W 2010 roku Sąd Najwyższy umożliwił nieograniczone sponsorowanie kampanii wyborczych. Dzięki temu najbogatsi uzyskują wpływ na polityków i korzystne dla siebie rozwiązania, dzięki czemu stają się jeszcze bogatsi, dzięki czemu mają jeszcze większy wpływ na wybory…
Kiedy mowa o najnowszej historii USA, zazwyczaj przychodzi do głowy typowy zestaw głośnych wydarzeń. Ataki terrorystyczne z 11 września 2001 roku. Decyzja o rozpoczęciu 20 marca 2003 roku inwazji na Irak. Upadek banku inwestycyjnego Lehman Brothers 15 września 2008 roku, który uważa się za symboliczny początek ogólnoświatowego kryzysu finansowego. Czy też wybór Donalda Trumpa na prezydenta 8 listopada 2016 roku.
Z perspektywy wewnętrznej polityki amerykańskiej ważne jest jeszcze jedno wydarzenie, o którym mało się mówi – szczególnie w Polsce.
21 stycznia 2010 roku Sąd Najwyższy wydał orzeczenie w sprawie „Citizens United v. Federal Election Commission”. Uznał, że korporacje i związki zawodowe mają prawo wydawać dowolną kwotę pieniędzy na reklamy polityczne, ponieważ ograniczanie takich wydatków naruszałoby ich prawo do wolności słowa zagwarantowane w Pierwszej Poprawce Konstytucji USA.
Mówiąc prościej, Sąd Najwyższy dał wolną rękę amerykańskim miliarderom i multimilionerom, jeśli chodzi o sponsorowanie kampanii wyborczych. Jedyne ograniczenie dotyczyło tego, że pieniądze nie mogą być przekazywane bezpośrednio kandydatom. Muszą być wpłacane na konto zewnętrznych organizacji.
Tak powstał specjalny rodzaj komitetu wyborczego, tak zwany Super PAC. W przeciwieństwie do tradycyjnych komitetów politycznych PAC (Political Action Committee) Super PAC-y nie przekazują środków bezpośrednio kandydatom ani partiom, lecz dokonują niezależnych wydatków na kampanie wyborcze.
Produkują spoty, wysyłają materiały pocztowe i organizują inne formy komunikacji, których celem jest promowanie lub zniechęcanie do konkretnego kandydata.
Super PAC-ów nie obowiązują żadne limity co do wysokości funduszy, które mogą pozyskiwać zarówno od osób prywatnych, jak i od korporacji.
Jakby tego było mało, decyzja Sądu Najwyższego doprowadziła do znaczącego wzrostu wydatków kampanijnych ze strony organizacji non-profit, które nie ujawniają swoich darczyńców.
Natychmiast po wydaniu orzeczenia podniosły się głosy krytyki. Przestrzegano, że Sąd Najwyższy oddaje przeogromną władzę najbogatszym Amerykanom, którzy zaleją pieniędzmi komitety wyborcze. Nie tylko będą mogli podbijać popularność swoich faworytów, ale dodatkowo zyskają wpływ na programy wyborcze większości polityków. Bo każdy kandydat, szczególnie w wyborach prezydenckich, będzie wiedział, że bez wsparcia najbogatszych jego kampania zostanie w tyle.
Jednym z najgłośniejszych krytyków decyzji Sądu Najwyższego był ówczesny prezydent Barack Obama: „Dzisiejszym orzeczeniem Sąd Najwyższy dał zielone światło dla kolejnej fali pieniędzy ze strony grup interesu w naszej polityce. To wielkie zwycięstwo dużych koncernów naftowych, banków z Wall Street, firm ubezpieczeniowych i innych potężnych interesów, które każdego dnia gromadzą swoją władzę w Waszyngtonie, aby zagłuszyć głosy zwykłych Amerykanów. Orzeczenie to daje grupom interesu i ich lobbystom jeszcze większą władzę w Waszyngtonie – jednocześnie podważając wpływy przeciętnych Amerykanów, którzy wpłacają niewielkie kwoty na rzecz swoich preferowanych kandydatów” – mówił Obama.
Dwa lata później, gdy ubiegał się o ponowny wybór, Obama skorzystał z pomocy Super PAC-a o nazwie Priorities USA, który wydał na jego kampanię niemal 80 milionów dolarów. A i tak było to jakieś 70 milionów mniej niż przeznaczyło Restore Our Future, czyli Super PAC wspierający Mitta Romneya – rywala Obamy.
Głównym indywidualnym darczyńcą okazał się właściciel sieci kasyn Sheldon Adelson , który w sumie wydał na kampanię Romneya około 40 milionów dolarów.
Rozpoczął się wyścig zbrojeń.
„Financial Times” opublikował kilka dni temu analizę wpłat od największych darczyńców na kampanie wyborcze Kamali Harris i Donalda Trumpa. Amerykańscy miliarderzy wydali w tym roku na wyścig prezydencki 695 milionów dolarów. To aż 18 procent wszystkich środków zebranych na kampanie obojga kandydatów.
Najhojniejszy okazuje się biznesmen Tim Mellon. Jak dotąd, wspomógł on kampanię Trumpa kwotą 150 milionów dolarów – taką kwotę podarował Super PAC-owi o nazwie Make America Great Again Inc.
Drugi na liście jest Elon Musk, który wspomógł Trumpa kwotą 118 milionów dolarów. W sumie Trump zebrał od miliarderów 568 milionów dolarów.
Harris wypada pod tym względem skromniej. Otrzymała od miliarderów 127 milionów dolarów. Najhojniejszy okazał się Dustin Moskovitz, współzałożyciel Facebooka, który przekazał 38 milionów dolarów na Super PAC znany jako Future Forward.
„Financial Times” przyznaje, że wpływy Harris mogą okazać się większe, bo dotychczasowe wyliczenia nie uwzględniają 50 milionów dolarów, które miał wydać na jej kampanię Bill Gates. O podobnej kwocie mówi się w przypadku Michaela Bloomberga.
Nawet po dodaniu tych 100 milionów Harris jest w tyle za Trumpem, jeśli chodzi o pomoc finansową ze strony miliarderów.
Na pozór może się to wydawać zaskakujące. Sam Trump przedstawia siebie jako kandydata, który walczy z elitami i jest przez nie znienawidzony. Wielu komentatorów życia publicznego było też przekonanych, że po tym, jak zwolennicy Trumpa zaatakowali Kapitol, większość bogatych darczyńców będzie na niego patrzeć sceptycznie – uzna go bowiem za zbyt nieprzewidywalnego.
Te prognozy się nie sprawdziły. Trump nie tylko otrzymuje od miliarderów potężne środki na kampanię wyborczą, ale może też liczyć na ich bardziej lub mniej ciche wsparcie na innych polach.
Przykładem cichego wsparcia jest to, co zrobił niedawno Jeff Bezos, założyciel Amazona, a od 2013 roku właściciel słynnej gazety „Washington Post”.
„Washington Post” – tak jak wiele mediów w USA – ma tradycję ogłaszania publicznie przed wyborami, jakiego kandydata czy kandydatkę popiera redakcja.
W tym roku redaktorzy opracowali tekst, w którym popierają Harris. Ale publikacja została zablokowana przez samego Bezosa. Wzbudziło to wiele podejrzeń – tym bardziej, że niedługo po zablokowaniu publikacji przedstawiciele innej firmy Bezosa, Blue Origin, spotkali się z Trumpem.
Podejrzenia dotyczą nie tyle tego, że Bezos lubi Trumpa, a raczej tego, że nie chce się mu narazić, więc wysyła pojednawcze sygnały na wypadek wygranej byłego prezydenta.
Sojusznikiem Trumpa, któremu daleko do „cichego”, jest Musk. Nie tylko wsparł kampanię byłego prezydenta wspomnianą kwotą blisko 120 milionów dolarów, lecz także stał się jej najbardziej widoczną twarzą.
Choć więc bogacze od dekad odgrywają znaczącą rolę w amerykańskich wyborach, to Musk wydaje się wprowadzać to zjawisko na nowy poziom. Jak zauważył historyk Benjamin Soskis w wypowiedzi dla „New York Timesa”: „Nie jestem pewien, czy istnieje precedens we współczesnej historii dla tego, jak bardzo Musk włączył się w wyścig prezydencki”.
Szczególnie zwraca uwagę osobiste zaangażowanie miliardera. Musk przeniósł bazę operacyjną swoich działań wyborczych do Pensylwanii – stanu, który uważany jest za kluczowy dla zwycięstwa Trumpa. Przebywa tam osobiście i organizuje zespół doradców oraz pracowników do intensywnych działań na rzecz kampanii. Co więcej, wykorzystuje swoją platformę społecznościową X do rozpowszechniania treści wspierających Trumpa oraz wzmacniania przekazu uderzającego w Demokratów.
Jednym z narzędzi stosowanych przez Muska jest dezinformacja. W ostatnich miesiącach aktywnie promował na swojej platformie treści o zabarwieniu spiskowym, jak choćby teorię, że Demokraci celowo sprowadzają imigrantów, aby zdobyć więcej głosów.
Co skłania Muska do tak aktywnego wsparcia dla kandydata, wobec którego jeszcze kilka lat temu wypowiadał się lekceważąco? Jedna z bardziej wiarygodnych teorii sugeruje, że Musk dostrzega w Trumpie gwaranta swoich interesów.
Rok 2023 był dla niego szczególnie owocny pod względem rządowych kontraktów – jego firmy podpisały prawie 100 umów na łączną sumę 3 miliardów dolarów z 17 federalnymi agencjami.
Działalność biznesowa Muska nie była jednak wolna od kontrowersji – przeciwko jego firmom wszczęto co najmniej 20 dochodzeń, obejmujących m.in. kwestie bezpieczeństwa pojazdów Tesli oraz potencjalne zagrożenia ekologiczne wynikające z testów jego rakiet.
Musk, mimo braku oficjalnej funkcji publicznej, posiada bezpośredni wpływ na decyzje federalne i międzynarodowe – wpływ, którego nie da się łatwo zneutralizować. Jak pisał Ron Farrow w reportażu dla „New Yorkera”, część pracowników agencji federalnych traktuje Muska jako rodzaj nieoficjalnego urzędnika państwowego.
Trump wydaje się nie widzieć w tym problemu, a wręcz proponuje Muskowi dalsze rozszerzenie jego wpływów. W przypadku zwycięstwa w wyborach zapowiada utworzenie nowej „komisji ds. efektywności rządu”, na której czele miałby stanąć właśnie Musk. Jako przewodniczący tej komisji Musk zapowiada daleko idące cięcia w agencjach federalnych i proponować zmiany w przepisach – co bezpośrednio wpłynęłoby na funkcjonowanie państwa.
Tak bezprecedensowa współpraca między jednym z najbogatszych ludzi świata a kandydatem na najwyższy urząd w państwie może być postrzegana jako próba ukształtowania systemu politycznego zgodnie z interesami jednej osoby.
Musk jest najbardziej jaskrawym przykładem powiązań między polityką i wielkimi pieniędzmi w USA. Nie wziął się jednak znikąd – jest tylko konsekwencją wcześniejszych trendów i decyzji, takich jak decyzja Sądu Najwyższego z 2010 roku.
Zniesienie wszelkich ograniczeń finansowych dla miliarderów sprawiło, że zaczęli oni angażować się coraz bardziej w procesy wyborcze. Jest to dość przewidywalna konsekwencja, która najwyraźniej „umknęła” piątce sędziów Sądu Najwyższego, którzy przegłosowali zmianę z 2010 roku (czworo głosowało przeciw).
USA stały się smutnym przykładem, do czego prowadzi danie wolnej ręki najbogatszej części społeczeństwa. Jak zauważa filozof Daniel Chandler w wydanej niedawno książce „Free nad Equal”,
amerykański system prowadzenia kampanii wyborczych podważa zasady demokracji jako takiej. Bo daje nieproporcjonalnie duży wpływ garstce bogaczy.
Nie są to rozważania czysto teoretyczne. Politolodzy Martin Gilens oraz Benjamin I. Page przeprowadzili szerokie badania na przykładzie niemal 1,8 tys. kwestii politycznych w USA, żeby sprawdzić, jaki wpływ mają poszczególne grupy obywateli na decyzje rządu. Ich wnioski dają do myślenia:
„Preferencje elit ekonomicznych (mierzone na podstawie preferencji zamożnych obywateli) mają znacznie większy, niezależny wpływ na zmiany polityczne niż preferencje przeciętnych obywateli. Oczywiście nie oznacza to, że zwykli obywatele zawsze przegrywają; dość często udaje im się uzyskać pożądane rozwiązania polityczne, ale głównie dlatego, że są one również preferowane przez ekonomicznie wpływowe elity, które mają realną siłę oddziaływania”.
Ekonomista Robert Reich – były sekretarz pracy w administracji Billa Clintona – dodaje, że Stany Zjednoczone wpadły w błędne koło. Obecne zasady wyborcze promują najbogatszych, którzy uzyskują w ten sposób korzystne rozwiązania polityczne, dzięki czemu stają się jeszcze bogatsi, dzięki czemu mają jeszcze większy wpływ na wybory…
Nie powinno dziwić w takim wypadku, że amerykańskie społeczeństwo ma coraz mniejsze zaufanie wobec elit i instytucji politycznych. Paradoks polega na tym, że najbardziej na tym rozczarowaniu elitami korzystają miliarderzy w rodzaju Trumpa i Muska, którzy stylizują się na przedstawicieli antyestablishmentu.
Jeśli USA chcą przywrócić zaufanie obywateli do polityki i uniknąć totalnego chaosu, być może powinny zacząć od poważnej reformy zasad finansowania partii politycznych i ich kandydatów.
Filozof, autor książek „Język Neoliberalizmu” (Wydawnictwo Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, 2017) i "Gniew" (Wydawnictwo Czarne, 2020)
Filozof, autor książek „Język Neoliberalizmu” (Wydawnictwo Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, 2017) i "Gniew" (Wydawnictwo Czarne, 2020)
Komentarze