System, w którym wola ludu uzasadniałaby autokratyczne rządy, jest marzeniem wielu ruchów populistycznych, ale w naszym kraju jest niebezpiecznie blisko do jej realizacji. Dobrze, że opozycja obudziła się z czteroletniego snu i zaczyna myśleć o jasnej linii programowej. Co powinna teraz zrobić? Pisze politolog i kulturoznawca prof. Leszek Koczanowicz
Czy rosnące niezadowolenie z panującej formy demokracji parlamentarnej spowoduje powstawanie autorytarnych czy quasi-autorytarnych rządów populistycznych?
A może demokracje liberalne znajdą w sobie tyle siły i inwencji, by zatrzymać falę populizmu i tak się przekształcić, by masowe niezadowolenie znalazło ujście w ramach istniejących instytucji i procedur?
Według prof. Leszka Koczanowicza*, filozofa polityki i kulturoznawcy, to kluczowe pytania nadchodzącej dekady w Polsce i na całym świecie.
W noworocznym eseju dla OKO.press prof. Koczanowicz wpisuje w ten spór najważniejsze wydarzenie polityki krajowej 2020 roku, czyli wybory prezydenckie.
Opozycja mozolnie wychodzi z letargu, obóz rządzący zaczyna sobie uświadamiać, że "bycie PiSem" na dotychczasowych zasadach może nie wystarczyć. Do polityki wchodzą kandydaci "spoza", co jest realizacją marzenia o ruchu politycznym, który przekraczałby klasyczne podziały, ale pod hasłami zgody narodowej, a nie anty-elitaryzmu, jak w prawicowym populizmie.
W tle pozostaje podstawowe pytanie: czy w 2020 roku i kolejnych latach w Polsce zostanie zahamowany proces ześlizgiwania się systemu politycznego w kierunku autorytaryzmu?
Nadejście Nowego Roku prowokuje do podsumowań i przewidywań. W dodatku jest dla nich szczególna okazja symboliczna, wchodzimy w dekadę lat dwudziestych.
W zeszłym wieku lata dwudzieste nazywane były w Stanach Zjednoczonych „latami entuzjazmu” (The Roaring Twenties), we Francji „szalonymi latami” (années folles), a w Niemczech „złotymi latami dwudziestymi” (Goldene Zwanziger).
Po horrorze wielkiej wojny wydawało się, że wszelkie możliwości są otwarte: boom ekonomiczny szedł w parze z eksperymentami w sztuce, zmianami obyczajowymi, wieloma kluczowymi odkryciami naukowymi oraz radykalnymi zmianami w stylu życia społeczeństw Zachodu. Wszyscy wiemy jednak, że rozbudzone wtedy nadzieje wkrótce miały się zderzyć z Wielkim Kryzysem, faszyzmem i ostatecznie zostać unicestwione przez II wojnę światową.
Wszelkie paralele historyczne są zawsze ryzykowne, ale dzisiaj nietrudno dostrzec asymetrię.
W dekadzie lat dziesiątych naszego wieku byliśmy świadkami bolesnej odnowy gospodarczej po kryzysie finansowym, wzrostu nastrojów populistycznych, odkryliśmy też możliwości, jakie daje Internet w fałszowaniu rzeczywistości. Widać już teraz, że lata dwudzieste nie odwrócą tych trendów, a wręcz przeciwnie będziemy się borykać z coraz bardziej widocznymi ich konsekwencjami.
Przy tych różnicach jest jedno ważne podobieństwo, jak sto lat temu, tak i teraz głównym problemem jest wielka dyskusja o kształcie demokracji.
Stawkę tego sporu można streścić następująco: czy rosnące niezadowolenie z panującej formy demokracji parlamentarnej spowoduje powstawanie autorytarnych czy quasi-autorytarnych rządów populistycznych, czy też demokracje liberalne znajdą w sobie tyle siły i inwencji, by zatrzymać falę populizmu i tak się przekształcić, by masowe niezadowolenie znalazło ujście w ramach istniejących instytucji i procedur?
Spór ten toczy się na wielu płaszczyznach: od konferencji naukowych poprzez dzieła sztuki do urn wyborczych i demonstracji ulicznych.
Dotyczy on też wielu tematów, które mogą się wydać niepowiązane ze sobą: sensu i struktury instytucji przedstawicielskich, struktury instytucji demokratycznych (trójpodział władz), miejsca demokracji bezpośredniej (referenda), inkluzyjności społecznej (migranci, mniejszości różnego rodzaju), wyzwań globalnych, aktywności obywatelskiej itd..
Większość przewidywalnych wydarzeń przyszłego roku i lat nowej dekady wpisuje się w ten spór o demokrację. W naszym kraju dokona się druga odsłona procesu zapoczątkowanego przez wybory parlamentarne w październiku 2019 roku, czyli wybory prezydenckie.
Podobnie jak w przypadku wyborów parlamentarnych, obserwujemy dziwne zjawisko. Z jednej strony wszyscy gromko pokrzykują o wadze tych wyborów, a z drugiej, kampania prezydencka rozkręca się bardzo powoli, można śmiało powiedzieć, że jest senna.
Wygląda na to, że oba wielkie obozy polityczne uważają, że podziały są tak głębokie, że nie da się przyciągnąć zwolenników z przeciwnego obozu. Nie za bardzo też wierzą w istnienie wielkiej grupy niezdecydowanych, którzy potencjalnie mogą rozstrzygnąć wybory.
Hipotezę tę potwierdzają ostatnie ruchy PiS-u i Prezydenta, czyli ich zaangażowanie w tzw. ustawę dyscyplinującą.
Przeczy ono dość powszechnie wygłaszanej po wyborach parlamentarnych tezie, że do wyborów prezydenckich PiS będzie starał się unikać gwałtownych posunięć, by nie zrazić właśnie wyborców niezdecydowanych.
O ile w przypadku PiS-u taktyka taka może być racjonalna, zakładając, że grupa twardego elektoratu jest wystarczająco liczna, aby pokonać rozproszony elektorat przeciwników, to musi ona budzić zdziwienie w przypadku opozycji.
Ta jest podzielona (KO, Lewica, Razem, PSL-Kukiz i Konfederacja) i w dużej mierze konkuruje o ten sam elektorat (z wyjątkiem Konfederacji, która konkuruje z PiS). Kampania prezydencka mogłaby być dobrą okazją dla opozycji do zdobycia poparcia.
Oczywiście ważnym czynnikiem w tej bierności jest „mała polityka”, czyli ambicje członków elit każdej z partii. Właściwie każda z opozycyjnych partii jest w okresie formowania (Lewica, PSL-Kukiz) lub przeformułowywania (KO, Razem). Kandydat lub kandydatka na prezydenta będzie miał ułatwione zadanie w walce o przywództwo w partii.
W każdej z partii toczy się skomplikowana gra o to, kto nie będzie kandydatem na prezydenta, albo o to, by nie zdobył zbyt wielkiego poparcia. Nie sprowadzałbym jednak tych taktycznych przepychanek jedynie do osobistych ambicji. Przebija przez nie walka o pewną koncepcję polityczną, w tym przypadku jest to kwestia politycznej dominanty po stronie opozycji.
Dziś do znudzenia powtarzany jest truizm, że anty-PiS przestał wystarczać (jakby gdyby kiedykolwiek wystarczał!). Tak czy inaczej, dobrze się stało, że opozycja obudziła się z czteroletniego snu i zaczyna myśleć o jasnej linii programowej.
Pierwszym efektem tego przebudzenia powinna być konstatacja, że sukces PiS nie wziął się z przypadku, z ogłupienia części narodu czy skomplikowanych przyczyn historyczno-genetycznych, ale jest wynikiem istotnych deficytów demokracji. Oferta programowa musi koncentrować się na ich wyrównaniu i ostatecznej likwidacji.
Dostrzec można, że w rozpoczynającej się debacie programowej, każda z partii opozycyjnych przedstawia inny pomysł na rozwiązanie tej kwestii. Powoli znika myślenie o powrocie do tego, co już było. Problemem jest oczywiście różnorodność opozycji, która mogłyby być atutem, ale może też sprawiać poważne kłopoty.
Dobrze by się stało, gdyby różne partie opozycyjne porozumiały się co do minimum programowego, które w naszym przypadku powinno być minimum demokratycznym, czyli zespołem postulatów dotyczących kształtu społeczeństwa demokratycznego, jego instytucji i procedur, ale w szerokim sensie tego słowa, obejmującego również podstawowe elementy bezpieczeństwa socjalnego.
Sformułowanie takiego minimum byłoby szczególnie ważne przed drugą turą wyborów prezydenckich. Wtedy liczyć się będzie każdy ułamek procenta i myślenie, że wyborcy nie będą mieli innego wyjścia, niż zagłosować na kandydata opozycji może być zawodne i doprowadzić do kolejnej klęski opozycji.
Pamiętajmy o tym, że opozycja otrzymała w wyborach parlamentarnych więcej głosów niż PiS, co pozwala przewidywać, że jest duża szansa, że jej kandydat wygra wybory prezydenckie. Nie można jej zmarnować!
O ile opozycja przestała myśleć, że anty-PiS wystarczy, by wygrać wybory, to po drugiej stronie spektrum politycznego z trudem przebija się myśl, że nie wystarczy być PiS-em, by wybory zawsze wygrywać.
Myśl ta pojawiła się w wystąpieniu Jarosława Kaczyńskiego po wyborach parlamentarnych, w którym pobrzmiewała nuta rozczarowania, że wszystkie wysiłki, czyli nowe transfery socjalne i intensywna propaganda w mediach nie znalazły odzwierciedlenia w wyniku wyborów.
Czy jednak to wystarczy by polska prawica wymyśliła się na nowo? Na razie, jak sądzę, odpowiedź jest przecząca.
Zjednoczona Prawica kontynuuje marsz przez instytucje w kierunku utworzenia quasi-autorytarnego/quasi-demokratycznego systemu, w którego centrum byłaby władza wykonawcza autoryzowana co jakiś czas (może do czasu?) w wyborach o charakterze referendum.
System, w którym wola ludu uzasadniałaby autokratyczne rządy, jest marzeniem wielu ruchów populistycznych, ale wydaje się, że w naszym kraju jest niebezpiecznie blisko do jej realizacji.
Jednak pojawia się nuta optymizmu w tym, że zarządzanie konfliktem sprawia prawicy coraz więcej kłopotów i nie jest przesadą stwierdzenie, że może być ona blisko spektakularnej porażki wyborczej. Dostrzegalne rysy na monolicie Zjednoczonej Prawicy świadczą, że i tam dokonują się próby przewartościowania celów polityki.
Dla pełnego obrazu krajobrazu politycznego warto wspomnieć o kolejnej odsłonie powtarzającego się marzenia o niepolitycznej polityce.
O takim kandydacie, który wzniósłby się ponad podziały polityczne i społeczne i zrealizowałby utopię niezakłóconej harmonii wspólnoty. Zgłaszanie tego typu kandydatury jest inną stroną populizmu.
Cel jest taki sam – stworzenie ruchu politycznego, który przekraczałby klasyczne podziały, ale pod hasłami zgody narodowej, a nie anty-elitaryzmu, jak w populizmie.
Nie jest to oczywiście możliwe, ale nie ulega wątpliwości, że kandydat taki, jeżeli odpowiednio wypromowany, może wprowadzić wiele zamieszania w polityce.
Rok 2020 przyniesie przeformułowanie polskiej sceny politycznej niezależnie od wyniku wyborów prezydenckich.
Jeżeli wygra kandydat opozycji, to wynik taki utrudni, albo całkowicie uniemożliwi przeprowadzenie „dobrej zmiany”, ale też wzmocni dynamikę przemian po stronie opozycyjnej, przyśpieszając proces jej formowania. Podobnie wybór taki spowoduje dekompozycję prawicy.
Jeżeli zwycięży dotychczasowy prezydent, to w trakcie kadencji będzie musiał budować samodzielne zaplecze polityczne, które pozwoli mu funkcjonować po zakończeniu prezydentury, co znacząco wpłynie na stan prawej strony sceny politycznej.
Mało prawdopodobne, ale możliwe zwycięstwo kandydata niezależnego zmieni zasady gry politycznej poprzez wprowadzenie nowego elementu spoza układu, do którego wszystkie siły będą musiały się dostosować. Oczywiście spowoduje to dekompozycję układu politycznego.
Nawet gdyby potraktować wybory prezydenckie jako epizod w wielkim sporze o kształt demokracji, to pozostaje podstawowe pytanie: jak wpłyną one na formę demokracji w naszym kraju?
Kluczowym zagadnieniem jest zahamowanie procesu ześlizgiwania się systemu politycznego w kierunku autorytaryzmu.
Równie ważne jest zdanie sobie sprawy z tego, że PiS wykorzystał realne niezadowolenie z istniejącego stanu państwa i społeczeństwa. Lekarstwo, jakie partia ta zaaplikowała jest pewno gorsze niż choroba, ale nie zniknie ona, gdy je wycofamy.
Dla pełnego obrazu warto wspomnieć jeszcze kontekst globalny. Polska stała się rodzajem laboratorium populizmu, jednym z krajów najczęściej wymienianych w tym kontekście.
Doświadczenie naszego kraju jest więc zarówno znaczące w skali uniwersalnej, gdyż pokazuje możliwości populistycznej polityki, ale też sposoby, w jakie można się jej przeciwstawić.
Wybory w USA, przebieg Brexitu i powiązane z nim przemiany w Unii Europejskiej, a przede wszystkim może najważniejszy czynnik, czyli stan ekonomii na świecie kształtować będą na polską politykę.
W przedstawionych wyżej scenariuszach wiele jest znaków zapytania, gdyż bieżąca polityka jest zawsze sferą, w której króluje prawdopodobieństwo. Wiele przypadkowych czy zainspirowanych wydarzeń może wpłynąć na ostateczny wynik wyborów prezydenckich.
Jedno jest jednak pewne: dekada, w którą wkraczamy będzie okresem ciężkich wyzwań dla demokracji i długofalowych rozstrzygnięć co do jej kształtu, a może i przetrwania.
*Leszek Koczanowicz – kulturoznawca, politolog, filozof. Pracuje w SWPS Uniwersytecie Humanistycznospołecznym we Wrocławiu. Zajmuje się kulturowymi kontekstami polityki, koncepcjami demokracji i etyką polityki. Interesuje się filozofią kultury, współczesną kulturą i sztuką. Prowadził badania i wykłady na wielu uczelniach zagranicznych, w tym na Uniwersytecie Columbia, Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley, Uniwersytecie w Buffalo i Uniwersytecie Oksfordzkim oraz w Helsińskim Kolegium Studiów Zaawansowanych (HCAS), Autor wielu książek, m.in. Wspólnota i emancypacje. Spór o społeczeństwo postkonwencjonalne (2005), Politics of Time. Dynamics of Identity in Post-Communist Poland (2008), Lęk nowoczesny. Eseje o demokracji i jej adwersarzach (2011) i Politics of Dialogue: Non-Consensual Democracy and Critical Community (2015), Democracy, dialogue, memory: expression and affect beyond consensus (2019 z Idit Alphandary).
Komentarze