika z naszego krajobrazu razem z powiązanymi z nim miejscami pracy. Polska od kilku lat cieszy się dobrą koniunkturą, dlatego to znikanie nie jest mocno odczuwalne dla gospodarki jako całości.
Niemniej lokalnie zamknięcia dużych pracodawców, będących zazwyczaj również ważnymi płatnikami zasilającymi kasę lokalnych samorządów, niesie ze sobą poważne społeczne konsekwencje.
Wdrożenie koncepcji sprawiedliwej transformacji mogłoby im zapobiec. Lokalne społeczności w miejscach gospodarczo zależnych od węgla są bowiem w zupełnie innej sytuacji, gdy mają pełną wiedzę o swoich perspektywach i kilka lat na przygotowanie się do zmian, niż gdy zakład będący filarem lokalnej gospodarki jest zamykany z dnia na dzień, wbrew wcześniejszym obietnicom.
Żeby tak się stało, decydenci w Polsce musieliby jednak najpierw zrozumieć, czym sprawiedliwa transformacja jest, a czym nie jest.
Ekologia
Prawa człowieka
Świat
Mateusz Morawiecki
Ursula von der Leyen
Komisja Europejska
Unia Europejska
COP24
COP25
górnictwo
Tłumaczka, ekolożka, była działaczka Partii Zieloni, a wcześniej urzędniczka w instytucjach UE. Obecnie aktywistka organizacji CEE Bankwatch Network i Polskiej Zielonej Sieci.
Tłumaczka, ekolożka, była działaczka Partii Zieloni, a wcześniej urzędniczka w instytucjach UE. Obecnie aktywistka organizacji CEE Bankwatch Network i Polskiej Zielonej Sieci.
Komentarze