Gdyby życiowe wartości Kościuszki były propagowane, żadnego z widzów nie zdziwiłby jego czarny adiutant w „Kosie”
Tadeusz Kościuszko pozostawił nam więcej niż tylko datę insurekcji kościuszkowskiej do wykucia na pamięć w szkole. Potencjał jego biografii wciąż pozostaje niewykorzystany.
O naszej skłonności do nadmiernego patosu i powierzchownej pomnikomanii piszą publicyści od pokoleń. „Tu, pod tą gruszką,/ drzemał Kościuszko!”, szydził Tadeusz Boy-Żeleński ("Lament Pana Radcy nad „Basztą Kościuszki”, 1909).
Także Konstanty Ildefons Gałczyński drwił z rodaków: „- Patrz, Kościuszko, na nas z nieba! -/ raz Polak skandował/ i popatrzył nań Kościuszko,/ i się zwymiotował” (Na pewnego Polaka, 1934).
Obchodzona w tym roku 230. rocznica insurekcji kościuszkowskiej jest kolejną okazją, by specjaliści od patosu i pomnikomanii się wykazali. Pewną odtrutkę, jak wskazuje wielu recenzentów, może stanowić film „Kos” w reżyserii Pawła Maślony.
Nagrodzony w Gdyni Złotymi Lwami, nie jest kanoniczną opowieścią o Naczelniku, lecz historycznym filmem akcji. Filmem opowiadającym zupełnie fikcyjną historyjkę, w której centrum są jednak dylematy społeczno-polityczne Kościuszki oraz ówczesnych, jak też dzisiejszych, Polaków.
Ten pastisz, tragikomedia, okrutna karykatura z komiksowymi szwarccharakterami, kopia dzieł Tarantino – można zacytować wiele określeń z recenzji – jest częstokroć przesadzony, wręcz programowo groteskowy. Tym niemniej skłania do refleksji.
Reżyser powołuje się na słowa Kościuszki: „Pierwszy krok do zrzucenia niewoli to odważyć się być wolnym, pierwszy krok do zwycięstwa – poznać się na własnej sile”.
Można je wręcz potraktować jako testament Naczelnika powstania kościuszkowskiego. Warto jednak pamiętać także, co konkretnie Kościuszko zlecił w swojej ostatniej woli.
Zmarł w roku 1817 w Solurze, w Szwajcarii. Jak tam się znalazł i dlaczego właśnie tam? Trafił do Szwajcarii po swej klęsce powstańczej i po niewoli, po emigracji za Atlantykiem, a także po rozwianiu polskich marzeń związanych z Napoleonem, wobec którego Kościuszko był zresztą bardzo krytyczny.
Uważał Bonapartego za despotę wykorzystującego Polaków (w rewanżu Cesarz Francuzów wyzwał go od głupców). Miał Naczelnik pewne złudzenia wobec cara Aleksandra I, z którym utrzymywał życzliwe relacje, lecz i one miały prysnąć.
„Po wojnach napoleońskich Tadeusz Kościuszko żywił nadzieję, że wyniki Kongresu Wiedeńskiego pozwolą na przychylne rozwiązanie sprawy odrodzenia Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Z taką też myślą z końcem maja 1815 roku opuścił Francję, by przez Szwajcarię i Bawarię dotrzeć do Wiednia.
Ostateczny układ przyjęty przez zwycięskie mocarstwa [Rosję, Prusy, Austrię i Wielką Brytanię], narzucający podległość ziem Rzeczypospolitej władcom państw ościennych, był dla Kościuszki sporym zawodem. Postanowił zatem osiedlić się w neutralnej Szwajcarii, aby móc służyć wspólnej sprawie polskiej” – piszą w książce „Polskie ślady w Solurze i Zuchwilu” Paweł Zielony, Teresa Ackermann i Radosław Pawłowski.
Kościuszko zamieszkał w kilkutysięcznej miejscowości Solura (Solothurn), przy zaprzyjaźnionej rodzinie Zeltnerów, których ustosunkowanego krewnego poznał jeszcze we Francji.
„Polski generał”, jak go nazywano, rozmyślał, podróżował, pisał listy, uczył córkę Zeltnerów, pomagał biedocie, malował oraz… spędzał czas przy tokarce i wykonywał tabakierki. Jesienią 1817 roku 71-letni Kościuszko nabawił się zapalenia płuc.
„Było to pierwszego października, gdy Generał zaczął czuć się niedysponowany, lekki środek przeczyszczający i enemy sprawiły mu ulgę i czuł się dużo lepiej; w dwa dni później wieczorem dostał ataku gorączki, wtedy lekarz dał mu środek na wymioty, który, jak się wydawało, wywołał dobry skutek. Jednak gorączka powróciła, wracała periodycznie, wreszcie była stałą. Wszystkie lekarstwa, które w takiej chorobie są zazwyczaj skuteczne, Generałowi nie przynosiły ulgi. Wydawał się on zbyt wycieńczony wskutek licznych ran oraz trudów, jakie wycierpiał, aby móc znieść nazbyt częste wzmaganie się gorączki. Był przytomny do ostatniej chwili, lecz słabnął z dnia na dzień pomimo stosowania wszystkiego, co by mu mogło dodać siły” – pisał jego znajomy płk Franciszek Grimm.
Naczelnik zmarł 15 października 1817 roku. W „Polskich śladach w Solurze i Zuchwilu” autorzy zaznaczają: „Donosiły o tym liczne kroniki żałobne zamieszczane na łamach prasy szwajcarskiej. W publikowanych artykułach wyrażano pełne uznanie dla zasług, czynów i cnotliwej dobroczynności polskiego Generała. Ciało zmarłego zostało zabalsamowane. Wyjęte ze zwłok wnętrzności Franciszek Ksawery Zeltner postanowił pochować na cmentarzu w pobliskim Zuchwilu. Serce Kościuszki, wypełniając testament Naczelnika, zachował dla swojej córki Emilii”.
Trudno pozbyć się wrażenia, że – pomijając historyków – kolejne pokolenia rodaków bardziej skupiły się na sprowadzeniu do ojczyzny tych zwłok (na Wawel) i serca (na Zamek Królewski w Warszawie) niż na refleksji nad dorobkiem Naczelnika i rozwinięciem jego myśli. Także tych wyartykułowanych w ostatnich dniach życia.
Do końca życia podkreślał takie wartości jak szczerość, pracowitość, skromność, wyrozumiałość i otwartość na potrzeby innych. W 1817 roku dołączył do testamentu zapis dotyczący zniesienia poddaństwa w rodzinnych Siechnowiczach:
„Czując głęboko, że poddaństwo przeciwne jest prawu natury i pomyślności narodów, oświadczam niniejszym, że znoszę je zupełnie i na wieczne czasy w majątku moim Siechnowicze, w województwie Brzesko-Litewskim położonym, tak w imieniu własnym, jak i przyszłych jego posiadaczy.
Uznaję więc mieszkańców wsi do majątku tego należącej za wolnych obywateli i nieograniczonych w niczym właścicieli posiadanych gruntów. Uwalniam ich od wszelkich bez wyjątku danin, pańszczyzny i powinności osobistych, do których dotąd względem właścicieli majątku byli obowiązani. Wzywam ich tylko, aby dla dobra własnego i kraju starali się o zakładanie szkół i szerzenie oświaty”.
To podejście przyświecało także testamentowi dotyczącemu jego majętności w USA.
W dokumencie złożonym w Filadelfii 5 maja 1798 roku, w obliczu powrotu do Europy, napisał: „Ja, Tadeusz Kościuszko, będąc właśnie na wyjezdnym z Ameryki, oświadczam przez to i stanowię, iż na wypadek, gdybym nie miał inaczej rozrządzić w testamencie moją własnością w Stanach Zjednoczonych, upoważniam niniejszym mego przyjaciela, Tomasza Jeffersona, ażeby całkowicie jej użył na wykup Murzynów, czy spomiędzy swoich własnych, czy też innych i na obdarzenie ich wolnością w moim imieniu, na udzielanie im nauki rzemiosł lub innej, na wdrażanie ich w obowiązki moralności, co może uczynić z nich dobrych sąsiadów, dobrych ojców lub dobre matki, mężów lub żony – w obowiązki obywatelskie, ucząc ich, aby byli obrońcami swojej wolności, swego kraju i dobrego porządku społecznego i na ich wychowanie w tym wszystkim, co ich może uszczęśliwić i uczynić pożytecznymi. Mianuję wyżej wzmiankowanego Tomasza Jeffersona egzekutorem niniejszego zapisu”.
Na owe czasy była to rzecz rzadko spotykana. Co ciekawe, egzekutorem testamentu został Jefferson – jeden z ojców założycieli USA, a zarazem właściciel plantacji, na których harowali niewolnicy. Ten sam, który w 1776 roku w Deklaracji Niepodległości Stanów Zjednoczonych pisał, że „wszyscy ludzie rodzą się równymi”.
Niestety Jefferson w roli męża zaufania Kościuszki się nie sprawdził. W końcu napisał o nim i testamencie: „Wszyscy znają i szanują jego zaszczytną służbę w latach naszej wojny rewolucyjnej. Gdy w 1798 roku wyjeżdżał ze Stanów Zjednoczonych, pozostawił w moich rękach pewien instrument: przekazywał on, po jego śmierci, cały jego majątek ulokowany w naszych funduszach i będący nagrodą jego wojskowych służb w tym kraju na cele dobroczynne: wykształcenia i emancypacji możliwie jak najwięcej dzieci niewoli w tym kraju. Jestem teraz zbyt stary, by wziąć na siebie to zadanie”.
Zapewnił jednak, że podejmie kroki, by „filantropijnych zamierzeń” Polaka dopilnował kto inny. Tak jednak się nie stało. Rozpoczęły się sądowe spory – Kościuszko sporządził wszak kilka odrębnych zapisów. Po kilku dekadach Sąd Najwyższy USA uznał wszystkie testamenty za nieważne i orzekł, że Polak zmarł, nie pozostawiając ostatniej woli.
Resztki jego amerykańskiego majątku, które wcześniej nie zostały sprzeniewierzone, trafiły do spadkobierców na ziemiach polskich.
W USA pozostał jednak pewien ślad po „filantropijnych zamierzeniach” Polaka. Znając je, miejscowi abolicjoniści utworzyli w Newark w stanie New Jersey „Szkołę Kościuszki” dla wykupionych niewolników.
Kiedy w 1910 roku Booker Taliaferro Washington – ex-niewolnik, który został pisarzem i działaczem społecznym – przybył do Polski, odwiedził grób Kościuszki na Wawelu.
„Kiedy spojrzałem na jego grobowiec, pomyślałem, jak mały jest świat i jak dziwnie posplatane więzi ludzi ze sobą. Znalazłem się w tym dziwnym kraju, dalej niż kiedykolwiek spodziewałem się zawędrować w mym życiu, a mimo to składałem hołd człowiekowi, któremu członkowie mojej własnej rasy zawdzięczali jedną z pierwszych szkół, jakie otworzono dla nich w Stanach Zjednoczonych. Na grobie Kościuszki złożyłem róże w imieniu mojej rasy” – napisał we wspomnieniach.
Kościuszko był więc znany wykształconym Afroamerykanom. A fakt, że ma w „Kosie” czarnego kompana, nie jest efektem chciejstwa filmowców czy poprawności politycznej.
Jean Lapierre, zwany Domingo, to postać autentyczna, adiutant Kościuszki. Jego pseudonim nawiązuje do wyspy San Domingo (Haiti) na Karaibach, na której przez pokolenia czarni niewolnicy harowali na dostatek Francuzów. Ostatecznie zbuntowali się i mimo interwencji Napoleona (z udziałem tysięcy polskich legionistów, niepotrzebnych już Bonapartemu w Europie) wywalczyli wolność.
Kościuszko tego nie widział, aczkolwiek był na Karaibach wcześniej. Kiedy jako nieznany jeszcze wojskowy w 1776 roku wypłynął z francuskiego portu Le Havre do Ameryki, by tam walczyć o wolność kolonii zbuntowanych przeciw Anglii, jego statek padł ofiarą sztormu.
Jak donosiła prasa, Kościuszkę „z pięcioma innymi Polakami przy życiu zakonserwowały (…) chwycenie się masztu i do wyspy zapłynięcie”. Wyspą tą była rządzona przez Francuzów Martynika, gdzie mógł zaobserwować, jak wygląda życie niewolników na karaibskich plantacjach. Jeana Lapierre’a Polak poznał zapewne nie tam, lecz podczas amerykańskiej wojny o niepodległość, w której pod francuskimi sztandarami służyli także „ochotnicy z San Domingo”.
Po opuszczeniu USA, adiutant Kościuszki nie tylko pomagał mu podczas insurekcji, ale także towarzyszył w rosyjskiej niewoli. Po odzyskaniu wolności, gdy Naczelnik postanowił udać się z powrotem za Atlantyk, Lapierre pozostał na ziemiach polskich i pracował w Białej Podlaskiej jako kasjer Radziwiłłów.
Przetrwała anegdota, jakoby nocą przeraził pewną szlachciankę, która wzięła go za diabła. Może to jednak być pomyłka. W Białej Podlaskiej Radziwiłłowie mieli bowiem niejednego czarnego służącego – w tym pazia z Karaibów, niejakiego Fryderyka Bridgetowera, ojca przyszłego słynnego wirtuoza skrzypiec George’a Bridgetowera.
Poza Lapierre’em blisko Kościuszki był Agrippa Hull, czarny ordynans. Podczas amerykańskiej wojny o niepodległość jako wolny człowiek służył Polakowi przez prawie pięć lat. Poza obowiązkami ordynansa Grippy – jak go zwano – podglądał też pracę lekarzy i został pomocnikiem chirurga.
Kościuszko z lubością słuchał jego opowieści o dalekich korzeniach: Agryppa podawał się za syna „afrykańskiego księcia”. Jednak Hull miał ledwie koło dwudziestu lat i lubił poszaleć. Kiedyś pod nieobecność Kościuszki cichaczem włożył jego odświętny polski mundur i zaprosił do kwatery na wino wszystkich niewolników i wolnych czarnych z obozu wojskowego.
Polak wrócił przed czasem i na uczestników libacji padł blady strach. Kościuszko nie miał jednak zamiaru robić afery i wymierzać ordynansowi chłosty, jak to było w zwyczaju. Oprowadził zdumionego i zdezorientowanego Hulla jako „czarnego księcia” po obozie, gdzie oficerowie hojnie obczęstowali go alkoholem.
„Następnego ranka Grippy, zamiast z krwawymi pręgami od chłosty – normalna kara w tych czasach – obudził się ze straszliwym alkoholowym kacem”, kwituję karę wymierzoną ordynansowi Alex Storozynski w biografii „Kościuszko. Książę chłopów”.
Tytuł to nieprzypadkowy. Kościuszko szukał chętnych do walki wszędzie. Podczas insurekcji w jego oddziałach byli i chłopi, i mieszczanie, i Tatarzy, i Żydzi.
W USA w 1799 roku zawarł nawet bliższą znajomość z pewnym indiańskim wodzem. Był nim Mały Żółw (Miszikinakwa) z plemienia Miami. „Przybył do Filadelfii, aby poprosić prezydenta Adamsa o powstrzymanie procederu sprzedawania jego ludowi whisky przez wędrownych handlarzy. »Alkoholu – powiedział członkom swojego plemienia – należy obawiać się bardziej niż strzelby i tomahawku«. Usłyszawszy o sławie Kościuszki jako bojownika o prawa człowieka, Mały Żółw złożył mu wizytę i podarował tomahawk-fajkę pokoju. Na końcu drzewca zrobionego z klonowego drewna znajdował się kawałek srebrnej inkrustacji z ostrzem toporka u dołu i cybuchem do palenia tytoniu u góry. Generał tak bardzo uradował się tym prezentem, że widząc, jak jego gość spogląda na jego tatarską burkę bez rękawów, podarował mu ją” – opisuje Storozynski.
Gospodarz sprezentował też indiańskiemu gościowi okulary i parę pistoletów. „Te pistolety nosiłem ze sobą podczas wielu ciężkich bitew w obronie uciśnionych, słabych i skrzywdzonych z mojego własnego ludu. Teraz ofiaruję je tobie z nakazem, abyś za ich pomocą położył trupem pierwszego człowieka, który kiedykolwiek spróbuje cię zniewolić albo zniszczyć ciebie i twój kraj”, dodał Kościuszko.
W rewanżu Mały Żółw podzielił się strategicznymi uwagami na temat stosunków polsko-rosyjskich – zasugerował, że należało inaczej podejść do carycy Katarzyny: „Może osiągnąłbyś lepszy skutek, gdybyś wszedł z nią w miłosny związek, zwłaszcza jeśli jest urodziwa”.
Caryca Katarzyna już wówczas od paru lat nie żyła. Faktycznie była jednak nemezis i Rzeczypospolitej, i Kościuszki. Po przegranej insurekcji na polecenie carycy Naczelnik został uwięziony w Twierdzy Pietropawłowskiej na Wyspie Zajęczej w Petersburgu.
Stamtąd przeniesiono go na teren miasta: trafił pod straże w pałacyku miejscowego kupca. Ta zmiana spowodowała, że polscy patrioci zaczęli myśleć o uwolnieniu wodza. Jeden z nich – pochodzący z Ostródy, a osiadły w Warszawie były powstaniec, przyrodnik i lekarz Jakub Fryderyk Hoffmann – wpadł na niesamowity pomysł, który śmiało mógłby stanowić kontynuację filmowego „Kosa”.
Pod wpływem obserwacji muszli łodzika Nautilus pompilius zaprojektował łódź, którą „można, podług upodobania, pod wodą lub na wodzie, na morzu nawet płynąć”. Sugerował podpłynięcie pod Petersburg, wykradzenie Naczelnika i ucieczkę w stronę szwedzkich brzegów.
Plan nigdy się nie urzeczywistnił. Caryca zmarła w listopadzie 1796 roku, a nowy władca Rosji Paweł I – uważający się za owoc romansu Katarzyny i Stanisława Augusta Poniatowskiego – całkiem cenił Polaków. Po tym, jak Naczelnik obiecał więcej nie walczyć z Rosjanami, uwolnił Kościuszkę i dwadzieścia tysięcy jego rodaków uwięzionych na terenie carskiego imperium.
Tymczasem w kolejnych latach Hoffmann próbował swym wynalazkiem zainteresować generałów Napoleona, ale bez rezultatu. Z rozgoryczeniem pisał, że podobny pomysł zrealizował dla nich amerykański konstruktor Robert Fulton, twórca okrętów podwodnych o nazwie „Nautilus”.
Tę nazwę wykorzystał potem francuski pisarz Juliusz Verne, pisząc „Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi”. Nazwał tak okręt podwodny kapitana Nemo, bezpaństwowca bezpardonowo walczącego z tyranią.
Warto zauważyć, że Nemo miał na pokładzie portret Kościuszki. Postać polskiego wodza była dobrze znana Verne’owi. Jeszcze jako student napisał broszurę o stosunkach polsko-francuskich, w której podkreślał, że gdy Kościuszko wezwał pod broń chłopstwo, to „szlachta, przeczuwając w tym akcie utratę swych przywilejów, zgłosiła sprzeciw! Kościuszko poniósł klęskę w bitwie pod Maciejowicami, Polska wraz z nim”.
Notabene z korespondencji Verne’a z wydawcą wynika, że według pierwotnych planów pisarza, kapitan Nemo miał być pokazany w „Dwudziestu tysiącach mil podmorskiej żeglugi” (1870) jako Polak, były powstaniec zatapiający carskie okręty.
Groziło to jednak komplikacjami na rosyjskim rynku księgarskim. Dlatego wydawca wyperswadował Verne’owi ten pomysł. Pisarz postanowił nie bawić się w politykę i nie wyjaśniać dosłownie przeszłości kapitana Nemo w „Dwudziestu tysiącach mil podmorskiej żeglugi”.
„Czytelnik i tak się domyśli, jeśli zechce, w zależności od jego charakteru” – uznał. Szkoda, bo ciekawe, co mogło wykiełkować z głowy Verne’a. Wiedział na przykład, że pewna wyspa na Oceanie Indyjskim znajdowała się pod „panowaniem” polskiego kapitana na francuskiej służbie, byłego powstańca Adama Piotra Mierosławskiego.
Prawdopodobnie znał też bałamutne prasowe relacje o tym, jakoby owa wyspa była w posiadaniu… „brata sławnego Kościuszki”!
Kto wie, co by wynikło z pierwotnego zamysłu pisarza? Może, gdyby nazwisko Naczelnika już w XIX wieku trafiło do kultury masowej, nie trzeba byłoby robić „Kosa”?
Zaś Amerykanie podczas protestów w ramach akcji Black Lives Matter nie pomazaliby farbą pomnika Kościuszki jako jednego z białych twórców USA, tak głuchych na problemy czarnych mieszkańców?
Lecz przecież kilka pokoleń Polaków miało okazję wypromować zasady i wartości Kościuszki, gdyby tylko naprawdę chciało. To coś więcej niż pomniki, ulice, fundacje i polsko-amerykańskie braterstwo broni.
Cykl „SOBOTA PRAWDĘ CI POWIE” to propozycja OKO.press na pierwszy dzień weekendu. Znajdziecie tu fact-checkingi (z OKO-wym fałszometrem) zarówno z polityki polskiej, jak i ze świata, bo nie tylko u nas politycy i polityczki kłamią, kręcą, konfabulują. Cofniemy się też w przeszłość, bo kłamstwo towarzyszyło całym dziejom. Rozbrajamy mity i popularne złudzenia krążące po sieci i ludzkich umysłach. I piszemy o błędach poznawczych, które sprawiają, że jesteśmy bezbronni wobec kłamstw. Tylko czy naprawdę jesteśmy? Nad tym też się zastanowimy.
Dziennikarz i autor książek. Był redaktorem naczelnym magazynu „Focus Historia”, zajmował się m.in. historycznymi śledztwami. Publikował artykuły m.in. w „Przekroju”, „Ciekawostkach historycznych” i „Tygodniku Powszechnym”. Autor kryminałów retro, powieści z dreszczykiem i książek popularyzujących historię.
Dziennikarz i autor książek. Był redaktorem naczelnym magazynu „Focus Historia”, zajmował się m.in. historycznymi śledztwami. Publikował artykuły m.in. w „Przekroju”, „Ciekawostkach historycznych” i „Tygodniku Powszechnym”. Autor kryminałów retro, powieści z dreszczykiem i książek popularyzujących historię.
Komentarze