Jacek Sasin obiecuje rekompensaty za podwyżki cen prądu, choć nie dla wszystkich - wąskie grono najlepiej zarabiających zapłaci o 7-9 złotych miesięcznie więcej. Cała ta polityka jest pozbawiona sensu: zamiast inwestować w zieloną energię, rząd woli ukrywać problem i ulżyć portfelom Polaków o kilka złotych miesięcznie. Tymczasem planu transformacji nie ma
Wicepremier i minister aktywów państwowych Jacek Sasin od dwóch miesięcy zmienia zdanie w sprawie cen prądu i rekompensat za podwyżki cen prądu. Najpierw twierdził, że żadnych podwyżek nie będzie, później - że będą, ale niskie. Powiedział też, że będą rekompensaty za podwyżki dla wszystkich, teraz zmienił zdanie i twierdzi, że rekompensaty obejmą tylko osoby, które mieszczą się w pierwszym progu podatkowym. To ogromna większość podatników w Polsce.
Wicepremier nie przejmuje się wcale tym, że nie dotrzymał słowa. Za to 7 stycznia 2020 w TVN24 BiS obiecywał, że za rok podwyżek już na pewno nie będzie:
„Dziś mówimy o rozwiązaniu, które będzie na rok. Potem będziemy rozmawiać o kolejnych rozwiązaniach. (...) Chcemy w kolejnym roku doprowadzić do tego, że Polacy więcej za prąd nie zapłacą. I nie zapłacą”.
Wyższe rachunki mają być rekompensowane dopiero w 2021 roku i tylko tym, którzy złożą odpowiednie wnioski. Wszystko co wiemy o rekompensatach, wiemy z wypowiedzi medialnych ministra aktywów państwowych Jacka Sasina. Nie ma żadnego projektu ustawy.
Nie wiemy też, w jaki sposób pieniądze miałyby być zwracane. Jeżeli trzeba będzie rozpatrywać wnioski, to jest to praca dla tysięcy urzędników. Obsługa ewentualnych transferów pieniężnych również kosztuje.
Znamy dobrze jeden rządowy program, który polega na składaniu wniosków o pieniądze, a następnie ich przelewaniu części obywateli. To 500 plus. Jego obsługa kosztowała w 2017 roku 392 miliony złotych, w 2018 - 328 milionów. Jednak program dotyczy około 4 milionów rodzin. A gospodarstw domowych w Polsce jest prawie 15 milionów. Niewykluczone więc, że koszt takiego programu rekompensat byłby zbliżony do kosztu samych rekompensat.
Ale ten chaos informacyjny i brak konkretu wywołuje wiele reakcji, w których gubi się sedno problemu - rekompensat w tej formie w ogóle nie powinno być.
Przypomnijmy: Pod koniec 2018 roku rząd zamroził ceny prądu dla odbiorców na 2019 rok.
Prąd dla zdecydowanej większości z nas produkują cztery firmy: Tauron, Energa, Enea i PGE. Ceny kontroluje Urząd Regulacji Energetyki. Firmy składają wnioski cenowe do URE, a urząd je akceptuje lub nie. W grudniu 2019 zaakceptował nowe ceny na 2020 rok tylko Tauronowi, do 3 stycznia URE zaakceptował taryfy u pozostałych firm.
Ceny prądu dla gospodarstwa domowego wzrosną średnio o 7-9 złotych miesięcznie.
Rząd w osobie Jacka Sasina prowadzi chaotyczną politykę informacyjną w sprawie rekompensat. Załóżmy jednak, że najnowsze pomysły Sasina są ostateczne i zobaczmy co w obecnej formie oznaczają propozycje Sasina.
Przemysław Pruszyński z konfederacji pracodawców Lewiatan wypowiada się na temat rekompensat w tekście „Gazety Wyborczej”:
„To forma zwiększania opodatkowania ludzi najlepiej zarabiających, którzy nie odniosą korzyści podatkowej, bo »rekompensaty« nie dostaną, a w porównaniu do reszty podatników - poniosą dodatkowy ciężar”.
Aby wpaść w drugi próg podatkowy, trzeba zarabiać powyżej 85 528 złotych rocznie brutto. Ostatecznie, to około 6,4 tys. złotych netto na umowie o pracę. Wzrost cen prądu dla gospodarstw domowych to średnio 7 do 9 złotych miesięcznie. Dla osób, które rekompensat na pewno nie otrzymają, oznacza to miesięczny wydatek w wysokości promila pensji (lub nawet mniej). A przeważnie w gospodarstwie domowym zarabia więcej niż jedna osoba.
Można więc zastanawiać się, czy ktoś uważa tego rodzaju zróżnicowane rozwiązanie dla rekompensat za sprawiedliwe, czy rekompensaty powinny być uniwersalne. Ale obciążenie z pewnością nie będzie dla najzamożniejszych bardzo dotkliwe.
Kolejna wypowiedź eksperta Lewiatana dla „Wyborczej” jest jeszcze dziwniejsza:
„Zamiast zastosować bardziej sprawiedliwe społecznie rozwiązanie, rząd chce pokazać swojemu elektoratowi, że dba właśnie o niego, a o lepiej zarabiających - już nie”.
Utożsamianie wszystkich, którzy płacą niższy próg podatku PIT z elektoratem PiS to kompletne nieporozumienie. Płace w Polsce od lat rosną stosunkowo szybko, a progi podatkowe nie są waloryzowane, dlatego coraz więcej osób wpada w najwyższy próg podatkowy. W 2018 roku było to już ponad milion osób. Ale to wciąż znikoma część wszystkich podatników płacących PIT wg skali – zaledwie 4 proc. (Są też podatnicy płacy liniowy PIT 19 proc. - ok 630 tys. osób; generalnie jest to grupa najzamożniejszych podatników, więc oni też raczej nie mają co liczyć na rekompensaty).
Wyraźnie widać, że nawet gdyby rzeczywiście wszyscy wyborcy PiS znaleźli się poniżej drugiego progu podatkowego, to i tak byliby wśród płacących 17-procentowy PIT mniejszością. W 2018 roku około 24,6 miliona podatników PIT zapłaciło 18-procentowy podatek (w ciągu 2019 roku PiS zmniejszył stawkę do 17 proc.). Na PiS głosowało 8 milionów osób.
Teza o tym, że odcinając kilka proc. osób o najwyższych dochodach od rekompensat za podwyżki cen prądu PiS daje prezent swojemu elektoratowi nie ma żadnego związku z rzeczywistością.
A czy rekompensaty mają sens? To zupełnie inne pytanie.
Prąd drożeje w całej Europie a w Polsce wciąż jego cena jest jedną z najniższych na kontynencie. Jeżeli Polska chce dalej stawiać na węgiel, to ceny będą rosły coraz szybciej. Nie ma już możliwości odwrotu od unijnej polityki dążenia do zminimalizowania emisji CO2. A Polska wciąż opiera się na węglu i nie ma planu transformacji.
3 stycznia pisaliśmy o raporcie NIK, który przez 6 lat kontrolował kluczowe inwestycje energetyczne w Polsce. W konkluzjach autorzy podkreślili, że najnowsza uchwalona polityka energetyczna Polski pochodzi z 2009 roku. Według dokumentu, w 2020 roku w Polsce otwiera się pierwsza elektrownia atomowa. Tymczasem według ustawy „prawo energetyczne” rząd ma obowiązek uchwalać aktualną politykę raz na cztery lata.
Ministerstwo Energii uchwaliło w listopadzie 2018 projekt polityki energetycznej na 2040 rok. Następnie skierowało go do konsultacji, uaktualniło i… skierowało do konsultacji. Miały one miejsce w listopadzie 2019. Co dalej? Czekamy.
O opóźnienia oraz brak wypełnienia ustawowego obowiązku uchwalenia polityki energetycznej zapytaliśmy Ministerstwo Aktywów Państwowych (które powstało po wyborach parlamentarnych w 2019 roku i przejęło kompetencje Ministerstwa Energii).
Opóźnienie ministerstwo tłumaczy opracowywaniem prognozy oddziaływania Polskiej Polityki Energetycznej 2040 na środowisko i uzgadnianiem jego treści z Krajowym planem na rzecz energii i klimatu na lata 2021-2030.
Do zarzutu, że od ponad 10 lat nie mamy uchwalonej polityki energetycznej, ministerstwo się nie odniosło.
Zamiast tego, w odpowiedzi wymieniło lata, w których publikowało projekty tej polityki (2015, 2018 i 2019).
Polska nie ma więc uchwalonego kluczowego dokumentu strategicznego. Transformacja energetyczna to konieczność. Jeżeli będzie przebiegać w sposób niekontrolowany lub będziemy ją spowalniać, to również ceny będą rosnąć poza kontrolą rządu. Pozostanie przy węglu się po prostu nie opłaca.
W OKO.press wyliczyliśmy, że dopłaty będą rząd kosztować około 1,5 miliarda złotych. Jacek Sasin mówił 7 stycznia, że jeśli wszyscy złożą wnioski, to wartość rekompensat wyniesie „miliardy, chociaż niewielkie”.
Rekompensaty dla najmniej zamożnych mogą mieć uzasadnienie. Jednak rekompensowanie podwyżki cen prądu prawie wszystkim Polakom trudno wytłumaczyć inaczej niż chęć przypodobania się szerokiemu gronu wyborców - nie tylko zwolennikom PiS. To prosty populistyczny zabieg - ceny rosną - rząd oddaje, bo o was dba.
Tymczasem to pieniądze, które można byłoby zainwestować np. w rozwój zielonej energii. W praktyce jest to utrzymywanie coraz bardziej nieefektywnego systemu.
A w innych obszarach rząd też woli inwestować w węgiel zamiast w transformację. W najnowszym raporcie WiseEuropa i Client Earth „Subsydia: motor czy hamulec polskiej transformacji energetycznej?” czytamy:
„Tylko w latach 2013-2018 z budżetu państwa i rachunków za energię dopłaciliśmy do energetyki około 45 mld złotych. Aż 30 mld zł trafiło do energetyki konwencjonalnej”.
Wojciech Kukuła z ClientEarth tłumaczył OKO.press, że za pieniądze zainwestowane przez państwo w tych latach w elektrownie węglowe, można by wybudować elektrownię jądrową.
Z tego samego raportu wynika, że w latach 2013-2019 Elektrownia Bełchatów dostała ponad 2,5 mld złotych w formie bezpłatnych uprawnień do emisji CO2.
Być może elektrownia w Bełchatowie - największa polska elektrownia i największy emiter CO2 w Europie - w ciągu 10 lat straci źródło zasilania, bo węgiel przestaje się opłacać.
Państwo wkłada więc pieniądze w archaiczne technologie, które w dłuższej perspektywie nie mają prawa się utrzymać. Dokłada też pieniądze do rachunków Polaków za prąd, co może kosztować ponad miliard złotych i podtrzymuje życie obecnego systemu. Gospodarstwa domowe nie mają też bodźców do poprawy efektywności energetycznej.
Kompleksowego planu transformacji energetycznej brakuje, a rząd zahamował np. rozwój jednego z najtańszych obecnie źródeł energii - farm wiatrowych na lądzie. W efekcie, ilość prądu z OZE w 2018 roku spadła do najniższego poziomu od 2014 roku.
Trudno nie zauważyć, że w dynamicznie zmieniającej się rzeczywistości energetycznej polski rząd nie tylko nie idzie do przodu, ale cofa się - wbrew całej Europie.
Dziennikarz OKO.press. Autor książki "Ja łebków nie dawałem. Procesy przed Żydowskim Sądem Społecznym" (Czarne, 2022). W OKO.press pisze o gospodarce i polityce społecznej.
Dziennikarz OKO.press. Autor książki "Ja łebków nie dawałem. Procesy przed Żydowskim Sądem Społecznym" (Czarne, 2022). W OKO.press pisze o gospodarce i polityce społecznej.
Komentarze