Przeszliśmy z opcji „wszyscy jesteśmy ze szlachty”, do „wszyscy jesteśmy z chłopów”. O krętych drogach powojennej emancypacji opowiada kulturoznawczyni, dr Magda Szcześniak
Agata Sikora, OKO.press: W swojej najnowszej książce „Poruszeni. Awans i emocje w socjalistycznej Polsce”, postanowiłaś badać czas PRL-u przez pryzmat historii emocji. Dlaczego?
Dr Magda Szcześniak: Interesowały mnie hierarchie i relacje klas społecznych w społeczeństwie, które po pierwsze doświadczyło potężnego przekształcenia struktury społecznej po II wojnie światowej, a po drugie – według oficjalnej ideologii – miało dążyć do bezklasowości.
Szybko zorientowałam się, że najczęściej dyskutowanym procesem w tym kontekście jest awans społeczny klas ludowych. Gdy zaczęłam się wgryzać w źródła, tematykę mobilności społecznej znajdowałam niemal w każdym przedstawieniu, pokazującym socjalistyczną współczesność.
Moją uwagę zwrócił związany z tym ambiwalentny nastrój, atmosfera niestabilności emocjonalnej – albo projektowanej na bohaterów, albo charakteryzującej świat przedstawiony. Tytułowe „poruszenie” ma oddawać zarówno ruch po drabinie społecznej, często zresztą związany z fizyczną migracją, jak i właśnie rodzaj emocjonalnego uniesienia, rozdygotania.
W potocznym myśleniu okres socjalizmu, a szczególnie socrealizmu, kojarzy się raczej z nachalnym optymizmem, a nie ambiwalencją.
W okresie socrealizmu rzeczywiście mamy do czynienia z czystymi emocjami o dużym natężeniu. Emocje pozytywne, takie jak radość i duma, napędzają bohaterów, nawet jeśli sama przemiana związana z awansem społecznym pokazywana jest jako wymagająca.
Przełomem jest oczywiście odwilż połowy lat 50. To moment rozprężenia, wypłynięcia ambiwalentnych emocji do sfery publicznej. Inna rzecz, że one często są artykułowane przynajmniej częściowo przy pomocy starych kodów socrealistycznych, czerpiących z języka odgórnego, propagandowego.
Z jakich źródeł korzystałaś?
Ponieważ interesowały mnie jako kulturoznawczynię społeczne sposoby opowiadania o doświadczeniu awansu, pracowałam na reprezentacjach. Rozumiem je jednak szeroko, a więc w książce analizuję debaty prasowe i naukowe, literaturę, film fabularny i dokumentalny, seriale telewizyjne, a także pamiętniki osób awansujących.
Roboczo podzieliłam sobie te „socjalistyczne opowieści awansu” na bardziej odgórne i bardziej oddolne, bardziej i mniej oddalone (również czasowo) od samego doświadczenia awansu – ze świadomością, że są między nimi duże przepływy.
Źródłem najbliższym osób awansujących są dla mnie teksty wysyłane na konkursy pamiętnikarskie, organizowane przez ośrodki naukowe, organizacje społeczne i media. Jak choćby przełomowy konkurs „Młode pokolenie wsi Polski Ludowej” z 1962 roku.
Trzeba oczywiście pamiętać, że są one pisane ze świadomością, czy wręcz nadzieją na to, że przeczyta je jury konkursu, a później szersza publiczność.
Pamiętniki konkursowe potwierdzają tezę o poruszeniu, rozemocjonowaniu, będących częścią tożsamości osoby awansującej. Pokazują, że awans społeczny, w przeciwieństwie do tego, jak go pokazywał socrealizm, był doświadczeniem bardzo intensywnym, ambiwalentnym i rozciągniętym w czasie (czasem do tego stopnia, że osoby awansujące miały poczucie, że nigdy się nie zakończy).
Częścią tego procesu jest to, co socjolożka Arlie Russell Hochschild nazwała „pracą nad emocjami”, a więc świadome zarządzanie odczuwanymi emocjami i sposobami ich wyrażania. Zaskoczyło mnie nawet, jak świadomie pamiętnikarze i pamiętnikarki opisywali tę pracę.
Na czym ta praca dokładnie polegała?
Awans społeczny wywoływał bardzo silne i ambiwalentne uczucia: lęk, wstyd, poczucie upokorzenia, gniew, mieszają się z radością, nadzieją, ekscytacją, dumą... To tworzy intensywny stan emocjonalny, który szczególnie mocno uaktywnia się w zderzeniu z różnicą klasową...
Której w PRL-u miało nie być...
... ale która jednak istniała i była silnie odczuwana przez osoby awansujące. Socjalistyczny projekt dążenia do powszechnego awansu, a nawet bezklasowości, był przez wiele osób traktowany serio. Nie była to wyłącznie fasada, choć niewątpliwie w różnych momentach i dla różnych grup język równości klasowej bywał przykrywką.
W socjalizmie ścierały się w różne siły i interesy, a osoby awansujące uczestniczyły w tej walce i spotykały się z różnicą klasową.
Kiedy i gdzie dochodzi do tych zderzeń?
Może do nich dojść właściwie wszędzie – dla wiejskich wychodźców na początku drogi awansu właściwie każda przestrzeń miejska, czy jest to transport publiczny, czy sklep, może okazać się trudna.
Są oczywiście takie przestrzenie i praktyki, które emocje intensyfikują. Na przykład w tekstach opisujących awans społeczny w latach 40. i 50., a więc wtedy gdy rzeczywiście istniały bardzo duże różnice zwyczajów między miastem a wsią, silne emocje wyzwala jedzenie w miejscu publicznym – w stołówkach czy barach mlecznych.
Związane to było z brakiem umiejętności posługiwania się nożem i widelcem. Moment wzięcia do ręki sztućców opisywany jest bardzo obrazowo jako moment, w którym następuje zalanie emocjami, co z kolei prowadzi do trzęsących się rąk, wybuchów płaczu itd.
Inną taką aktywnością jest mówienie w sytuacjach publicznych – odpowiadanie w klasie, występowanie na zebraniach organizacji młodzieżowych czy konsultacjach społecznych. Te wszystkie przestrzenie kojarzone z miejskością i autorytetem wywołują silne emocje, więc trzeba pracować nad ich kontrolą i nauczyć się reakcji kojarzonych z miejskością.
Na czym miała polegać ta „miejska” wrażliwość?
Pamiętnikarze wprost ją konceptualizują jako miejską pewność siebie, brak zalęknienia, powściągliwość ... Dziś powiedzielibyśmy luz. Cechy, których osoby wyjeżdżające ze wsi nie odnajdują w sobie.
I tu zapisy pamiętnikarskie pokazują, w jaki sposób uruchamia się pewna kolistość emocji społecznych. Myślę, że niekoniecznie zawsze musiało być tak, że młodzież miejska była rzeczywiście niesamowicie pewna siebie i że nie zachowywała się zawsze w sposób demonstracyjny w stosunku do przyjezdnych ze wsi.
Natomiast osoby przyjeżdżające często się tego spodziewają, interpretują obojętność jako pewność siebie, co podsyca jeszcze mocniej ich wstyd i lęk.
Na pewno były tu elementy projekcji, ale sama przytaczasz szereg świadectw opisujących prześladowania, i to często ze strony inteligenckiej. To ciekawe, że inteligencja, która od XIX wieku ma mieć misją oświecenia i pomagania słabszym, w chwili, kiedy ten masowy awans społeczny rzeczywiście następuje, upokarza awansujących.
Świadectwa miejskiego klasizmu, które możemy znaleźć zarówno w pamiętnikach, jak i w badaniach socjologicznych, są naprawdę wstrząsające.
Tłumaczono go co prawda „przeżytkami psychologicznymi” minionego okresu, czyli po prostu tym, że stereotypów, zwłaszcza tak mocno obecnych w kulturze, jak stereotyp „zacofanej osoby ze wsi”, nie da się wykorzenić z dnia na dzień.
Równocześnie jednak w latach 50. i 60. w społeczeństwie socjalistycznym trwa... nazwałabym to walką klas, której stawką jest między innymi rola inteligencji.
Z jednej strony istnieje inteligencja zakorzeniona w międzywojniu, często zresztą o etosie lewicowym, bo przecież tylko ona mogła działać bezpośrednio po wojnie, która uznaje się za „inteligencję prawdziwą”, bo dysponującą dużym kapitałem kulturowym i społecznym.
Z drugiej strony, już w latach 50. istnieje nowa inteligencja z awansu, którą nazywano „inteligencją ludową”. Mieli to być ludzie, którzy awansowali do inteligencji, ale równocześnie nie odcięli się od ludowych korzeni, od swojego środowiska pochodzenia.
Mieli nie wchodzić w paternalistyczną rolę „starej inteligencji’, tylko razem ze środowiskiem, z którego wyszli, budować system socjalistyczny. Po pierwsze jednak inteligencja klasyczna nie oddawała tak łatwo pola, po drugie przedstawiciele inteligencji z awansu nie zawsze byli zainteresowani swoim środowiskiem pochodzenia.
Ale sama narracja państwowa była wobec awansujących bardzo paternalistyczna.
Tak, oczywiście. Obietnica awansu była podstawą legitymizacji społecznej nowego systemu – w związku z tym podkreślano sprawczość Polski Ludowej w procesie mobilności społecznej.
Było to zresztą w wielu aspektach zgodne z prawdą – uruchomienie tak masowej mobilności społecznej wymagało choćby przeprojektowania systemu edukacji.
Oficjalna retoryka bardzo podkreślała rolę Polski Ludowej jako patronki tych awansów, ale też wprost wskazywała, że chodzi o wymianę: państwo daje wam edukację, mieszkania, miejsce pracy, a wy w zamian swoją lojalność, wdzięczność, pracę i osiąganie bardzo zawyżonych norm produkcyjnych.
Retoryka daru i należnej państwu wdzięczności rzeczywiście opiera się na paternalistycznym schemacie.
Analizując pamiętniki, pokazujesz, że ta wdzięczność nie była tylko hasłem propagandowym, że wielu awansujących ją rzeczywiście uwewnętrzniło. Czy twoim zdaniem jest jakaś fundamentalna różnica między zachodnimi kapitalistycznymi opowieściami o awansie a tymi z Polski socjalistycznej?
Cały czas zadawałam sobie pytanie o różnicę między socjalistycznym a kapitalistycznym doświadczeniem mobilności społecznej. Istnieje dużo punktów wspólnych: przede wszystkim pęknięcie habitusu, czyli poczucie, że znajdujesz się gdzieś pomiędzy dwoma światami – swoim środowiskiem pochodzenia a światem klasy, do której chcesz dołączyć. Osoba awansująca nigdzie nie czuje się u siebie.
Są jednak również ważne różnice. Po pierwsze, w Polsce Ludowej ten proces był powszechny i masowy. Na Zachodzie wiele osób awansowało dzięki państwu opiekuńczemu, ale u nas działo się to na dużo większą skalę, szczególnie w pierwszych dekadach powojennych. Więc było to doświadczenie trudne, ale też powszechne – co wiele zmienia.
Po drugie, socjalizm tworzył instytucje służące masowemu awansowi: szkoły przyzakładowe, szkoły przysposobienia przemysłowego, kursy przygotowawcze na studia, szkoły dla nowoczesnych rolników agronomów. To były przestrzenie, w których osoby były wśród podobnych sobie i mogły czuć się bezpieczniej.
Świadczy to o odgórnym staraniu i wyczuleniu na proces awansu społecznego i jego konsekwencje. To inna sytuacja, niż kiedy ktoś ze wsi czy małego miasteczka trafia prosto na studia i zderza się z zupełnie nowym środowiskiem, nie otrzymując przy tym wsparcia.
W tym sensie pewnie najbardziej podobne do siebie będą historie osób pochodzących z klas ludowych i awansujących do inteligencji, zwłaszcza tak zwanej inteligencji humanistycznej. Tu ta poduszka państwowego bezpieczeństwa, zwłaszcza po 1956 roku, była dość znikoma.
Po trzecie, bardzo ważny był sam język uznania klas ludowych, przedstawianie awansu jako dziejowej sprawiedliwości.
Przynajmniej do początku lat 70. język sfery publicznej opierał się na założeniach egalitarnych i to stanowiło dla osób awansujących tarczę ochronną, a czasem broń.
Bo kiedy byli obrzucani wyzwiskami, czy źle traktowani przez ekspedientki z miasta, dzięki niemu potrafili się odwinąć i bronić godności.
I tu znowu ambiwalencja: bo z jednej strony ta opowieść o konieczności i słuszności awansu dawała wyciszenie i uspokojenie emocji. A z drugiej, osoby awansujące, które wyruszyły w świat, dysponując tylko nią, doświadczały frustracji, gdy zderzały się z różnymi uprzedzeniami i barierami, kiedy ten awans społeczny nie odbywał się tak gładko i szybko, jak się spodziewały.
Ja sobie zdałam sprawę z konsekwencji tego języka, kiedy przyjechaliśmy do Anglii. Jakiś znajomy na imprezie, słuchając mnie i mojego partnera, skwitował, że my to jesteśmy klasa średnia wyższa. My, w szoku, pytamy dlaczego. On, że przecież mówimy, że mamy mieszkanie w centrum Warszawy, nasi rodzice studiowali, my studiowaliśmy. My w śmiech – na nasze mieszkanie w PRL-owskim bloku średnioklasowy Anglik nawet by nie spojrzał, obie nasze rodziny są z awansu, moja babcia miała pięć klas wiejskiej szkoły. I wtedy dotarło do mnie, jak bardzo PRL wpłynął na nasze poczucie, że studia powinny być dostępne dla wszystkich, a nie stanowić przywileju najbogatszych. Z perspektywy Wielkiej Brytanii konstytucyjny zapis o prawie do darmowej nauki również na poziomie wyższym, to jest po prostu kosmos. Ludzie tu otwierają szeroko oczy, jak o tym wspominamy.
To świetny przykład naturalizacji języka egalitarnego i może przykład jednej z największych zasług okresu socjalizmu, tzn. zakorzenienia w większości społeczeństwa przekonania o tym, że edukacja jest prawem, a nie przywilejem.
Twoja anegdota jest też chyba przykładem relatywności kategorii klasowych – w różnych społeczeństwach i w różnych momentach kulturowych na poszczególne miejsca w strukturze społecznej składają się różne elementy. Zakładam, że jeśli Twoi rodzice studiowali i mieli mieszkanie w PRL, to jednak byli przedstawicielami socjalistycznej klasy średniej, choć może nie wyższej średniej.
Tylko że tu jest jeszcze jedna pułapka. Bo oświeceniowe myślenie każe widzieć edukację jako narzędzie emancypacji. Tymczasem francuski klasyk socjologii, Pierre Bourdieu twierdził, że w istocie edukacja służy reprodukcji podziałów klasowych. Jak w tym kontekście sytuowałabyś edukacyjny projekt PRL-u?
Uważam, że edukacja w PRL mimo wszystko była procesem, dzięki którym następowało upodmiotowienie osób z klas ludowych. Wiąże się z wprowadzeniem języka równości, tego poczucia, o którym mówiłaś, że „mamy prawo”, ale też po prostu ze zdobyciem określonych kompetencji i wiedzy, które umożliwiają wykwalifikowaną, społecznie cenioną pracę.
Równocześnie – jak wskazywałam wcześniej, ale dobrze to też widać choćby w „Punktach za pochodzenie” Agaty Zysiak – w obrębie samych instytucji edukacyjnych trwa konflikt o to, jak powinna wyglądać socjalistyczna edukacja. I często wygrywa w nich jednak opcja reprodukowania wartości inteligenckich.
A jak w tym wszystkim gra kwestia płci?
Awans kobiet zaczął się trochę później i miał mniejszą rozpiętość: jak patrzysz na kadrę zarządzającą państwem socjalistycznym, to jest ona męska, kobiety zatrzymują się kilka szczebli niżej. Chociażby z przytaczanych przeze mnie badań warstwy dyrektorskiej w PRL wynika, że właściwie było to stanowisko zarezerwowane dla mężczyzn.
Czyli kobiety na traktory, ale nie na stołki, szczególnie te wysokie?
Tu znów nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Po wojnie zachodzą bardzo istotne i dziś przypominane przez feministyczne historyczki procesy radykalnej emancypacji kobiet.
Zmienia się prawo rodzinne, pojawia się możliwość rozwodu, wspólność własności małżeńskiej, a w 1956 roku nastąpiło znaczące rozszerzenie prawa do aborcji. Kobiety zostają masowo wciągnięte jako siła robocza. Ta emancypacja przez pracę w mieście, zwłaszcza dla dziewczyn z rodzin wiejskich, oznaczała absolutną zmianę życiową. Niezależnie od tego, czy zostały robotnicami w fabryce, czy urzędniczkami z wykształceniem średnim, to po raz pierwszy mogły decydować o własnym ciele, przyszłości, czasie wolnym, którego kobiety na wsi po prostu nie miały.
Jednakże ta emancypacja miała niepełny charakter. Po 1956 roku między innymi pod hasłem odchudzenia biurokracji zwalnia się wiele kobiet na wysokich stanowiskach w ministerstwach i przedsiębiorstwach.
Myślimy o odwilży jako momencie uzyskania większej wolności, ale dla bardzo wielu kobiet to był początek antyemancypacyjnego zwrotu.
A druga rzecz, gorąco dyskutowana wtedy, zwłaszcza zaraz po wojnie, to podwójne etatowanie: mimo niesamowitej rozbudowy placówek opiekuńczych, podział prac domowych i opiekuńczych pozostaje nierówny. Te zjawiska mocno wpływały na zaangażowanie zawodowe i polityczne kobiet, na ile odczuwały satysfakcję płynącą z awansu społecznego.
Co stało się, kiedy nagle tyle osób zaczęło samodzielnie decydować o swoim losie i w przestrzeni miejskiej spotykać ludzi, których nigdy wcześniej by nie spotkali? Jak ta sytuacja społecznego poruszenia wpływała na związki intymne?
W PRL bardzo mocno wzrastają wskaźniki małżeństw heterogamicznych, czyli związki osób różnego pochodzenia klasowego, albo takich, które w momencie zawarcia małżeństwa znajdują się na różnych pozycjach (na przykład urzędniczka i robotnik).
Szacuje się, że w wielkich miastach w pewnym momencie to było nawet 60 procent. Trudno takie związki nazwać mezaliansem, bo coś tak powszechnego nie mogło być traktowane jak społeczny skandal.
Co nie zmienia faktu, że – jak wynika z wielu pamiętników i przedstawień – poczucie mezaliansu staje się codzienną strukturą odczuwania dla wielu ludzi. Bo różnica klasowa bywała wykorzystywana do uzyskania władzy w parze, pokazania swojej wyższości. Pojawiały się zarzuty takie, jak to, że ktoś jest chamem, gburem, nie umie się wysławiać, nieudolnie naśladuje, nie potrafi wyrażać emocji...
W tej wojnie często chodzi o pozornie błahe wybory estetyczne. Wspomniany już tutaj socjolog Pierre Bourdieu twierdzi wręcz, że gust może być narzędziem przemocy...
Dzięki Bourdieu widzimy też, w jak wielu sferach życia dochodzi do walk symbolicznych. Estetykę traktuje on szeroko: interesuje go oczywiście sztuka fetyszyzowana przez klasy wyższe, ale też wybory estetyczne związane z tym, co dziś nazywamy stylem życia, czyli sposób ubierania się, urządzania mieszkania, spędzania wolnego czasu.
I rzeczywiście gust jest również polem walki w socjalistycznej Polsce. W filmie i literaturze różnica gustów w parze często funkcjonuje jako skrótowy jako sygnał różnicy klasowej. Na przykład w filmie Juliana Dziedziny „Trochę nadziei” (1971) jest scena kłótni małżeńskiej, w której mieszczka-inteligentka wyzywa swojego męża, inteligenta z awansu, od kmiotów i wieśniaków. Wypomina mu zarówno pochodzenie, jak i niedostatecznie udany awans (tu mierzony dzielnicą, w której dostał przydział mieszkania).
Kobieta ze złością zdejmuje ze ściany ozdobnie oprawiony obraz przedstawiający chłopkę stojącą na polu i krzyczy do męża, żeby zabrał to obrzydlistwo. Następnie na jego miejscu zawiesza reprodukcję van Gogha, a obok niego… kilim, prawdopodobnie z Cepelii. Gust zostaje tu wykorzystany jako broń w celu wyeksponowania wyższej pozycji klasowej.
W Polsce mamy bardzo dziwaczne podejście do języka opisu klas. W PRL-u kreowano mit społeczeństwa bezklasowego. W latach 90. wszyscy mieli uważać się za indywidualistów na drodze od pucybuta do milionera – więc dyskurs klasowy znowu zostaje zamrożony. W ostatnich latach kwestia klasy powraca dzięki tłumaczeniom zachodnich esejów i powieści o awansie społecznym, i istnemu tsunami książek poświęconych klasie ludowej, a kilka z nich – „Ludowa historia Polski” Adama Leszczyńskiego, „Chamstwo” Kacpra Pobłockiego czy ostatnio „Chłopki” Joanny Kuciel-Frydryszak – sprzedało się w jakichś astronomicznych nakładach, więc naprawdę „trafiły pod strzechy”. Masz poczucie, że odrobiliśmy pracę domową i dysponujemy już adekwatnym językiem do mówienia o klasowości?
Moim zdaniem jest jeszcze dużo do zrobienia. Nurt historii ludowych jest bardzo inspirujący, ale wiąże się z ryzykiem uproszczenia, szczególnie gdy zaczyna funkcjonować hasłowo, nieco publicystycznie. Bo przeszliśmy z opcji „wszyscy jesteśmy z szlachty”, do odwrócenia „wszyscy jesteśmy z chłopów”. Obie opcje miały też tłumaczyć całość relacji społecznych. W dodatku raczej w przeszłości niż relacji i podziałów dziś.
W latach 90. jeszcze wszyscy byliśmy klasą średnią...
Gdybym miała mówić o skali oddziaływania, to nieporównywalne jest działanie – do tej pory zresztą jakoś trwające – ideologii transformacji ustrojowej z jej wiarą w klasę średnią, która jest gwarantem liberalnej, kapitalistycznej demokracji.
Wmawialiśmy sobie, że każdy może zostać częścią klasy średniej, nie zauważając, że dominacja tej formacji budowana jest kosztem innych klas społecznych.
Robotników i rolników obsadziliśmy z kolei w roli nieumiejących się przystosować do nieuchronnych zmian homines sovietici.
Klasa średnia udawała, że nie jest klasą, a więc, że nie istnieje w antagonistycznej relacji do innych grup. Natomiast językiem klasowym cały czas operowała klasa robotnicza i chłopska – wystarczy poczytać sobie transparenty na zdjęciach dokumentujących protesty w latach 90.
Wracając do dalszej historii – twierdzenie, że „wszyscy jesteśmy z chłopów” jest oczywiście dużo bardziej zbliżone do prawdy niż „wszyscy jesteśmy ze szlachty”. Ale to wciąż uproszczenie.
Po pierwsze dlatego, że struktura klasowa jest systemem relacyjnym. Zawsze polegała na konflikcie sprzecznych interesów, a jeśli pójść za Marksem, to wręcz jest oparta na walce klas. Nigdy więc nie będzie tak, że dysponujemy wspólnym, uniwersalnym pochodzeniem.
Po drugie, należy pamiętać o tym, jak bardzo zróżnicowane były określone klasy, choćby wspomniane chłopstwo.
Trzeźwe rozpoznanie i historycznego i współczesnego zróżnicowania klasowego jest bardzo potrzebne. Nie pomaga w tym niezniuansowanie postrzeganie historii PRL-u, niewzięcie pod uwagę tego absolutnego przeorania struktury klasowej, które wtedy następuje.
Jeśli chodzi o moje rodzinne genealogie, to ja się w tej książce bardzo odnalazłam, a zarazem nie: bo moja rodzina jest z awansu, ale idącego innymi trajektoriami niż te, które opisujesz. Natomiast nie mam wątpliwości, że bez tego poruszenia społecznego obie pary moich dziadków nie miałyby żadnej szansy się spotkać.
Ciekawa jest powszechność świadomości powojennej mobilności społecznej przy równoczesnym braku przeniesienia tego poziomu rodzinnego na historię społeczną.
Wydaje mi się, że w naszej zbiorowej pamięci dominuje rozłączenie osobistych historii rodzinnych awansów z historią społeczną. Dotarło do mnie już trochę reakcji czytelników i czytelniczek, i bardzo wiele osób rozpoznaje w książce historię swoich babć i dziadków. Jednocześnie w publicznej debacie o przeszłości wciąż funkcjonuje narracja hiperantykomunistyczna, niezniuansowana.
Andrzej Leder postawił niegdyś tezę o prześnionej rewolucji: że my jako społeczeństwo to wyparliśmy. Ty mówisz, że ta rewolucja nie była prześniona, bo w PRL-u cały czas ją na różne sposoby problematyzowano. Mnie się wydaje, że może ona nie była prześniona, ale jednak strasznie boimy się jej dotknąć. Łatwiej nam mówić o pańszczyźnie, bo nie znamy nikogo, kto jej bezpośrednio doświadczył lub czerpał z niej korzyści. I stąd modne ostatnio analizowanie współczesnego rynku pracy przez kategorię pańszczyzny, z pominięciem całego okresu PRL-u, który jednak w ciągu trzech pokoleń przeprowadził nas ze społeczeństwa stanowego do – jakkolwiek słabo funkcjonującego w praktyce – ale jednak przekonania, że wszyscy powinniśmy być równi.
Od lat 90. w polskiej sferze publicznej dominuje tak zwany paradygmat totalitarny mówienia o PRL-u, oparty na sztywnym podziale na społeczeństwo i władzę. Drugi z moich argumentów polemicznych wobec „Prześnionej rewolucji” dotyczy właśnie braku udziału i sprawczości społeczeństwa polskiego w ustroju socjalistycznym, opowieści o rewolucji narzuconej i niewykonanej naszymi rękoma.
Duża część polskiej inteligencji i klas ludowych wspierała ten projekt oraz w nim uczestniczyła, choć różne były poziomy tej sprawczości. Zgadzam się z Tobą, że boimy się połączenia tych elementów rodzinnych i społecznych, przyznania, że moja rodzina – i mówię w tej chwili o własnej rodzinie – była beneficjentką właśnie tego awansu społecznego, na różne sposoby uczestniczyła w tym systemie i w jego reprodukcji – tak w pozytywnym i negatywnym sensie.
*Dr Magda Szczęśniak, kulturoznawczyni, badaczka kultury wizualnej i historii kultury polskiej XX wieku. Szczególnie interesują ją polityki reprezentowania klas społecznych i konfliktów klasowych, a także praktyki wizualnego konstruowania tożsamości – w życiu codziennym oraz sztuce. Adiunktka w Instytucie Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego. Autorka książek Normy widzialności. Tożsamość w czasach transformacji (2016) oraz Poruszeni. Awans i emocje w socjalistycznej Polsce (2023)
„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, niepokoją, zaskakują właśnie.
Kulturoznawczyni, eseistka, autorka książki „Wolność, równość, przemoc. Czego nie chcemy sobie powiedzieć” (Karakter 2019). Napisała doktorat o szczerości nowoczesnej. Mieszka w Londynie.
Kulturoznawczyni, eseistka, autorka książki „Wolność, równość, przemoc. Czego nie chcemy sobie powiedzieć” (Karakter 2019). Napisała doktorat o szczerości nowoczesnej. Mieszka w Londynie.
Komentarze