0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Filip SpringerFilip Springer

Ciągle mnie tu znosi. W ciągu trzech lat byłem tu cztery, może pięć razy. Stawałem na brzegu Odry i zadawałem sobie pytanie, po cholerę do tych Malczyc przyjechałem. I za każdym razem odpowiedź była inna. Po raz pierwszy dotarłem tu na rowerze z Wałbrzycha, podążając powidokiem słynnej „drogi węglowej”. Wybudowali ją Prusacy pod koniec XVIII wieku. Ciągnęli nią węgiel nad Odrę, tu – w Malczycach (wtedy Maltsch) ładowali na barki i wysyłali w głąb królestwa. Tak się zaczynała rewolucja przemysłowa w tych okolicach. Żeby ten spław szedł szybciej, zaczęli też regulować Odrę – upraszczać jej bieg, zmuszać do posłuszeństwa. Ten proces trwa do dziś.

Ale teraz jestem tu z innego powodu. Znów stoję na wysokim brzegu nieczynnej, malczyckiej przeprawy promowej i patrzę na rzekę. Brukowana droga znika w jej nurcie dokładnie w tym miejscu, w którym kiedyś przybijał prom. Teraz dwoje młodych pompuje tam turystyczny kajak. Przygląda im się starsza kobieta z plastikowym wiaderkiem w dłoni. – A gdzie wy dzieci na rzekę! W taki upał! – biadoli łapiąc się za głowę. Tamci odpowiadają coś grzecznie i pakują graty do kajaka. Chwilę to trwa, słońce jest już prawie w zenicie. Gdy mają ruszać, starsza pani mówi do dziewczyny z kajaka: – A nabierz mi złociuteńka wody do wiaderka. Dziewczyna schodzi nad samą wodę, napełnia wiaderko. Patrzę na nią i myślę o tym całym syfie, jaki spłynął rzeką rok temu i jaki pewnie nadal nią płynie. Ona też na pewno o tym myśli. Podaje staruszce wiadro. – A nie, nie. Mi niepotrzebne – oponuje tamta. – Wylej tu na brzeg. To na szczęście. Żeby Was nic złego na wodzie nie spotkało. A potem odchodzi w stronę zabudowań.

Dwie kobiety na wybrukowanym brzegu rzeki, jedna  nabiera wodę do wiadra
Miejsce dawnej przeprawy promowej w Malczycach. Fot. Filip Springer

Przeczytaj także:

Już nie słychać boleni

– Największe szanse na park narodowy mają tereny, na których mało komu zależy. Które często określa się koślawym słowem – nieużytki. Tak mówił mi Piotr Klub, gdy wyruszałem w podróż po miejscach, które powinny zostać parkami narodowymi. Klub to przyrodnik z Fundacji Dziedzictwo Przyrodnicze, autor raportu 25 nowych parków narodowych do utworzenia w Polsce. Bo od 2001 roku żaden cenny przyrodniczo obszar w Polsce nie został objęty tą właśnie, najwyższą formą ochrony. Ten raport to krajoznawcze marzenie, dlatego właśnie od kilku tygodni jestem w drodze.

Podróżuję przez miejsca przyrodniczo bezcenne i często bardzo bezbronne. Wśród nich są takie, w których powołanie parku narodowego jest sprawą arcypilną – to cięta na potęgę przez leśników reliktowa Puszcza Karpacka na Pogórzu Przemyskim i postulowany tam Turnicki Park Narodowy. To także eksploatowane ponad wszelką miarę przez turystykę Mazury i wymieniany w większości polskich dokumentów strategicznych Mazurski Park Narodowy. – Za dużo tam graczy, którym nie jest to na rękę: głównymi hamulcowymi są samorządy, lokalny biznes i oczywiście Lasy Państwowe – tłumaczył mi jednak Piotr Klub. – Nie mam wrażenia, że to te parki powstaną w pierwszej kolejności. Dlatego tym razem postanowiłem poszukać miejsca „na którym nikomu nie zależy”. I trafiłem nad środkową Odrę, żeby zobaczyć tutejsze lasy łęgowe.

Siedemnaście tysięcy hektarów terenów podmokłych w tzw. międzywalu ciągnących się wzdłuż Odry od Brzegu Dolnego do Głogowa. Malczyce są mniej więcej w połowie drogi. To o tych terenach było szczególnie głośno w czasie ubiegłorocznej katastrofy ekologicznej na Odrze. Właśnie tu wyciągano najwięcej martwych ryb. – Nie słychać boleni – to jest najbardziej wyraźna zmiana – mówi mi Michał Zygmunt – muzyk i rzeczny aktywista, który mieszka w Chobieni, godzinę drogi samochodem od Malczyc. On Odrę zna jak mało kto. Chowamy się przed upałem w niewielkiej altanie stojącej w jego ogrodzie nad samą rzeką w Chobieni. Zygmunt jest szczególnie wyczulony na dźwięki rzeki – nagrywa jest od lat i w oparciu o nie komponuje swoje utwory. – Podczas żerowania boleń ogłusza ofiarę uderzając ogonem o powierzchnię wody. To jest charakterystyczny odgłos, nie da się go pomylić z żadnym innym. Od roku tego dźwięku nie słyszałem.

leśny biwak: pod drzewem stoi rower gravel z sakwami, na drzewie suszą się spodnie rowerowe, a w trawie leży mały namiot.
Biwak w lesie na polskim brzegu Odry. Fot. Filip Springer.

A Malczyce rzeki nie karmią

Proszę Michała Zygmunta, by pokazał mi łęgi. Wsiadamy do jego terenowego auta i jedziemy przez wyprażone słońcem pola. Samochód wznosi tumany kurzu, żar leje się z nieba. – Sytuacja jest podobna do tej z ubiegłego roku – mówi Zygmunt – gorąco, sucho. W rzece opada woda, już się pojawiają martwe ryby. Jest ich oczywiście mniej, bo niewiele ich po ubiegłym roku zostało. Szacuje się, że trująca fala, jaka przeszła przez Odrę na przełomie lipca i sierpnia 2022 roku, wytruła połowę ryb w rzece i aż dziewięćdziesiąt procent skorupiaków. – Tegoroczną katastrofę trudniej zobaczyć także dlatego, że służby są bardzo skrupulatne w szybkim sprzątaniu jej konsekwencji.

Jeśli tylko gdzieś wypłyną ryby, od razu się je sprząta. Ale to tak naprawdę jedyna różnica.

Zatrzymujemy się u podnóża wału i ruszamy pieszo. Droga prowadzi początkowo przez porośniętą wysoką trawą łąkę, na horyzoncie majaczą drzewa. Powtarzam w myślach nazwy rzadkich roślin, dla których Łęgi Odrzańskie są naturalnym siedliskiem: kruszczyk połabski, nabrzeżyca nadrzeczna, róża francuska, szafirek miękkolistny, zaraza piaskowa, dichostylis Michela (krytycznie zagrożony). Wkrótce mijamy pierwsze, zarastające starorzecza, a zaraz potem wchodzimy między pomnikowe topole. Zaczynam rozumieć, dlaczego mimo upału Zygmunt ma długie spodnie i koszulę z długimi rękawami. Moje odsłonięte ręce i nogi od razu obsiadają chmary komarów. Jest ich tu od cholery. Ale wszystko, co dookoła – spektakularne. – Tutaj, na łęgach nie czuć katastrofy – oddycha pełną piersią Zygmunt. – Czuć za to Malczyce.

W 2018 roku oddano tam do użytku najnowszy na Odrze stopień wodny. To kolejny krok w sięgającym swymi korzeniami połowy XVIII wieku procesie przekształcania tej rzeki w drogę wodną. Procesie, który gdy mu się dokładnie przyjrzeć, jest tak naprawdę nieustanną walką z tą oczywistą prawdą, że po Odrze pływać dużymi jednostkami się nie da. – Każdy kolejny wielki plan regulacji Odry miał sprawić, że w końcu to będzie możliwe. Od dwustu lat z okładem przekonujemy się, że to nieprawda. Poprawa jest chwilowa, a potem rzeka się wypłyca, zasypuje, brakuje w niej wody. Więc trzeba jeszcze bardziej w nią ingerować. I nikt nie wyciąga z tego wniosków – denerwuje się Zygmunt, gdy opędzam się od komarów włażących mi do nosa. Regulacja rzeki, a zwłaszcza budowa kolejnych stopni wodnych jest zaś zabójcza dla łęgów. Te, by zachować swój przyrodniczy charakter, powinny być przynajmniej raz w roku zalewane wysoką wodą. Stopnie wodne to uniemożliwiają. Trzymają wodę, powodują też, że obniża się dno rzeki. Wylewy są trudniejsze. – Malczyce są zobowiązane przepisami do karmienia rzeki – mówi Zygmunt. – Barka poniżej stopnia wodnego powinna zrzucać do wody piasek i kamienie, a te niesione przez wodę mogłyby zapobiegać erozji dna. Ale oni tego nie robią i nikt nie jest ich w stanie do tego zmusić. A to tylko jeden z problemów rzeki.

Rewitalizacja według Gróbarczyka

W grudniu 2022 roku Wojewódzki Sąd Administracyjny w Warszawie nakazał Wodom Polskim wstrzymanie prac regulacyjnych w całym biegu Odry. Skargę w tej sprawie złożyły polskie i niemieckie organizacje ekologiczne oraz rząd Brandenburgii. Wody Polskie i Generalna Dyrekcja Ochrony Środowiska odwołały się od tej decyzji, tłumacząc to względami przeciwpowodziowymi. NSA podtrzymał ją jednak w marcu 2023 roku. W świetle prawa żadne prace w celu użeglownienia Odry nie powinny być prowadzone. Ale są, bo zarówno Wody Polskie, jak i GDOŚ powołują się na pozwolenia budowlane wydane im przez wojewodów. I mają w nosie wyroki sądów.

Kolejną odsłoną odbywającej się na tej rzece masakry będzie specustawa odrzańska nazwana perwersyjnie Ustawą o rewitalizacji rzeki Odry. Organizacje ekologiczne nie zostawiają na tym dokumencie suchej nitki, bo to właściwie zbiór poronionych snów ministra Gróbarczyka, który marzy o budowie drogi wodnej na Odrze. Zamiast kompleksowej odbudowy ekosystemów, czynnej ochrony siedlisk i stałego monitoringu sytuacji ekologicznej na Odrze są w niej kolejne projekty stopni wodnych (Lubiąż i Ścinawa), pogłębianie i regulowanie koryta oraz remonty wałów. Wszystko to będzie zabójcze dla odrzańskich łęgów.

Michał Zygmunt zwraca mi uwagę, że łęgi wcale nie ocalały tu dlatego, że ktoś o nich zapomniał. Nadodrzańskie wały budowali Niemcy. I oni po latach zmagań z rzeką wiedzieli, że nie wszystko są w stanie kontrolować. Dlatego zostawili między wałami lasy łęgowe – bo one działają jak gąbka. Raz zalane trzymają wodę długo, stanowią też doskonałe zabezpieczenie przeciwpowodziowe. Zamiast więc te lasy wycinać czy niszczyć, włączono je do systemu bezpieczeństwa. To, co się dzisiaj dzieje z Odrą, fundamentalnie im zagraża. I wszystkim, którzy nad rzeką żyją. – Może i same łęgi nikogo nie interesują, ale już rzeka bardzo. Na drodze parkowi narodowemu stoją tu te wielkie infrastrukturalne marzenia rządu – wyjaśnia mi Zygmunt. – Ale jedź w dół rzeki, na północ. Tam znajdziesz nadzieję.

Człowiek z długimi dredami idzie leśną drogą
Michał Zygmunt, muzyk i rzeczny aktywista przemierza nadodrzańskie łęgi przez cały rok. Mówi, że katastrofalny wpływ na ich ekosystem miała nie tyle sama ubiegłoroczna katastrofa ekologiczna , co plany regulacji całej rzeki. Fot. Filip Springer.

Rybitwa na styrodurze

Przystań żeglarska w Gryfinie to dość ciekawy konglomerat – coś między małym, rzecznym portem a robotniczymi ogródkami działkowymi. Do najeżonego drewnianymi pomostami nabrzeża cumują niewielkie motorówki, wiosłowe łódki i kilka żaglówek. Wzdłuż niego ciągnie się zwarta zabudowa drewnianych szopek, altanek i letniskowych chałupek. Przed niektórymi siedzą brzuchaci faceci. Trzymają w rękach wędki albo butelki z piwem, ktoś naprawia silnik, ktoś szlifuje balustradę. W powietrzu niesie się woń grilla, choć jest raptem późny ranek w środku tygodnia. Jeden z tych małych domków stojących przy samej wodzie należy do Łukasza Ławickiego, ornitologa, który od lat bada ptaki na Międzyodrzu. – Ale tu nie mieszkam – zastrzega ze śmiechem. – To tylko magazyn rupieci i baza wypadowa. Zaglądam do środka. Domek zawalony jest niewielkimi, styropianowymi klockami w kolorze ciemnej zieleni. – To nie styropian, a styrodur – tłumaczy mi Ławicki. – Jest trwalszy i mniej się kruszy. Robimy z niego platformy lęgowe dla rybitwy czarnej. Populacja tego ptaka w Europie się kurczy. Głównie dlatego, że ubywa terenów podmokłych i starorzeczy, na których rybitwy wyprowadzają lęgi. Zanieczyszczenie wód prowadzi też do zanikania wodnej byliny – osoki aloesowatej, z której ptaki budują gniazda. Swoje robią też zmiany klimatu i spowodowane nimi zjawiska gwałtowne. Silny wiatr i fale mogą wywrócić gniazda i zniweczyć wysiłek ptaków. Nie pomagają też gwałtowne wahania poziomu wody. – Platformy są obciążone i powiązane ze sobą, to zapobiega ich przewracaniu się – wyjaśnia Ławicki. – Nie są może piękne, ale ptaki chętnie tam składają jaja. Gdy młode się wyklują, mogą spokojnie schodzić do wody i wracać do gniazda dzięki pochyłym brzegom platformy.

Utworzyć tysiąc rezerwatów!

Z Gryfina wypływamy we troje, Ławicki siedzi przy silniku i sprawnie wyprowadza łódkę z portu. Na dziobie miejsce zajęła Marta Kurzyńska ze szczecińskiego Muzeum Narodowego. To nie jest ich pierwsza wyprawa na Międzyodrze. Ławicki od liceum penetruje ten labirynt starorzeczy i kanałów dolnego biegu Odry ciągnący się od Widuchowej na południu niemal aż do samego Szczecina. Kurzyńska od jakiegoś czasu pływa z nim. Oboje od kilku lat dokumentują biografię żyjącego w tych okolicach przed wojną ornitologa Paula Robiena. Gdyby tego nie robili, sam chętnie napisałbym o nim książkę. To absolutnie fascynująca postać. Weteran kolonialnych wojen, pacyfista, charyzmatyczny pasjonat, który zaczął pracę w gabinecie przyrodniczym miejskiego muzeum w Stettinie inwentaryzując wypchane ptaki, by w końcu rzucić ją na rzecz własnej Rewolucji Natury. W tym celu przybił drewnianą barką do jednej z niezamieszkałych wysp i ustanowił tam stację przyrodniczą – jedną z pierwszych, które miały stać się początkiem wielkiej, niemieckiej, a później ogólnoeuropejskiej sieci ochrony przyrody.

Pisał wtedy: „Należy bez zwłoki oddać wolne tereny dla utworzenia sześciuset do tysiąca rezerwatów przyrody. Byłyby to tereny błotne, bagniska, jeziora, wyspy, półwyspy, na obrzeżach których powstałoby po jednym osiedlu dla obserwatorów, strażników ochrony, kierownika i jego uczniów. Każdy powiat winien dać jeden teren chroniony, powiaty nadmorskie po dwa a większe wyspy jak np. Rugia ze swoimi cyplami i półwyspami, nawet po kilka". – Znaczenie Robiena dla tych terenów jest nie do przecenienia – mówi Kurzyńska. – Bo to on i sprzymierzeni z nim przyrodnicy prowadzili tu pierwsze, dokładne inwentaryzacje przyrodnicze. Dzięki temu można obserwować jak zmieniało się Międzyodrze w ostatnich stu latach. Ławicki ma takie wspomnienie z wczesnej młodości, które niemal bezpośrednio łączy go z Robienem: – Kiedyś w czasie wagarów popłynąłem na ptaki i udało mi się zaobserwować sowę błotną. To taka bardzo dziwna sowa, która lubi gniazdować na rozlewiskach. Ostatni raz ją wtedy tu widziałem. A Robien pisał, że tylko w czasie jednej wycieczki parowcem ze Stettina w górę rzeki zaobserwował jedenaście czy dwanaście par.

młody mężczyzna w kraciastej koszuli trzyma ster motorówki, w tle rzeka.
Ornitolog Łukasz Ławicki przy silniku swojej łódki, którą przemierza zielone labirynty Międzyodrza. Fot. Filip Springer.

Niemcy mają park, Polacy nie

Po wyjściu z portu płyniemy przez chwilę Ciepłym Kanałem odprowadzającym wodę z majaczącej na południu Elektrowni Dolna Odra. Wyspa, którą mamy po lewej stronie to wielkie składowisko popiołów z tego zakładu. Na zdjęciach satelitarnych Google’a można zobaczyć nawet dymy unoszące się ze składowiska. Kawałek dalej krajobraz jednak zupełnie się zmienia. Przecinamy nurt Odry Wschodniej i wbijamy się w zielony labirynt. Miedzyodrze po polskiej stronie to ponad sześć tysięcy hektarów trzcin, starorzeczy, torfowisk i bagien. Kolejnych dziesięć tysięcy hektarów to Nationalpark Unteres Odertal – Park Narodowy Doliny Dolnej Odry po niemieckiej stronie rzeki. – To miał być jeden park, wspólny dla Niemiec i Polski – wyjaśnia Ławicki. – Jego plany powstały jeszcze w latach 90. Podpisano umowę. Niemcy się z niej wywiązali, powołali park w 1995 roku. Polacy nie – powstał jedynie park krajobrazowy. To właśnie o takich formach ochrony opowiada w mediach Minister Klimatu i Środowiska Anna Moskwa. Ostatnio w Radiu Zet tłumaczyła, że Polska chroni przyrodniczo aż 30 procent swojej powierzchni. Nie dodawała, że zaledwie 1 procent kraju to parki narodowe, a pół procenta to rezerwaty. Reszta to użytki ekologiczne, tereny Natura 2000 i parki krajobrazowe. – Kiedyś Park Krajobrazowy Doliny Dolnej Odry miał siedzibę w Gryfinie – wspomina Ławicki. – Pracowało tam kilkanaście osób, była straż parku, były zespoły merytoryczne, które monitorowały przyrodę i mogły odpowiednio reagować. Od kilku dobrych lat wszystkie parki krajobrazowe województwa zachodniopomorskiego mają siedzibę w Szczecinie. Pracuje tam piętnaście osób. – I co oni mogą? Zajmują się jedynie edukacją, ale o jakiejkolwiek czynnej ochronie nie może być mowy. Właśnie dlatego Ławicki wraz z innymi mieszkańcami i mieszkankami doliny Dolnej Odry ogłosili w lutym tego roku, że w miejscu parku krajobrazowego trzeba po prostu powołać park narodowy. – Lokalne samorządy nie czerpią dziś żadnych korzyści z istnienia parku krajobrazowego, tam się nie da inwestować, bo to jedno ogromne trzcinowisko – wyjaśnia Ławicki. – Niewielkie fragmenty lasu na tym terenie są podmokłe, Lasom Państwowym nie opłaca się tam wchodzić. Nie ma tam też zabudowy, pól, prywatnych działek, cały ten teren należy do Skarbu Państwa. Powołanie parku narodowego to tutaj właściwie formalność.

Tak, Międzyodrze spełnia dokładnie wszystkie kryteria „miejsca, na którym nikomu nie zależy”.

Nikomu poza ptakami. Przedzierając się przez plątaninę kanałów i starorzeczy Ławicki co i rusz podaje mi lornetkę albo każe nasłuchiwać. Opowiada, że w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat wymiotło stąd niemal wszystkie ptaki terenów otwartych: kuliki, rycyki, kszyki, bekasy. Instalacje hydrotechniczne – śluzy, zastawki i jazy regulujące obieg wody na tym terenie wznieśli jeszcze Niemcy pod koniec XIX i na początku XX wieku. Po polskiej stronie Odry przestano ich używać już w latach 60. Starorzecza i kanały od tamtego czasu zarastają. Ptaki terenów otwartych przeniosły się więc na niemiecką część, gdzie cały czas kosi się łąki, jak to robiono za czasów Paula Robiena. – Ale teraz weszły tu inne gatunki – wyjaśnia Ławicki. – Głównie związane z trzcinowiskami, które występują tu w rekordowych zagęszczeniach.

A Gryfino?!

Od kilku miesięcy Ławicki oraz inni sprzymierzeńcy idei Parku Narodowego Dolnej Odry organizują spotkania z mieszkankami i mieszkańcami, wypowiadają się w mediach i przekonują do tej idei samorządy. Park narodowy obejmowałby tereny trzech gmin. Pierwsza z nich, Widuuchowa, już zgodziła się poprzeć ten pomysł. Nie bez znaczenia było to, co wydarzyło się w ostatnich miesiącach wokół wieży widokowej, którą gmina postawiła niedawno na skraju nadrzecznej doliny. Miejsce stało się jedną z najbardziej obleganych atrakcji tej części Pomorza Zachodniego. Co weekend walą tu tłumy, by wspiąć się na szczyt konstrukcji i popatrzeć na… południowy kraniec Międzyodrza. – Widuchowa jest biedną gminą, dzięki wieży być może odkryli potencjał tkwiący w turystyce związanej z parkiem – tłumaczy Ławicki. Drugą gminą, która zgodziła się poprzeć ideę parku, było Kołbaskowo. Dowiaduję się o tym już po powrocie z Gryfina. Ławicki dzwoni do mnie podekscytowany. – Jestem po spotkaniu z panią wójt, nawet niespecjalnie trzeba ją było do tego przygotowywać. Zostało już tylko Gryfino! Nie czekam na Ławickiego. Sam próbuję dodzwonić się do urzędu i wypytać burmistrza o jego stanowisko w sprawie parku narodowego. Plan sprzymierzeńców tego pomysłu jest taki, żeby to właśnie gminy wystąpiły do ministerstwa z wnioskiem o powołanie parku. Byłby to ewenement, bo samorządy zwykle blokują takie pomysły. Ale burmistrz Gryfina jest dla mnie przez kilka dni zupełnie nieuchwytny. Do czasu publikacji tego materiału nie znalazł chwili, by powiedzieć, czy pomysł mu się podoba. Ławicki nie traci jednak optymizmu. – Nigdzie w Polsce powołanie parku nie będzie prostsze niż tu – mówi mi przez telefon – to się musi udać. Kilka tygodni po mojej podróży nad Odrę dostaję od Ławickiego przesyłkę. W bąbelkowej kopercie nie ma żadnego listu, jest tylko metalowy znaczek – zielony prostokąt z białą literą N w lewym górnym rogu. Rozpoznaję go bez trudu. Taką flagę wciągnął na maszt Paul Robien, gdy przybił do brzegów wyspy Mönne i rozpoczął swoją Rewolucję Natury (Naturrevolution) „Nie jesteśmy bezsilni – pisał wtedy. – Jesteśmy w sojuszu z wielkim sojusznikiem, który za pomocą tajemniczych układów z najmniejszymi i dużymi istotami żywymi kreuje oblicza historii”

Pobierz plik GPX i wybierz się szlakiem Filipa Springera podziwiać przyrodę nadodrzańską: – Dolina Dolnej OdryŚrodkowa Odra

;
Na zdjęciu Filip Springer
Filip Springer

Reporter i fotograf. Jego reporterski debiut „Miedzianka. Historia znikania” (Czarne 2011) znalazł się w finale Literackiej Nagrody NIke i Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego. Kolejne książki reporterskie („Źle Urodzone. Reportaże o architekturze PRL”, „Wanna z kolumnadą. Reportaże o polskiej przestrzeni”, „Zaczyn. O Zofii i Oskarze Hansenach”, „13 pięter”, „Księga Zachwytów”) traktują o problemach polskiej przestrzeni i architektury. W 2016 roku ukazała się książka „Miasto Archipelag. Polska mniejszych miast” będąca pokłosiem większego projektu dokumentalnego poświęconego byłym miastom wojewódzkim. W 2018 roku ukazał się jego mini debiut prozatorski, książka „Zegarmistrz” wydana w ramach Kolekcji Wrzesińskiej. Filip Springer mieszka i pracuje w Warszawie, współpracuje z Instytutem Reportażu, wykłada w Polskiej Szkole Reportażu.

Komentarze