Gdybym poszła do zwykłego ultrasonografisty, może by się przestraszył i doradził usunąć ciążę. Ale on zabawił się w Boga
Wyprasowana sukienka do trumny wisiała w szafie przez rok, różowa w kwiatki, za kolano. Gdy Magda uchyliła drzwi szafy, bała się, ale jednocześnie czuła spokój, że mąż wszystko przygotował i na pewno nie pochowa jej w garsonce. W kuchni pojemniki z makaronem, kaszą, mąką – wszystko podpisane. Dokumenty firmowe – uporządkowane. „Mogę umierać”, myślała Magda, "wszystko jest pod kontrolą”. Nie tak jak tamtej nocy. Bo przecież gdyby sąsiedzi wyjechali na weekend albo były korki, żywa by do szpitala nie dojechała.
Magdalena codziennie wychodzi z domu przed siódmą, kiedy dzieci jeszcze śpią. Nie je śniadania, pilnuje, żeby nie przytyć. Każdy kilogram przypominałby jej to, co się wydarzyło. Jedzie tramwajem na drugą stronę miasta, za oknem szary krajobraz.
Przyjechała tu na studia, pełna nadziei. Chciała, żeby jej życie potoczyło się inaczej niż życie rodziców. W poczuciu bezpieczeństwa i żeby nigdy nie musiała opuścić swoich dzieci tak jak jej mama. Więc kiedy tamtej nocy przyjechało pogotowie, krzyczała: „Nie chcę umierać, ja mam dla kogo żyć! Nie zostawię moich dzieci!”.
Magda chwyta się za brzuch, dyskretnie, żeby nikt w tramwaju nie zauważył. Boli ją, kiedy nadchodzi wspomnienie. Oddycha z ulgą, dopiero gdy za rogiem wyłania się gmach więzienia.
– Od początku czułam, że coś będzie nie tak – wspomina Magda, gdy spotykamy się pierwszy raz. Przeprasza, niełatwo jej wracać do tych wydarzeń.
– Dowiedziałam się, że jestem w czwartej ciąży w styczniu 2019 roku, miałam 37 lat. Wszystkie moje ciąże były niespodziewane, nie używaliśmy z mężem antykoncepcji, ale ja i tak od dwóch kresek na teście bardzo wyczekiwałam każdego dziecka.
Grzesia też. Ucieszyłam się, że znów będę mamą, ale i bałam się, bo straszyli mnie, że czwarte cięcie może być ryzykowne.
Magdalena żałuje, że nie doświadczyła porodu waginalnego. Za każdym razem cierpiała na rozejście spojenia łonowego. To nieprawidłowe rozsunięcie się kości łonowych. Lekarze nie chcieli kombinować.
Dopiero w trzeciej ciąży dowiedziała się, że cięć mogła uniknąć, a mięśnie miednicy rehabilitować. Ale po dwóch cesarkach lekarze w Polsce rzadko podejmują się przyjęcia porodu w inny sposób.
Lekarkę prowadzącą wybrała z polecenia koleżanki. Na pierwszej wizycie ginekolożka poinformowała, że ciąża może być zlokalizowana w bliźnie po cesarskim cięciu. Ale to może się samo rozwiązać, mówiła, na przykład poronieniem. Kazała wrócić za dwa tygodnie.
– Po powrocie do domu wpisałam do Googla „ciąża w bliźnie” i się przeraziłam – mówi Magda. – Wysokie ryzyko krwotoku, pęknięcia macicy, poronienie, śmierć. Wyczytałam, że takie ciąże radzi się usuwać najpóźniej do ósmego tygodnia, a ja byłam w szóstym. Żadnej z tych informacji nie uzyskałam od prowadzącej ciążę lekarki.
– Poszłam prywatnie do jednego z najlepszych ultrasonografistów w Polsce, wyszukałam go w internecie. Po dokładnym badaniu uznał, że ciąża jest przy bliźnie i nie ma się czego bać. Zaufałam mu.
Mąż Magdy, obecny przy badaniu zeznał w trakcie procesu w 2022 roku: „Pan doktor utwierdził mnie, że ciąża jest bezpieczna dla żony. Powiedział, że jeśli inni lekarze będą mówić coś innego, to żeby nie słuchać tych szamanów. Mówił, że prowadził podobne ciąże, że wszystko się rozwiązało szczęśliwie”.
Magda dopytywała, czy jest ryzyko pęknięcia macicy, ale doktor kazał nie martwić się na zapas.
Uznał, że jedyne ryzyko to utrata macicy.
Co to znaczy ciąża w bliźnie?
Dr n. med. Paweł Piekarski, ginekolog z Instytutu Matki i Dziecka w Warszawie tłumaczy mi to tak samo, jak swoim pacjentkom: – To rzadka odmiana ciąży pozamacicznej. Występuje raz na 1500 ciąż u kobiet po cesarskim cięciu i może być wczesną formą łożyska wrośniętego, jednego z najgroźniejszych powikłań ciąży.
Im więcej kobiet rodzi przy pomocy cięcia cesarskiego, a w Polsce to 44 proc., tym więcej jest takich przypadków. Niestety, szczegółowa wiedza o tym nie jest powszechna – mówi. – Bardzo ważne, żeby kobieta, która przebyła cięcie cesarskie, pierwsze USG w kolejnej ciąży wykonała jak najwcześniej, najlepiej przed 8 tygodniem, ponieważ na tym etapie można precyzyjnie ustalić lokalizację pęcherzyka ciążowego.
Później, kiedy rosnąca ciąża zajmuje jamę macicy, interpretacja obrazu USG może sprawiać trudności. Po rozpoznaniu ciąży w bliźnie należy poinformować ciężarną, że kontynuacja ciąży wiąże się ze znacznym ryzykiem ciężkich powikłań. Do najczęstszych należą krwotok i konieczność usunięcia macicy. Należy też zaproponować zakończenie ciąży ze względu na zagrożenie życia, najlepiej do 10 tygodnia ciąży.
Kiedyś Magdalena przejmowała się najdrobniejszymi rzeczami. Miało być posprzątane, ugotowane i zaplanowane. Teraz woli wyjść z dziećmi, potańczyć na dyskotece, wyjechać z koleżankami. Przecież dziś żyjemy, a jutro może nas już nie być.
W tym roku skończy 41 lat i wiele rzeczy robi po raz pierwszy.
Odpuszcza odpowiedzialność, która spadła na nią za wcześnie. Ale to zrozumiała dopiero na terapii. Wcześniej nie przyszło jej do głowy, że dzieciństwo ma wpływ na dorosłe życie.
U psychologa zobaczyła siebie, małą Madzię w piątej klasie. Jej mama wyjeżdża za granicę, żeby zarobić na większe mieszkanie dla całej rodziny. A Madzia przejmuje obowiązki matki: sprząta, gotuje, pierze, opiekuje się chorowitą siostrą i ojcem, u którego rozwija się choroba alkoholowa.
Magda dorasta, nie ma czasu na randki ani spotkania ze znajomymi, bo po nocach odrabia lekcje. Gdy na studiach spotyka poważnego i obowiązkowego Krzysztofa, prędko uznaje, że to on będzie ojcem jej dzieci. Nie będę musiała nigdzie wyjeżdżać, jak moja mama, myśli.
W siódmym tygodniu ciąży Magdalena idzie znowu do lekarki prowadzącej. Ta uznaje wyniki badań doktora ultrasonografii za niepodważalne, a trzy tygodnie później na kolejnym badaniu USG potwierdza, że w czasie porodu trzeba będzie usunąć macicę.
– Dopytałam jeszcze raz o ryzyko pęknięcia, bo tego bałam się najbardziej i czy to jakoś poczuję, zanim nastąpi krwotok.
Lekarka odparła, że jeśli coś się wydarzy, będę miała czas, żeby zadzwonić po karetkę. Ton lekarki był uspokajający i nie dawał w ogóle podstaw do myślenia, że grozi mi jakieś ryzyko – mówi Magda.
Podczas procesu w 2022 roku, Magdalena zeznała, że lekarka „nie mówiła o zagrożeniach. Nie było nigdy informacji, że to ciąża szczególnego ryzyka, tylko że to wyzwanie dla niej, dla lekarki”.
W karcie ciąży, którą Magda mi pokazała, lekarka zapisała tylko:
„ciąża po CC przy bliźnie!”.
Pod koniec trzeciego miesiąca ciąży ten sam doktor ultrasonografista ustala, że ciąża jest z wrastającym łożyskiem w bliznę, ale powtarza, żeby nie słuchać lekarzy, którzy będą straszyć, że wydarzy się coś złego.
Na czwartą wizytę u doktor prowadzącej ciążę Magda idzie sama, bo mąż wyjechał w delegację. Jest początek czwartego miesiąca. Ginekolożka oznajmia, że jest szansa na doprowadzenie ciąży do 38. tygodnia.
Sąsiadka Magdy podczas procesu: „Po wizycie Magda napisała, że szuka wózka”.
Mąż: „Żona była w skowronkach, że wszystko idzie dobrze. Następnego dnia dowiedziałem się od sąsiadki, że w nocy przyjechało po nią pogotowie”.
Prof. UMK dr hab. Maciej Socha, lekarz specjalista ginekolog-onkolog, położnik i perinatolog: – Pracuję od 20 lat, ale nigdy nie słyszałem sformułowania „ciąża przy bliźnie”. Ciąża jest usadowiona prawidłowo lub nie. Po uzgodnieniu z pacjentką sposobu postępowania leczniczego taka ciąża jest przerywana.
– Wielokrotnie miałem do czynienia z ciążami ektopowymi, w tym w bliźnie lub w NICHE, czyli ubytku, będącym zagłębieniem – jakby rozejściem – w bliźnie po cięciu cesarskim. Ze względu na obiektywne ryzyko dla zdrowia i życia ciężarnej, a przy niewielkich szansach na urodzenie zdrowego dziecka, żadna z pacjentek nie sprzeciwiła się usunięciu takiej ciąży.
– Jeśli ginekolog wykonujący USG chce podjąć ryzyko kontynuacji ciąży, powinien to omówić z pacjentką. Także w medycynie mówimy o zarządzaniu ryzykiem i apetycie na ryzyko. Jedni mają większy, inni mniejszy. Ale najważniejsze powinno być to, czego chce pacjentka, której życiem się ryzykuje.
To, że komuś raz, czy dwa się udało, to jeszcze nie reguła.
– Jako młody lekarz widziałem pacjentkę z tzw. ciążą brzuszną. Płód rozwijał się w brzuchu, a łożysko położone było na aorcie i żyle głównej dolnej, czyli najważniejszych naczyniach. Ku zdziwieniu wszystkich, ta ciąża dotrwała do 24 tygodnia, dopiero wtedy zaczęły się powikłania.
Finalnie płód przeżył. Przeżyła też pacjentka, ale byłbym szaleńcem, gdybym na podstawie tego jednego przypadku chciał przy następnej ciąży ektopowej ratować zarodek czy płód rozwijający się w brzuchu matki.
Ja mój światopogląd chowam w kieszeń.
25 marca, o czwartej w nocy, Magdalenę obudził silny ból podbrzusza. Czuła się słaba, próbowała przekręcić się na bok, ale zaczynała tracić przytomność. Zadzwoniła po karetkę i do sąsiadki. – Potrzebuję pomocy – wyszeptała.
Sąsiadka parę minut później waliła w drzwi, ale ona już nie mogła otworzyć. Zrobiły to dzieci. – Ratujcie mnie! – wyła Magda.
Przyjaciółka zeznawała podczas procesu, że „karetka szybko przyjechała (…) Magda przeciekała, coś się z niej lało. Nie mogła się ruszyć”.
Do szpitala dojechała w stanie ciężkim i z ograniczonym kontaktem. Kiedy ją usypiali do operacji, była pewna, że już nigdy się nie obudzi. Płakała i błagała anestezjologa, żeby ją ratował, bo ona chce wrócić do dzieci. Zanim zamknęły jej się oczy, zobaczyła ich wszystkich, razem z mężem, jak do niej machają.
Z opinii biegłego specjalisty ginekologii i położnictwa, który na zlecenie sądu we wrześniu 2022 roku opiniował sprawę Magdy, wynika, że większość jej ciąż rozwijała się w jamie macicy, czyli prawidłowo, ale „pewien jej fragment penetrował w bliznę po cesarskim cięciu. Jest to jedno z najpoważniejszych powikłań przebiegu ciąży: łożysko przodujące, nisko usadowione wrośnięte z inwazją w bliznę po CC”.
Zdaniem biegłego, doktor ultrasonografii założył optymistycznie, że „ciąża będzie dalej rozwijać się w kierunku jamy macicy i uda się ją utrzymać do czasu osiągnięcia możliwości przeżycia dziecka. Podjęto więc najbardziej korzystną dla dziecka decyzję” – napisał biegły ginekolog.
Prof. Mirosław Wielgoś, szef Kliniki Położnictwa i Perinatologii PIM MSWiA w Warszawie:
– Nie znam dokumentacji tej sprawy, ale uważam, że w takiej sytuacji ryzyko dla kobiety jest zbyt duże. Ciąża w bliźnie, nawet jeśli tylko jej fragment w nią wrasta, stanowi zagrożenie dla zdrowia lub nawet życia matki. Oczywiście lekarze w swojej praktyce klinicznej często muszą podejmować ryzykowne decyzje, ale nie należy z tym przesadzać, bo to może zakrawać na hazard. Jeśli się uda, wszyscy będą szczęśliwi, ale jeżeli nie – tracimy wszystko.
Gdy na Facebooku proszę o komentarz doktora ultrasonografii, u którego konsultowała się Magda, odpowiada, że „zajmuje się pacjentami, a nie wypowiedziami dla mediów”, a ja jako reporterka zajmuję się tą sprawą „dla osobistego rozgłosu i pieniędzy”.
On: „Po co pisać reportaże o problemach medycznych? Przecież to zbyt zawiłe”.
Ja: – „Żeby bronić praw pacjentów”.
On: – „Szansę na rozmowę widzę na 0,5 proc”.
Wysyłam mu nazwisko mojej bohaterki, a jego pacjentki.
Zgadza się. Ma dziesięć minut, teraz, albo za miesiąc.
Najpierw powtarza, że w ogóle, po co ta rozmowa, potem zamiast o pacjentce, mówi o manipulacji mediów, więc trochę poirytowana pytam, czy nie zależało mu na zdrowiu tej kobiety. Przecież mogła umrzeć.
Głos lekarza mięknie, mówi, że każde niepowodzenie bardzo przeżywa. Że lekarz nie jest nieomylny, a narzędzia takie jak doppler nie zawsze są wiarygodne i nie ma mocnego, który by poradził sobie na 100 proc. na tak wczesnym etapie ciąży.
„Najpierw sobie wymyślamy noszenie ciąży zagrożonych, a potem szukamy pomocy w szpitalu” – usłyszała Magda od pielęgniarki po wybudzeniu w jednym z krakowskich szpitali.
Potem dowiedziała się, co się wydarzyło, kiedy trafiła na ostry dyżur.
– Pani Magdalena w trybie pilnym została zakwalifikowana do operacji ze wskazań życiowych. W badaniu USG stwierdzono ciążę obumarłą oraz płyn z licznymi skrzepami w jamie brzusznej, a także pęknięcie macicy i krwawienie do jamy brzusznej – mówi mi Jolanta Budzowska, prawniczka mojej bohaterki i jej męża.
Budzowska prowadzi też m.in. sprawę Marcina Lalika, męża Doroty, zmarłej w piątym miesiącu ciąży w Nowym Targu oraz sprawę męża i córki Izabeli Sajbor z Pszczyny.
– Badanie histopatologiczne usuniętej macicy potwierdziło, że jej pęknięcie wystąpiło dokładnie w miejscu, w którym ciąża wrastała w bliznę po cesarskim cięciu.
Magdę po operacji bardzo bolał brzuch, zgłosiła to personelowi, chociaż czuła, że jest na oddziale wielkim problemem. Przyjechała przecież nad ranem, tuż przed zmianą dyżuru i postawiła wszystkich do pionu.
„To ta po usunięciu macicy” – Magda słyszała doktora rozmawiającego z pielęgniarką.
„O co jej jeszcze chodzi? Przecież sama sobie winna…”
– machnął tylko ręką.
– Kolejnego dnia przyszedł doktor, który mnie operował. „Ale pani nawyrabiała. Co to za pomysły, żeby taką ciążę nosić”, powiedział, a ja wybuchnęłam płaczem. Tłumaczyłam mu, że dzień wcześniej byłam u lekarki prowadzącej i taka byłam szczęśliwa, że zamówiłam w internecie sukienki ciążowe.
Nie mógł uwierzyć, że dzień wcześniej byłam u lekarza. Zaczęłam przepraszać, że zrobiłam mu kłopot i że nic nie wiedziałam… – Magda czerwieni się, gdy o tym opowiada.
Dzwonię do lekarza, który operował Magdę. Mówi, że ta sytuacja „kosztowała go pięć lat życia”. Gdy pytam o odpowiedzialność lekarki prowadzącej ciążę i doktora ultrasonografii, odmawia komentarza.
Kiedy Magda z OIOM-u zjechała na ginekologię, sytuacja się powtórzyła. – Przecież takie ciąże się usuwa! Jak oni mogli to przeoczyć? – dopytywała pielęgniarka.
Magdalena czuła, że jest traktowana jak histeryczka. Skarżyła się na ból czwartą dobę, ale nikt nie reagował. Kiedy powiedziała ginekologowi na kontrolnej wizycie w USG, że zbyt mocno przyciska do brzucha głowicę, oburzył się: „Co pani znów wymyśla”.
Ale ona w złym traktowaniu była przećwiczona. Leżąc na OIOM-ie przypomniała sobie, jak w pierwszej ciąży trafiła na patologię. Łóżko obok kobieta rodziła martwe dziecko. Światło w sali było zapalone, a tamta krzyczała z bólu. Pielęgniarki dały jej środki na wywołanie porodu i co jakiś czas przychodziły zapytać, czy to już.
– Żaden z polityków, którzy krzyczą teraz o „ratowaniu życia poczętego”, nie był tam z nami – mówi Magda.
– Jeśli tak się przejmują, czemu nie wspierają matek roniących?
Zresztą, żaden z nich tak naprawdę nie zajmuje się kobietami. Przecież większość z nas, niezależnie od poglądów, i tak cierpi w milczeniu.
Po pięciu latach Magdalena wciąż uważa, że to, co ją spotkało, jest winą lekarzy. Szuka sprawiedliwości. W styczniu 2024 roku, po wyroku sądu I instancji, złożyła z mężem apelację. Wnieśli o zasądzenie od strony pozwanej, czyli towarzystwa ubezpieczeniowego ginekolog prowadzącej 240 tysięcy złotych zadośćuczynienia za krzywdę wynikającą z uszczerbku na zdrowiu oraz naruszenia prawa do samostanowienia.
Mec. Budzowska zarzuciła w apelacji szereg naruszeń procesowych, m.in. sprzecznych ustaleń biegłych. Stwierdzili bowiem, że:
– „U powódki mieliśmy do czynienia z powikłaniami, które są bardzo poważnymi stanami położniczymi, zagrażającymi krwotokiem, utratą ciąży i bardzo prawdopodobną utratą macicy. Mowa jest o dwóch operacjach, z których druga następuje zaraz po pierwszej, a każda z nich jest obarczona odrębnymi ryzykami krwotoku”
– „Przeżycie pacjentki zależy przede wszystkim od sprawności przeprowadzenia operacji, a także od zaopatrzenia szpitala w krew do przetoczeń”.
Na podstawie tej opinii sąd I instancji uznał, że „ciąża powódki i jej utrzymanie wiązało się ze znacznym ryzykiem dla zdrowia i życia powódki”. Stwierdził jednak, że nie występowały podstawy medyczne do usunięcia ciąży.
Zasądzono jedynie 10 tysięcy złotych zadośćuczynienia za naruszenie praw pacjenta do informacji.
– Lekarz prowadząca była niestaranna, a docent ultrasonografii zbyt pewny siebie – uważa Magda. – Gdybym poszła do zwykłego ultrasonografisty, może by się przestraszył i doradził usunąć ciążę.
Ale on zabawił się w Boga.
Oboje lekarze byli skupieni na przeżyciu dziecka. Gdyby powiedzieli jasno, co mnie może czekać i zaproponowali terminację ciąży, nie byłaby to dla mnie decyzja łatwa, ale przecież nie jestem kamikadze. Mam troje dzieci, wybrałabym życie.
Pomimo katolickiego wychowania uważam, że aborcja jest decyzją kobiety, nie lekarza czy polityka.
Mąż Magdy podczas procesu: „Żaden z lekarzy nie wspomniał o możliwości usunięcia ciąży. Od początku dopytywałem, czy mamy brać pod uwagę taką alternatywę. Po całej sytuacji kilkukrotnie rozmawiałem z żoną, która powiedziała, że nigdy nie zdecydowałaby się zostawić trójki dzieci samych. Zdecydowałaby się usunąć ciążę”.
– W wyniku błędnie podjętych działań przez lekarz prowadzącą, pacjentka nie uświadamiała sobie ryzyka wystąpienia powikłań, które mogły być dla niej śmiertelnie niebezpieczne – uważa mec. Budzowska. – Ponadto lekarz nie miał prawa arbitralnie decydować o jej życiu i zdrowiu. Pozbawienie kobiety możliwości podjęcia świadomej decyzji co do utrzymania lub przerwania ciąży narusza jej dobro osobiste.
Ten przypadek idealnie obrazuje, o czym mowa w ustawie z 1993 roku o planowaniu rodziny, ochronie płodu ludzkiego i warunkach dopuszczalności przerywania ciąży: „przerwanie ciąży może być dokonane wyłącznie przez lekarza, w przypadku gdy ciąża stanowi zagrożenie dla życia lub zdrowia kobiety ciężarnej”. Ten przepis nie budzi wątpliwości. A mimo to lekarze – jak pokazuje opisana sytuacja – często nie wywiązują się ze swoich obowiązków.
Doktor ultrasonografii podczas rozmowy telefonicznej mówi mi, że argumentacja mec. Budzowskiej, jakoby oni jako lekarze naruszyli prawo Magdaleny do legalnego przerwania ciąży, „to jakaś bzdura”. Nie tłumaczy jednak dlaczego.
Dopytuję, jakich słów on, jako ultrasonografista, używa w rozmowach z pacjentkami. Czy mówi „zarodek” czy „płód”?
– Dla mnie to jest od początku dzieciak – wyjaśnia.
Ginekolog prowadząca ciążę Magdy nie odpowiada na moje wiadomości, ale na jej facebookowym wallu trafiam na wpis z kwietnia 2024 roku, ze zdjęciem zarodka: „Już w 24 DNIU ciąży bije serce. To kiedy zaczyna się życie? Myślę, że dużo wcześniej niż sądzimy, tylko nikt nas o tym nie uczy…”.
– W tym wypadku mógł zadziałać tzw. efekt mrożący, jak również to, że medycyna w Polsce wciąż jest bardzo patriarchalna. Pozycja lekarza jest tak wysoka, że wielu ma poczucie nieomylności – mówi Natalia Broniarczyk z Aborcyjnego Dream Teamu.
Na stronie Amnesty International czytam, że w wyniku „efektu mrożącego” „specjaliści służby zdrowia mogą nie do końca rozumieć granice określone prawem lub mogą stosować ograniczenia w sposób węższy, niż prawo tego wymaga. Może to wynikać na przykład z osobistych przekonań, stygmatyzacji aborcji, negatywnych stereotypów na temat kobiet lub obawy przed odpowiedzialnością karną.
Kryminalizacja aborcji odstrasza również kobiety od poszukiwania pomocy po zabiegu, w przypadku powikłań związanych z niebezpieczną aborcją lub innych komplikacji związanych z ciążą”.
– W przypadku ciąży w bliźnie należy dokonać aborcji jak najszybciej, ale ponieważ to rzadkie przypadki, wielu polskich lekarzy nie zna prawidłowego sposobu postępowania – uważa Broniarczyk. – Kiedyś zgłosiła się do nas po pomoc kobieta z ciążą w bliźnie. Była w drugim trymestrze, odesłałyśmy ją do Holandii. Tam, żeby uratować jej życie, transportowano ją z kliniki do szpitala helikopterem.
Magdalena zawsze myślała o istocie w brzuchu „dziecko”. Nadała mu imię Grzegorz lub Anastazja. Obwiniała się, że gdyby szybciej dojechała do szpitala, gdyby mąż nie wyjechał w delegację, dziecko może by żyło.
Nikt jej nie wytłumaczył, na czym polegała operacja – że wraz z macicą usunięto martwy płód, kilku lub kilkunastocentymetrowy. Waga: kilkanaście gramów.
– Dopiero później zdałam sobie sprawę, że przecież takich maluszków się nie ratuje – mówi Magda. – Doktor, który mnie operował, mówił, że to był chłopiec. Powiedziałam, że chcę go pochować.
Odetchnęła z ulgą, że nie trzeba robić kosztownego badania genetycznego dla ustalenia płci. Od 2017 roku tylko na tej podstawie można dostać kartę martwego urodzenia, zasiłek pogrzebowy i prawo do skróconego urlopu macierzyńskiego.
– Kilka dni później poszliśmy z mężem do przyszpitalnego prosektorium, żeby odebrać Grzesia.
Był w foliowej siatce, podpisany moim nazwiskiem.
Nie widziałam dokładnie, co jest w środku. Kręciło mi się w głowie i gdy patolog zapytał, czy chce go owinąć w pieluszkę, uciekłam – Magdzie drży głos. – To samo w zakładzie pogrzebowym. Ciałko było tak małe, że nawet najmniejsza trumienka była za duża, więc kupiłam pieluchy i wyścielałam środek.
Nie dało się zamówić karawanu, bo okazało się, że pogrzeb w parafii w Krakowie jest niemożliwy. Ksiądz powiedział mężowi, że nie chowa nieochrzczonych dzieci.
Zakład pogrzebowy wydał Magdzie trumienkę do rąk i z nią na kolanach pojechała do domu. Zdecydowali, że pochowają Grzesia w grobie rodzinnym. Ojciec Magdy pogadał w parafii i sowicie wynagrodził.
Niby wszystko się udało, ale Magda do kościoła nie wróciła.
– Tyle gadają o poczęciu, o aborcji, że to zabójstwo, a potem, jak jest się w prawdziwej potrzebie, pomocy brak. Czyli to jednak nie było dla nich dziecko? Tylko co? – zastanawia się Magda. – Już nie chodzę na msze, czasem się modlę, dla siebie. Na grób Grzesia też nie chodzę. Mam w związku z tym poczucie winy, bo myślałam, że to będzie miejsce pamięci. Ale cmentarz przypomina mi to, co przeżyłam.
Czy to robi ze mnie egoistkę? – zastanawia się Magda. – Niektóre mamy kupują symboliczne aniołki albo noszą biżuterię upamiętniającą stratę. Ale ja ryczałabym za każdym razem.
– Użycie słowa „dziecko”, nadaje poronieniu większe znaczenie. Inaczej roni się przecież zarodek czy płód, a inaczej dziecko. Trzydzieści lat temu bohaterka tego reportażu najpewniej myślałaby, że straciła ciążę. A teraz straciła dziecko. To może być zbyt trudne – uważa Justyna Dąbrowska, psycholożka i autorka książki „Przeprowadzę cię na drugi brzeg”.
– Przez ostatnie trzydzieści lat zmieniło się słownictwo dotyczące ciąży. Nie ma już „zapłodnienia”, jest biblijne „poczęcie”. Nie ma zarodka i płodu, jest dziecko. Wymaga to wielkiego wysiłku od kobiet, by znaleźć własny język, skoro nawet w radiu, telewizji i w aplikacjach ciążowych też mówi się o „dziecku” od momentu zapłodnienia.
Niektórzy lekarze przestali posługiwać się podstawową terminologią medyczną. Kobiety przychodzą do szpitala ronić i każe im się łapać „dziecko” – tak naprawdę jajo płodowe – do pojemnika, żeby mu następnie nadać imię i pochować.
A jak matka zarodka nie złapie, będzie się czuła winna, że ono gdzieś „pływa” w toalecie, a potem w Wiśle.
No i jeszcze ten wymysł szatański, że aby móc zrobić pogrzeb, trzeba uzyskać w urzędzie stanu cywilnego akt martwego urodzenia, a aby to było możliwe, trzeba określić płeć i nadać imię.
Jako psychoterapeutka widzę sens w tym, że rodzina chce pochować tę potencjalną istotę, którą utraciła. Ale czemu to nie może pozostać w sferze symbolicznej?
Z Dąbrowską nie do końca zgadza się teolożka i socjolożka Aleksandra Kłos-Skrzypczak, która ma doświadczenie zarówno poronienia, jak i martwego urodzenia. Prowadziła badania i rozmawiała z kobietami, które poroniły.
– Wszystkie czuły, że w szpitalu zostały uprzedmiotowione. Nadały swoim dzieciom imiona, czekały na nie, a pielęgniarki nazwały je „materiałem genetycznym”. Osobie wierzącej pochówek może pomóc w przeżyciu straty. Ale wiele parafii nie myśli o potrzebach kobiet. Tłumaczę im, że jeśli groby dzieci nienarodzonych są pełne, to znaczy, że trzeba wykopać nowe.
Niezależnie od tego, w jakiej bańce społecznej funkcjonujemy, większość kobiet jest w takiej sytuacji dyskryminowana. Nieważne, czy chcą używać słowa dziecko, czy zarodek, i tak nie otrzymują pomocy. To skandaliczne.
Po powrocie ze szpitala Magdalena przez rok przygotowywała rodzinę do swojej śmierci. Była przekonana, że jakimś cudem ją ominęła, ale dopadnie ją później.
– Zdałam sobie sprawę, jak bardzo życie jest kruche: gdyby sąsiadka nie przyszła w porę, gdyby na ulicy były korki, gdyby… Na pasy wchodziłam niepewnie, bo zza rogu wyskoczy samochód i mnie przejedzie. Jakże niewiele od nas zależy!
Mąż, podczas procesu: „Przez pierwszy miesiąc żona zrywała się w nocy z płaczem. Miała totalną depresję. Chciała jechać na cmentarz wykopywać martwe dziecko… Cała rodzina przeżyła traumę. Najmłodsza córka, słysząc karetkę, bała się, że jedzie po żonę. Pomimo upływu trzech lat, żona (...) nadal nie jest tą samą osobą”.
Jak tylko nie odbierała telefonu, mąż dzwonił do sąsiadów, by sprawdzili, czy żyje.
Nie umiała zaopiekować się dziećmi, jak wcześniej. Wieczorami się upijała, żeby zasnąć, bała się koszmarów. Wybudzał ją ostry ból brzucha, sprawdzała, czy prześcieradło nie jest mokre od krwi.
Była pewna, że umrze we śnie albo przytrafi jej się jeszcze raz to samo.
Chciała uwolnić bliskich od tych cierpień. Gdy jechała samochodem, wyobrażała sobie maniakalnie, że trafia prosto w drzewo.
Przyjaciółka zeznawała: „Jak Magda wróciła do domu, siedziała na kanapie, była blada, bardzo cicho mówiła, nie mogła wstać (…) oczy miała zapadnięte. Najmłodsze dziecko mówiło, że mama nie ma siły się bawić”.
Magdalena przez wiele miesięcy bała się iść do lekarza. W końcu poszła do doktora, który ją operował. – Przez godzinę tłumaczył mi, że miałam pecha trafiając do tego ultrasonografisty.
Że w Krakowie, oprócz paru lekarzy, wszyscy zaleciliby mi usunięcie ciąży.
Doktor namówił ją na wizytę u psychiatry. Ten zdiagnozował depresję i zespół stresu pourazowego (PTSD), na który cierpią żołnierze wracający z wojny.
Rozpoczęła psychoterapię, tylko że powrót do dzieciństwa, do alkoholizmu ojca i do wyjazdu matki okazał się tak trudny, że na każdą sesję szła jak na ścięcie. Uratowała ją nowa praca.
Przez jedenaście lat Magda z mężem prowadzili hurtownię. On wyjeżdżał po towar, ona pracowała w domu na dwóch etatach: wypełniała tabele Excela, a jednocześnie grzała mleko w butelce dla najmłodszej córki, pomagała jej starszej siostrze rozwiązywać zadania domowe, a najstarszą, nastolatkę wspierała emocjonalnie.
– Po powrocie ze szpitala długo nie byłam w stanie podjąć żadnej pracy. Nie chciałam wracać do naszej hurtowni. Czułam, że muszę wyjść z domu, żeby się ratować – opowiada Magdalena.
– Dwa lata po stracie ciąży koleżanka zaproponowała, żebym zatrudniła się w więzieniu. Że jest fajnie. Wcześniej nigdy nie brałam tego pod uwagę. Bo to miejsce nie dla kobiet, myślałam, niebezpieczne. Bo za kratami sześciuset osadzonych, w tym zabójcy i zabójczynie. Ale to, co się wydarzyło, tak mną wstrząsnęło, że musiałam coś radykalnie zmienić.
Mąż najpierw się ucieszył z nowej pracy Magdy, ale kiedy wyjechała na pierwsze trzytygodniowe szkolenie, skoszarowana daleko od domu i z ograniczoną możliwością kontaktu, zrozumiał, że to dla niego nowe obowiązki.
Magda przestała mieć czas na gotowanie obiadów, robienie zakupów, pieczenie ciast. Odechciało jej się być idealną panią domu. W pracy jest na służbie i nie może odbierać telefonów, żeby rozwiązywać problemy związane z dziećmi.
– Po kilku miesiącach pracy mąż zarzucił, że nie myślę o rodzinie. A ja na to, sorry, latami siedziałam w domu z trójką małych dzieci i rzadko się skarżyłam – Magda lekko zaciska szczękę, gdy o tym mówi. – Lubiłam ten czas, kocham dzieci ponad wszystko i jestem szczęśliwa, że mogłam opiekować się nimi w pełni. Ale teraz cała trójka jest już bardziej samodzielna. A ja muszę odnaleźć siebie.
Nie jest to łatwe, kiedy ma się kłopoty z pamięcią. Bo choć sąd I instancji nie uznał, by traumatyczne wydarzenie ze szpitala wpłynęło na jej dalsze życie, Magda, oprócz depresji i PTSD, wciąż boryka się z wieloma problemami. Czasem myśli, że zamiast stracić pamięć krótkotrwałą, wolałaby utracić tę długotrwałą i wymazać to, co się wydarzyło.
– Zaczęło się w pierwszym roku po operacji, robiłam listę zakupów, ale zapominałam iść do sklepu. Nie pamiętałam z kim i o czym rozmawiałam, aż musiałam wszystko notować. Wcześniej nic mi nie umykało, więc poszłam do neurologa.
Lekarka uznała, że możliwą przyczyną utraty pamięci było
„niedokrwienie na skutek przebytego krwawienia i wstrząsu krwotocznego”.
Zmian cofnąć się nie da, można jedynie ćwiczyć i unikać stresu.
Magda wycięcie macicy odczuła jako stratę, która przybliża ją do śmierci. A śmierć to ten straszny ból, który czuła, gdy pękła jej macica.
– Wprawdzie jajniki zostały, więc mój system hormonalny działa w miarę normalnie, ale po operacji płakałam. „Jak ty w ogóle chcesz być z taką kaleką”, pytałam męża, „przecież jestem zepsuta”.
Magdalena codziennie zakłada granatowy mundur. Pracuje w administracji, rzadko ma kontakt z osadzonymi. Ale nauczyła się strzelać, bardzo to lubi i ma niezłego cela.
Praca w więzieniu pozwoliła jej wszystko przewartościować. Ostatnio na przykład wystawiała pozwolenie na widzenie córki z osadzonym ojcem. Wtedy pomyślała, że jej życie jest mimo wszystko normalne.
Czasem jeździ w konwojach. Przez lata, gdy słyszała syrenę karetki, brzuch bolał ją tak bardzo, że myślała, że znów pęka od środka. – Kilka miesięcy temu przewoziliśmy w konwoju broń do innego więzienia. Jechaliśmy szybko, nagle kolega krzyknął: „zatkajcie uszy, włączamy bomby!”. Chodzi o syrenę, tłumaczył, gdy zobaczył moją minę. Jezu, syrena, karetka, zaraz umrę – myślałam przerażona. Nikt w pracy nie wie, czego doświadczyłam. Syrena zawyła, złapałam się za brzuch i… pierwszy raz od lat nie poczułam bólu.
Imię bohaterki zostało zmienione.
Za pomoc w konsultacji reportażu dziękuję dr n. med. Pawłowi Piekarskiemu z Instytutu Matki i Dziecka w Warszawie.
Jeśli doświadczyłaś trudnej sytuacji w ciąży lub w połogu i chcesz o tym opowiedzieć, by reporterka podjęła interwencję, napisz: [email protected].
This reporting was supported by the International Women’s Media Foundation’s Howard G Buffett Fund for Women Journalists.
Anna Pamuła, niezależna dziennikarka, pisała m.in. dla Gazety Wyborczej, Parents we Francji i Time’a w USA. Autorka książek "Polacos. Chajka płynie do Kostaryki" i "Wrzenie. Francja na krawędzi". Jej najnowsza książka reporterska "Mamy do pogadania" traktuje o macierzyństwie na świecie i stygmatyzacji związanej ze zdrowiem reprodukcyjnym kobiet. Współpracuje jako redaktorka i lokalna producentka z Martyną Wojciechowską. Wspólnie napisały "Co chcesz powiedzieć światu". Razem z Martą Frej tworzy projekt "Tabubabki". Stypendystka Pulitzer Center i IWMF (International Women's Media Foundation). Mieszka we Francji.
Anna Pamuła, niezależna dziennikarka, pisała m.in. dla Gazety Wyborczej, Parents we Francji i Time’a w USA. Autorka książek "Polacos. Chajka płynie do Kostaryki" i "Wrzenie. Francja na krawędzi". Jej najnowsza książka reporterska "Mamy do pogadania" traktuje o macierzyństwie na świecie i stygmatyzacji związanej ze zdrowiem reprodukcyjnym kobiet. Współpracuje jako redaktorka i lokalna producentka z Martyną Wojciechowską. Wspólnie napisały "Co chcesz powiedzieć światu". Razem z Martą Frej tworzy projekt "Tabubabki". Stypendystka Pulitzer Center i IWMF (International Women's Media Foundation). Mieszka we Francji.
Komentarze