Minister Jacek Sasin w TVN24 do mistrzostwa doprowadził argumentację zwaną potocznie pomieszaniem z poplątaniem. Wychwalał siebie, premiera i prezesa, mieszał fakty i snuł teorie bez pokrycia w rzeczywistości. "Taki jest koszt demokracji" - powiedział o nielegalnych wyborach pocztowych
Jacek Sasin, szef resortu aktywów państwowych, był 29 września 2020 gościem Konrada Piaseckiego w porannym paśmie TVN24. Został tam zapytany o koszt nieudolnie i bezprawnie przygotowanych wyborów korespondencyjnych oraz o rekonstrukcję rządu, w tym wejście Jarosława Kaczyńskiego na pozycję wicepremiera.
To ostatnie Sasin uznał za "kumulację decyzyjności". Aby unaocznić absurd tej opinii wystarczy wyobrazić sobie - przez analogię - rząd Węgier, w którym szef Fideszu Victor Orbán zostaje wicepremierem w rządzie Istvána Nagy'ego (obecnego ministra z Fideszu) i jednocześnie ma nadzorować ministrów z formalnie koalicyjnej Chrześcijańsko-Demokratycznej Partii Ludowej.
Sasin, pozostając w świetnym nastroju, brawurowo kluczył w obu sprawach. Mijał się z faktami i formułował oceny rażąco sprzeczne z ramami ustrojowymi, historią polityczną III RP a także elementarnym zdrowym rozsądkiem. Zaczniemy od "kosztów demokracji".
Redaktor Konrad Piasecki zapytał ministra Sasina o roszczenie Poczty Polskiej, która na podstawie widzimisię partii rządzącej miała bez żadnych podstaw prawnych przygotować wybory korespondencyjne 10 maja. Głosowanie ostatecznie nie doszło do skutku, a Poczta domaga się od Skarbu Państwa rekompensaty kosztów poniesionych, by przygotować pakiety wyborcze. Chodzi o ok. 70 mln zł.
Co na to Sasin, odpowiedzialny w rządzie PiS za przeprowadzenie wyborów korespondencyjnych?
Dokładnej kwoty nie pamiętam, [poczta wydała] około 70 mln (...) Polski podatnik płaci za wybory. Każde wybory. Demokracja kosztuje
Sasin ma rację, demokracja kosztuje. Warto wydać dziesiątki, a nawet setki milionów złotych na to, by proces wyborczy był jak najbardziej sprawny, przejrzysty, a obywatele mieli poczucie pełnego i równego uczestnictwa w głosowaniu. Taka inwestycja procentuje: zwiększa zaufanie obywateli do państwa i systemu politycznego.
Szkopuł w tym, że działalność Sasina w kwietniu i maju 2020 była przeciwieństwem takiego sposobu postępowania: nie dość, że wg Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego minister działał bez żadnej podstawy prawnej (a więc nielegalnie), to jeszcze, jak wiemy, również skrajnie nieudolnie.
Było tak.
Kiedy na początku marca odnotowaliśmy w Polsce pierwsze zakażenie koronawirusem, a później liczba zdiagnozowanych przypadków z dnia na dzień zaczęła rosnąć, rząd Mateusza Morawieckiego wprowadził radykalne obostrzenia, by powstrzymać rozprzestrzenianie się pandemii.
Na porządku dziennym stanął problem wyborów prezydenckich zaplanowanych na 10 maja: zbieranie podpisów i prowadzenie kampanii wyborczej było skrajnie utrudnione i godziło w równość szans kandydatów. Natomiast sam akt głosowania przy rosnącej liczbie zachorowań wydawał się nie do przeprowadzenia.
Według konstytucji, ustaw, ekspertów i zdrowego rozsądku, rozwiązanie narzucało się jedno: rząd powinien wprowadzić jeden z opisanych w konstytucji stanów nadzwyczajnych, konkretnie stan klęski żywiołowej, przewidujący (w art. 3 ustawy) masowe występowanie choroby zakaźnej. Wskazywali na to prawnicy, apelowały organizacje społeczne.
Gdyby obóz rządzący zdecydował się na takie rozwiązanie, problem wyborów na gruncie konstytucyjnym zostałby legalnie rozwiązany: wg artykułu 228 Konstytucji wybory nie mogłyby się odbyć wcześniej niż 90 dni po zniesieniu stanu klęski.
Ale prezes PiS Jarosław Kaczyński i co za tym idzie jego podwładni (z Jackiem Sasinem na jednym z czołowych miejsc), uparli się, by wybory przeprowadzić. Rząd Mateusza Morawieckiego stwierdził, że o stanie nadzwyczajnym nie ma mowy, a to oznaczało, że wybory muszą się odbyć 10 maja.
Jednak ponieważ PiS przestraszył się wyborów przy urnach (pytanie, na ile decydowała troska o obywateli, a na ile strach, że najstarszy elektorat Andrzeja Dudy zostanie w domu z obawy przed zakażeniem), wymyślił sobie za to, że wszyscy zagłosujemy korespondencyjnie. Na czele tej operacji stanął Jacek Sasin.
I wtedy się zaczęło.
Koniec końców decyzją polityczną Jarosławów Kaczyńskiego i Gowina (czyli prawem kaduka) wybory 10 maja "zwyczajnie się nie odbyły", a Poczta Polska została z ręką w milionach pakietów wyborczych i dziurą w kasie, przez którą wyfrunęło 70 mln zł.
To nie był koszt demokracji tylko nieudolności Sasina i pogardy dla prawa jego mocodawców.
Skoro już - jak zauważył podczas programu w TVN24 redaktor Konrad Piasecki - każdy Polak złoży się po ok. 2 zł na koszt demokracji w rozumieniu Jacka Sasina, warto się przyjrzeć, co w takim ustroju jego teoretyk z PiS uważa za normę.
Jest ku temu doskonała sposobność, ponieważ Piasecki zapytał Sasina o ocenę wejścia do rządu Zjednoczonej Prawicy w randze wicepremiera szefa PiS Jarosława Kaczyńskiego.
Sasin odparł tak:
Jeśli Jarosław Kaczyński do tego rządu wejdzie, to jest to bardzo dobra informacja (...), bo to powoduje, że będzie kumulacja zdolności, możliwości decyzyjnych w Radzie Ministrów
Interpretacja Sasina jest tak kuriozalna, sprzeczna z polską i światową praktyką w państwach demokratycznych, że można ją uznać za fałszywą.
Opis Sasina odpowiadałby rzeczywistości, gdy w rządzie Zjednoczonej Prawicy Jarosław Kaczyński, szef największego ugrupowania tworzącego koalicję rządową, był premierem, a szefowie dwóch mniejszych partnerów - wicepremierami.
Wtedy rzeczywiście mielibyśmy do czynienia z "kumulacją decyzyjności" - wszystkie najważniejsze decyzje zapadałyby w rządzie wg jasnej hierarchii, a nie podczas obrad mniej lub bardziej formalnych ciał zewnętrznych, tak jak ma to miejsce w Polsce od 2015 roku.
Jednak oddanie Jarosławowi Kaczyńskiemu funkcji wicepremiera bez teki ds. bezpieczeństwa oznacza, że będzie on:
To model rządów nieznany współczesnej demokracji i jednocześnie struktura tak niejasna oraz zagmatwana, że musi generować chaos - zamiast kumulacji decyzyjności, otrzymamy decyzyjności (i odpowiedzialności) spektakularne rozproszenie.
By unaocznić absurd tej sytuacji:
Sytuacji porównywalnej do polskiej próżno szukać w krajach mniej lub bardziej demokratycznych. Analogiczne wydarzenie miało za to miejsce w putinowskiej Rosji.
W latach 2008-2012 Władimir Putin był formalnie premierem, bo konstytucja zabraniała mu sprawowania trzeciej kadencji prezydenckiej z rzędu, ale jednocześnie - wbrew tej samej konstytucji - w praktyce był zwierzchnikiem prezydenta Dmitrija Miedwiediewa.
Również w historii IIIRP, zwłaszcza po wprowadzeniu w 1993 roku progu wyborczego, który zakończył rozdrobnienie polskiego parlamentu, nie mieliśmy porównywalnej sytuacji:
Jak widać, z tak dysfunkcjonalną decyzyjnie i ustrojowo sytuacją, jak chce nam za chwilę zafundować Jarosław Kaczyński przy entuzjazmie Jacka Sasina, jeszcze nie mieliśmy w III RP do czynienia.
Naczelny OKO.press, redaktor, socjolog po Instytucie Stosowanych Nauk Społecznych UW. W OKO.press od 2019 roku, pisze o polityce, sondażach, propagandzie. Wcześniej przez ponad 13 lat w "Gazecie Wyborczej" jako dziennikarz od spraw wszelakich, publicysta, redaktor, m.in. wydawca strony głównej Wyborcza.pl i zastępca szefa Działu Krajowego. Pochodzi z Sieradza, ma futbolowego hopla, kibicuje Widzewowi Łódź i Arsenalowi
Naczelny OKO.press, redaktor, socjolog po Instytucie Stosowanych Nauk Społecznych UW. W OKO.press od 2019 roku, pisze o polityce, sondażach, propagandzie. Wcześniej przez ponad 13 lat w "Gazecie Wyborczej" jako dziennikarz od spraw wszelakich, publicysta, redaktor, m.in. wydawca strony głównej Wyborcza.pl i zastępca szefa Działu Krajowego. Pochodzi z Sieradza, ma futbolowego hopla, kibicuje Widzewowi Łódź i Arsenalowi
Komentarze