Sztandarowy projekt włoskiej premierki Giorgii Meloni, zakładający eksternalizację części wniosków o ochronę międzynarodową za granicę, rozbił się tymczasowo o decyzję sądu w Rzymie. W dwa miesiące od oficjalnego otwarcia włoskie ośrodki migracyjne w Albanii stoją praktycznie puste. Reportaż z albańskiego Gjadër
Dźwięk dzwonka wybrzmiewa i metalowa brama przesuwa się na bok. Ze środka podchodzi do nas szóstka włoskich Carabinieri. Funkcjonariuszka wyznaczona najwidoczniej przez kolegów do kontaktów z odwiedzającymi pyta o pozwolenie z prefektury w Rzymie. Nie mamy. Bez pozwolenia nie może nas wpuścić na teren placówki. Mówi, że trzeba poprosić o nie z tygodniowym wyprzedzeniem, i robi przepraszającą minę, gdy mówimy, że poprosiliśmy miesiąc wcześniej. Stoimy w wejściu i kiwamy ze zrozumieniem głowami. Ciao, ciao. Carabinieri powoli odchodzą, brama zamyka się przed naszymi nosami.
Widzieliśmy wnętrze włoskiego ośrodka detencyjnego dla migrantów w albańskiej wiosce Gjadër zaledwie przez dwie, może trzy minuty. Jest wybetonowany dziedziniec i ustawione w dwóch piętrach kontenery, w których mają tymczasowo mieszkać osoby poszukujące ochrony międzynarodowej. Są włoscy Carabinieri w środku i są albańscy stróże pilnujący wejścia od zewnątrz. Są wysokie metalowe ściany, przez które nie sposób zajrzeć do środka, i są oświetlające teren latarnie. Ale nie ma migrantów.
Nie ma ich, choć już od 11 października obiekty miały zacząć przyjmować pierwszych przybyszów. Dotychczasowe dwie grupy, składające się odpowiednio z 16 i 8 mężczyzn, zostały jednak zawrócone za sprawą decyzji sądu w Rzymie. Ten bowiem orzekł, że kraje, z których pochodzą migranci – Egipt i Bangladesz – nie spełniają definicji „bezpiecznych państw trzecich” według niedawnego rozporządzenia Trybunału Sprawiedliwości UE, a więc nie mogą być przetrzymywani w ośrodkach poza terytorium Włoch.
Decyzja ta jest poważnym progiem hamulcowym dla całego projektu. Do ośrodka w Gjadër mają bowiem trafiać wyłącznie obywatele „bezpiecznych państw trzecich”, co ma pozwolić na szybsze – w teorii trwające maksymalnie miesiąc – rozpatrzenie wniosku o ochronę międzynarodową, w którym to aplikujący musi przedstawić dowody na to, że w ojczyźnie grozi mu niebezpieczeństwo. Każdy członek Unii Europejskiej może ustalić własną listę takich krajów, stosując przy tym jedynie ustaloną unijnymi dyrektywami definicję. W państwach takich życie i wolność obywateli nie powinny być zagrożone z powodu rasy, religii, narodowości, przynależności do konkretnej grupy społecznej lub opinii politycznych; nie powinno istnieć poważne ryzyko kary śmierci, egzekucji, tortur, nieludzkiego traktowania lub zagrożenia życia i zdrowia w wyniku konfliktu zbrojnego; powinna również istnieć możliwość ubiegania się o status uchodźcy.
Szkopuł w tym, że lista ustalona przez Włochów budzi spore wątpliwości: znajdują się na niej m.in. rządzone przez autorytarne reżimy Egipt czy Algieria, lub Maroko, okupujące dużą część Sahary Zachodniej.
Jeszcze do niedawna widniały tam także Kamerun i Nigeria, gdzie trwają aktywne konflikty zbrojne. Wyznaczone przez Włochów 19 „bezpiecznych państw trzecich” w dużej mierze pokrywa się po prostu z listą tych krajów, których obywatele najczęściej decydują się na próby dostania się do Europy przez Morze Śródziemne.
Dopóki prawne wątpliwości nie zostaną rozwiane, albańskie placówki nie zaczną działać. Według źródeł związanych z włoską ambasadą w Tiranie, na decyzję będzie trzeba poczekać jeszcze nawet kilka miesięcy.
Giorgia Meloni, premierka Włoch, nie odpuści jednak ośrodków w Albanii. Pomysł eksternalizacji przynajmniej części migrantów to jeden ze sztandarowych projektów jej polityki migracyjnej, która z kolei jest absolutnie kluczową kwestią dla konserwatywnej koalicji rządzącej. W teorii do albańskich placówek będą trafiać wyłącznie pełnoletni, zdrowi fizycznie i psychicznie mężczyźni, przechwyceni przez włoskie służby na wodach międzynarodowych. Najpierw przypłyną do tymczasowego ośrodka recepcyjnego w porcie Shëngjin (oddalonego od 20 km od Gjadër), gdzie zostaną przebadani i otrzymają możliwość rozmowy z prawnikiem. Jeśli nie znajdzie się powód, dla którego powinni trafić do Włoch (np. niepełnoletność czy problemy zdrowotne – na tych podstawach odesłani zostali pojedynczy migranci z pierwszych dwóch grup), pojadą dalej, do zamkniętej placówki detencyjnej w Gjadër, gdzie zostaną przez miesiąc. Po tym czasie powinni otrzymać decyzję: albo otrzymają ochronę międzynarodową, albo czeka ich deportacja. Projekt eksternalizacji części wniosków azylowych budzi jednak kontrowersje – zarówno pod względem humanitarnym, jak i czysto praktycznym.
- To absolutna farsa – ocenia Damian Boeslager, niemiecki europoseł, współzałożyciel partii Volt Europa, który w listopadzie miał możliwość odwiedzenia ośrodków. – Koszty są szalone, bo z tego, co wiem, przez pięć lat działanie placówek będzie kosztować około miliarda euro. A nadal pozostaje pytanie: jaka jest ich wartość dodana? Osadzone tam osoby poszukujące ochrony będą w całości pod nadzorem Włoch, i jeśli otrzymają decyzję o przyznaniu azylu, zostaną tam przeniesione. Jeśli sąd uzna, że ograniczenie wolności nie jest dalej możliwe – migranci nie będą mogli zostać po prostu wypuszczeni, będzie trzeba ich przewieźć do Włoch. Nawet w przypadku decyzji o nieprzyznaniu azylu nie wymyślono jeszcze, jak deportować ludzi z terytorium Albanii. Bardzo możliwe, że osoby, które zostaną wyznaczone do powrotu do kraju pochodzenia również będą musiały najpierw trafić do Włoch. Stworzono eksterytorialny obóz w Albanii, który we wszystkich swoich funkcjach działałby lepiej we Włoszech. Poza tym ma niewielką pojemność, więc nie jest to rozwiązanie systemowe. To ruch propagandowy – wysłanie sygnału, że robi się coś w kwestii migracji.
Pomimo tych zastrzeżeń oraz decyzji rzymskiego sądu, inne kraje z uwagą przypatrują się inicjatywie Włoch. Podobne rozwiązanie, po fiasku umowy relokacyjnej z Rwandą, rozważa Wielka Brytania, w Albanii usłyszeliśmy również, że postawieniem tam ośrodków zainteresowani są Holendrzy. Do przemyślenia podobnych rozwiązań wezwała państwa członkowskie przewodnicząca Komisji Europejskiej, Ursula von der Leyen. Sama Meloni określiła inicjatywę „nową, odważną, bezprecedensową drogą, która idealnie odzwierciedla ducha Europy”.
– Od czasów Machiavellego Włochy były politycznym laboratorium. To tutaj pierwszy do władzy doszedł faszyzm, to tutaj była jedna z najsilniejszych w Europie partii komunistycznych – mówi nam osoba blisko związana z włoską ambasadą w Tiranie. I dodaje:
– Rozwiązanie prawne zostanie znalezione. Dwa rządy nie mogą stracić twarzy.
Gospodarze też mają tu bowiem coś do ugrania. Podobnie jak dla Włochów, dla albańskiego rządu – czy raczej dla jego szefa, Ediego Ramy – ośrodki w Shëngjin i Gjadër to projekty budujące pewien wizerunek. Dla Meloni chodzi o przedstawianie siebie jako liderki nowych rozwiązań w kwestiach migracyjnych. Rama z kolei od lat walczy o akcesję Albanii do Unii Europejskiej. Oddanie części swojego terytorium pod te placówki to pokaz dobrej woli: jego kraj ma szansę zaprezentować się jako godny zaufania partner w oczach członków wspólnoty.
To w zasadzie tyle: Albańczycy, przynajmniej oficjalnie, nie dostaną za udostępnienie ziemi pieniędzy ani konkretnych politycznych promes. Włosi zwrócą jedynie wszystkie poniesione przez albańską stronę koszty. Korzyści z ośrodków ograniczą się do kilkudziesięciu nowych miejsc pracy przy ich obsłudze oraz paru kontraktów dla tamtejszych podwykonawców. Wśród Albańczyków, z którymi rozmawialiśmy, krążą pogłoski, że cały układ to także wyraz osobistych względów, jakimi Edi Rama darzy Giorgię Meloni, oboje pozostają bowiem w bardzo ciepłych stosunkach.
Sympatie premiera grają w albańskiej polityce niebagatelną rolę. Rama pełni urząd już od ponad jedenastu lat i przez ten czas zbudował sobie w kraju nienaruszalną pozycję: cieszy się uznaniem partnerów zza granicy, nie ma praktycznie żadnych rywali wewnątrz własnej partii, może liczyć na wsparcie powiązanych politycznie mediów oraz prywatnych spółek. W kwestii oddania Włochom terenu pod budowę ośrodków dla migrantów w zasadzie postawił naród przed faktem dokonanym.
– Nikt nie miał o tym pojęcia – mówi nam Redi Muçi, przedstawiciel lewicowego Ruchu Razem (Lëvizja BASHKË), który w zeszłym roku zajął trzecie miejsce w lokalnych wyborach w Tiranie. –Dowiedzieliśmy się o zawarciu tej umowy z włoskiej telewizji. Dopiero wtedy premier wyszedł do nas i powiedział, że skoro jesteśmy narodem migrantów, sami powinniśmy „ugościć” migrantów. Ale to nieśmieszny dowcip. W ramach układu z Meloni nie przyjmiemy przecież tych ludzi do albańskiego społeczeństwa czy na nasz rynek pracy. Zamiast tego umożliwiamy innemu państwu, innemu prawicowemu rządowi, by wykorzystał nasze terytorium jako więzienie dla poszukujących azylu.
Wielu osobom, z którymi rozmawialiśmy, układ przeszkadza właśnie z tego powodu. Stwierdzenie Ramy – „jesteśmy narodem migrantów” – powraca w naszych dyskusjach jak refren. Albańczycy od lat licznie opuszczają swój kraj, poszukując lepszych warunków do życia i uciekając od wszechobecnej korupcji. Duże diaspory Albańczyków żyją m.in. w Turcji (ok. 500 tysięcy), Grecji (co najmniej 300 tysięcy) oraz Stanach Zjednoczonych (200 tysięcy). Najwięcej – około 800 tysięcy – jest ich jednak właśnie we Włoszech.
– Nagle z narodu, który historycznie emigrował, który marzył o nowym świecie, o rozwoju, który przyniesie nam wolność i demokrację, zamieniamy się w naród, który ma zabić marzenia wszystkich innych ludzi, którzy chcą tego samego dla siebie – podsumowuje Migen Qiraxhi z organizacji Centrum Obywatelskie (Qendresa Qytetare).
Pomimo tego, i pomimo braku konsultacji społecznych, decyzja o wybudowaniu ośrodków wśród zwyczajnych obywateli przeszła raczej bez echa. W momencie otwarcia ośrodka w Shëngjin odbyła się niewielka demonstracja, jednak fakt postawienia włoskich placówek na albańskiej ziemi nie zbulwersował wielu. Gdy informacje o umowie dostały się do mediów, parlament poddał ją głosowaniu, które miało jednak raczej symboliczne znaczenie. Ponad połowę posłów izby stanowią bowiem politycy Socjalistycznej Partii Albanii, rządzonej przez Ediego Ramę żelazną ręką. A przypadki dezaprobaty też często nie miały humanitarnego podłoża.
– Niestety, większość głosów w opozycji do tego układu miała bardzo ksenofobiczny, powiedziałbym nawet rasistowski wydźwięk – twierdzi Muçi. – Sprzeciwiali się tej umowie, ale dlatego, że nie chcieli, by Albańczyków zastąpili Afrykanie.
O włosko-albańskiej umowie nie powiadomiono również rzeczniczki praw obywatelskich ani organizacji pozarządowych zajmujących się prawami człowieka.
– Poinformowano nas o tym przez media i postawiono przed faktem dokonanym: układ został podpisany przez premierów dwóch państw, bez żadnej debaty publicznej – mówi Erida Skëndaj, szefowa Komitetu Helsińskiego w Albanii. – Wydaliśmy oświadczenie i list otwarty do premiera, prosząc go o wycofanie się z tego układu, jako że pogwałca on prawa człowieka i został przyjęty bez konsultacji społecznych. Nie otrzymaliśmy żadnej odpowiedzi.
Dla jej organizacji urzeczywistniany przez układ włosko-albański model eksternalizacji migracji jest problematyczny przede wszystkim ze względu na to, że pozwala na stworzenie swego rodzaju błyskawicznej ścieżki do deportacji. Decyzje dotyczące przyznania azylu osobom, które zostaną przeniesione do ośrodka w Gjadër, będą podejmowane w przyspieszonym tempie: proces, który we Włoszech potrafi zajmować lata, tutaj ma trwać zaledwie miesiąc.
– Strona włoska tworzy własną jurysdykcję wewnątrz państwa albańskiego, implementuje własną legislację i działa według podwójnych standardów – wymienia Skëndaj. – Na sprawy dotyczące własnego kraju poświęca dużo czasu. W sprawach oddelegowanych do Albanii operuje natomiast błyskawicznie. Te podwójne standardy budzą obawy o wydajność czy nawet formalność procedur: czy po prostu będzie się odhaczać, że wszystko zrobiono zgodnie z prawem, czy też rzeczywiście będzie się dogłębnie badać, czy dana osoba ma podstawy do ubiegania się o azyl?
Również warunki przetrzymywania migrantów przeniesionych do albańskich ośrodków rodzą pytania. Placówka w Gjadër jest ośrodkiem zamkniętym – oznacza to, że przez cały okres rozpatrywania wniosku o azyl, a więc w teorii przez miesiąc, osoby tam osadzone nie będą mogły wyjść poza teren placówki.
– Do Albanii nie będą trafiać wszyscy migranci. Przyjadą tutaj osoby, których kraj pochodzenia jest uznawany za bezpieczny w kontekście prześladowań politycznych, które wcześniej prosiły o azyl i spotkały się z odmową, oraz takie, które wcześniej próbowały dostać się do państw Unii Europejskiej z nieważną wizą lub nielegalnymi dokumentami. W tych przypadkach, wedle unijnego i włoskiego prawa, można tymczasowo pozbawić ich wolności – tłumaczy Erinda Ballanca, rzeczniczka praw obywatelskich w Albanii. – Dla mnie to jest największy problem. Podczas gdy będzie trwać postępowanie administracyjne, ludzie będą trzymani w warunkach podobnych do więzienia.
Jednocześnie zaznacza, że nie jest przeciwko umowie jako takiej:
– Problem migracji to coś, co powinno się rozwiązywać na poziomie globalnym – to nie odpowiedzialność pojedynczych państw, ale całej Unii Europejskich oraz innych krajów.
Gdy przyjeżdżamy do Shëngjin i Gjadër skojarzenia z zakładem karnym – Redi Muçi porównuje nawet ośrodki do Guantanamo – od razu stają się zrozumiałe. Betonowe dziedzińce jak spacerniaki, wysokie metalowe mury, reflektory oświetlające cały teren placówek. W rozmowach z mieszkańcami regularnie daje się wychwycić słowo „burg” – po albańsku „więzienie”. Okratowany, pilnowany przez Włochów ośrodek recepcyjny w Shëngjin szczególnie kłuje w oczy, bo w mieście żyje kilka uchodźczych rodzin z Afganistanu, które zostały ciepło przyjęte przez lokalną społeczność i cieszą się pełną swobodą.
Starszy mężczyzna napotkany poza centrum miasta wyjaśnia jednak, że nie ma w tym nic dziwnego.
– To środek bezpieczeństwa. Na ten moment są tam ludzie, o których nic nie wiadomo. Dopóki nie zostaną zweryfikowani, będą trzymani w areszcie. Ale to potrwa tylko do momentu, w którym zostanie ukończony proces weryfikacji. To logiczne.
To nie do końca tak: nawet po ustaleniu tożsamości mężczyzn, którzy trafią do Albanii, przez cały czas swojego pobytu będą przetrzymywani w ośrodku zamkniętym, otoczonym wysokimi murami. Mam jednak wrażenie, że ten argument nie przekonałby naszego rozmówcy, który zaczyna opowiadać nam o tym, że zatrudnieni w placówce Carabinieri, robotnicy i pracownicy socjalni podreperują fundusze miejscowych biznesów.
Na razie jednak, choć środek recepcyjny w Shëngjin już stoi, nie wygląda na to, żeby tchnął nowe życie w gospodarkę miasta. W Albanii są zdecydowanie ładniejsze i popularniejsze kurorty, toteż poza sezonem ulice wyglądają na praktycznie opustoszałe. Na nadmorskiej promenadzie spotykamy zaledwie kilka osób; najliczniejsza grupka to kilku młodych świadków Jehowy, grających w łapki na chodniku. W wysokich blokach, którymi zabudowane jest wybrzeże, światła widać w pojedynczych oknach.
Włoski wpływ, poza samym ośrodkiem recepcyjnym, widać jedynie w Trattoria Meloni, restauracji należącej do Gjergja Luki. Luca to potentat krajowego przemysłu rybnego z silnymi powiązaniami z rządem w Tiranie, podejrzany także o związki z albańskimi przemytnikami narkotyków. Lokal ma wystrój tak serwilistyczny, że aż śmieszny: na ścianach naliczyliśmy co najmniej osiemdziesiąt obrazów włoskiej premierki. Z głośników leci „Ti Amo” i inne hity z Półwyspu Apenińskiego. Ale nawet w Trattoria Meloni trudno uwierzyć w zbawienny wpływ wielkiego włoskiego projektu na lokalną gospodarkę – w sobotni wieczór w lokalu jest więcej obsługi niż klientów.
Shëngjin wydaje się jednak metropolią, jeśli zestawić go z Gjadër. To niewielka miejscowość, którą przed podpisaniem umowy z Włochami interesowali się co najwyżej miłośnicy wojskowego lotnictwa: z dala od centrum wioski stoi port lotniczy, z którego w trakcie wojny po rozpadzie Jugosławii na misję nad Bośnię i Hercegowinę wylatywały bezzałogowe samoloty CIA. Teraz Włosi postawili przed wjazdem do wioski ośrodek – ten, do którego mieliśmy okazję zajrzeć przez bramę w trakcie naszej pogawędki z Carabinieri.
To tutaj zostaną zamknięci migranci wyłapani na wodach międzynarodowych. Placówka jest nadal w budowie, na razie pomieści nieco ponad tysiąc osób z planowanych trzech tysięcy. Zostanie podzielona na trzy części: podstawową, dla czekających na decyzję o przyznaniu azylu, więzienną – dla tych, którzy popełnią przestępstwa na terenie ośrodka, oraz sekcję dla migrantów, którzy otrzymają decyzję i będą tam czekać na transfer do Włoch bądź deportację.
– To po prostu wioska kontenerowa, przypominająca podobne placówki, które znajdują się w krajach Unii Europejskiej – relacjonuje Damian Boeslager. – Pojemność, jaką mogliśmy zaobserwować, starczyłaby może na 200, 300 osób, nie 3000, ale możliwe, że po prostu nie zobaczyliśmy wszystkiego, bo nasza inspekcja była bardzo krótka. Ośrodek wygląda na bardzo niekomfortowy, przypomina więzienie. To beton otoczony bardzo wysokimi murami – to nie miejsce, w którym chciałbyś widzieć ludzi.
Na razie w środku nie ma nikogo oprócz szóstki Włochów. Niewiele więcej osób przechadza się po głównej ulicy Gjadër. Wioska ożywa na moment przy okazji przedpołudniowej mszy, ale nawet wtedy wychodzi może kilkanaście osób.
Ludzie opuszczają Gjadër i całą Albanię, żeby szukać lepszego życia za granicą. Niemal każda osoba, z którą tutaj rozmawiamy, ma bliskich na emigracji: syn w Niemczech, córka we Włoszech. W 2023 roku pieniądze przesyłane do kraju przez migrantów stanowiły 8,5 proc. PKB Albanii. Sołtys wioski, Aleksander Preka twierdzi, że także dla mieszkańców Gjadër przelewy z zagranicy to jedno z trzech głównych źródeł utrzymania – obok rolnictwa i hodowli bydła. Stąd też i podejście do obcokrajowców jest tutaj bardziej przychylne.
– Miejscowi początkowo nie byli zadowoleni z pomysłu tego ośrodka, ale potem idea jakoś się przyjęła, niektórzy zaczęli tam pracować, dostawać jakieś pieniądze – mówi sołtys. – Do momentu, w którym postawiono te wysokie, metalowe mury. Ludzi mocno to przybiło, bo większość ma dzieci, które wyemigrowały. Uznali więc, że tak traktuje się w Europie ich córki i synów.
Nie wszyscy mają tyle samo empatii. Obchodząc mury ośrodka, napotykamy mężczyznę pracującego przy wycince drewna. Ma na palcu potężny złoty sygnet z narodowym symbolem, dwugłowym czarnym orłem. Twierdzi, że ziemia, na której wybudowano włoską placówkę, należy do niego, i może to potwierdzić decyzją sądu. Z uśmiechem odgraża się, że gdyby miał broń, już dawno walczyłby o swoją własność. Nie jest jednak przeciwko samej idei centrum w Gjadër – po prostu chciałby, żeby zapłacono mu za grunty, które pod nie przeznaczono. Nie podobają mu się także jego planowani lokatorzy:
– Nie mam nic przeciwko temu, żeby ludzie przyjeżdżali do Albanii, ale powinni to być obywatele krajów, które znamy, z zachodniej Europy. Nie możemy wpuszczać tutaj brudu całego świata.
Jednak dla większości osób, z którymi rozmawiamy, sami migranci odgrywają drugorzędną rolę. Włoskie ośrodki jawią się jako obietnica powiewu nowego życia dla wioski, która od lat pustoszeje. Na podwórzu jednego z domów napotykamy drobną kobietę, zbierającą ostatnie w tym sezonie pomarańcze. Rozmawiamy o ośrodku, a ona w tym czasie pakuje do naszych plecaków kilogramy owoców.
Traf chce, że kobieta jest jedną z kilku osób z Gjadër, która już znalazła zatrudnienie w centrum detencyjnym dla migrantów – jako sprzątaczka. Na potwierdzenie pokazuje nam swoją plakietkę. Pytamy, czy widziała uchodźców:
– Były dwie grupy, które tu przyjechały, ale jeszcze tego samego dnia odesłano ich z powrotem. Czarni mężczyźni. Ale nie wyglądali jak uchodźcy. Bardziej jak więźniowie. Przywieziono ich w kajdankach.
Zarzuty o penitencjarny charakter budynku powtarzają się jeszcze w kilku innych rozmowach. Napotkane nieco dalej kobiety przekazują nam, że pierwsi migranci, którzy przyjechali do Gjadër, płakali, bo nie wiedzieli, dlaczego trafiają do więzienia.
– Najlepszym rozwiązaniem byłoby, gdyby postawiono otwarty ośrodek – stwierdza sołtys. – To przecież nie kryminaliści, nie ludzie, którzy przyjechali tutaj okradać banki czy mordować. Szukają lepszego życia, pracy, możliwości pomocy swoim rodzinom.
Głównie jednak patrzy się na włoskie placówki przez pryzmat praktyczny. W Gjadër już przyniosły pewne korzyści: dały zatrudnienie paru osobom, sprowadziły budowlańców, którzy zostawiają pieniądze w miejscowym sklepie, wzbudziły międzynarodowe zainteresowanie wioską. Sołtys ujawnia nam, że w planach są poważne inwestycje: ma zostać rozbudowana infrastruktura oraz system energetyczny, a włoski ambasador zapowiedział, że uczyni Gjadër wioską w niczym nieustępującą podobnym miejscowościom we Włoszech. Przede wszystkim jednak władze gminy obiecały, że jeśli ośrodek zacznie pracować z taką pojemnością, jaka jest planowana, dla ludzi z okolicy otworzy się nawet 150 nowych miejsc pracy. A Włosi płacą więcej, niż zazwyczaj zarabiają miejscowi. Kobieta zbierająca pomarańcze mówi, że takich pieniędzy, jakie otrzymuje tam za sprzątanie, nigdy wcześniej nie dostawała. Mowa o 400 euro miesięcznie.
Myślę o niej parę dni po powrocie, kiedy w mediach pojawia się informacja, że włoscy policjanci i pracownicy socjalni zostali ściągnięci z Albanii z powrotem do swojej ojczyzny, a ośrodki opustoszały. Mam tylko nadzieję, że mimo tego nadal potrzeba tam kogoś, kto będzie utrzymywał w nich czystość, i że kobieta zbierająca pomarańcze nadal dostaje te 400 euro miesięcznie.
Pamiętam, jak w trakcie naszej rozmowy opowiadała, jak wiele osób opuściło Gjadër. Stała pod drzewem pomarańczy i pokazywała na pobliskie gospodarstwa: tu nikt nie mieszka, tam nikt nie mieszka, ten dom jest opuszczony, stąd wyjechali. Może rozstrzygnie się prawna batalia, może polityczny projekt Meloni ruszy za kilka miesięcy, może za rok przez placówki rzeczywiście będzie się przewijać 30 tysięcy migrantów rocznie. Na razie wygląda jednak na to, że Włosi postawili w Albanii tylko kolejne puste budynki.
Materiał powstał dzięki grantowi Balkan Investigative Reporting Network.
Dziękuję za pomoc na miejscu Vladimirowi Karajowi.
magister filologii tureckiej Uniwersytetu Jagiellońskiego, niezależny dziennikarz, którego artykuły ukazywały się m.in. na łamach OKO.Press, Nowej Europy Wschodniej czy Krytyki Politycznej. Zainteresowany przede wszystkim wpływem globalnych zmian klimatycznych na najbardziej zagrożone społeczności, w tym uchodźców i mniejszości, a także sytuacją w Afganistanie po przejęciu władzy przez talibów.
magister filologii tureckiej Uniwersytetu Jagiellońskiego, niezależny dziennikarz, którego artykuły ukazywały się m.in. na łamach OKO.Press, Nowej Europy Wschodniej czy Krytyki Politycznej. Zainteresowany przede wszystkim wpływem globalnych zmian klimatycznych na najbardziej zagrożone społeczności, w tym uchodźców i mniejszości, a także sytuacją w Afganistanie po przejęciu władzy przez talibów.
Komentarze