Filip Springer jedzie przez Polskę, odwiedza miejsca cenne przyrodniczo i pyta, dlaczego ich nie chronimy. Dlaczego od ponad 20 lat nie powstał żaden park narodowy. Dziś zabiera nas do Wiślańskiego Park Narodowego, którego nie ma. Mógłby mieć 360 kilometrów długości i połączyć Sandomierz z Płockiem
Planowałem wyjechać przed świtem, by być nad rzeką dokładnie, gdy wstanie słońce. Kompletnie zapomniałem, że jest czerwiec. Musiałbym ruszyć po trzeciej, w samym środku nocy. Ostatecznie zwlekam się półprzytomny z łóżka o czwartej, objuczam towarowy rower i ruszam, gdy jest już zupełnie jasno. Ale miasto i tak jest puste. Mogę jechać środkiem ulicy, cała należy do mnie. Tylko na bulwarach Powiśla dogorywają niedobitki sobotnich imprez.
Pierwsze zwierzęta spotykam za Mostem Łazienkowskim, na prawym brzegu. Młody lis stoi na środku ścieżki, dalej zając pasie się w wysokiej trawie. W krzakach drą się sójki, mijam ślady bobrów. Miasto wyraźnie odpuszcza, choć tuż za linią drzew i wałem, są betonowe osiedla Gocławia.
Celem mojej dzisiejszej wyprawy jest Wyspa Rembezy koło Góry Kalwarii. Ale tylko dlatego, że ma dziwną nazwę. Mógłbym jechać o wiele dalej w górę rzeki, do Puław, Dęblina, nawet do Sandomierza, gdybym tylko chciał i miał na to siły. Mógłbym też podążyć w przeciwnym kierunku, wraz z nurtem i zatrzymać się dopiero w Płocku. Sandomierz od Płocka dzieli w linii prostej 250 kilometrów. Jeśli mierzyć wzdłuż rzeki to 360 kilometrów. – Wszyscy byli zaskoczeni, nawet ci, którzy siedzą w temacie – mówił mi jeszcze przed wyjazdem Jan Mencwel z Towarzystwa Krajoznawczego „Krajobraz”. – A myśmy tylko przypomnieli o pomyśle, który był żywo dyskutowany w mediach na przełomie lat 80. i 90. To przecież nie tak dawno.
Ten pomysł to Wiślański Park Narodowy w najbardziej spektakularnym wariancie chroniący te 360 kilometrów doliny środkowej Wisły – od Sandomierza do Płocka, z jej łęgowymi lasami i śródrzecznymi łachami, wysokimi, podcinanymi ciągle przez wodę skarpami i rozległymi, piaszczystymi plażami. Z tym całym pięknym chaosem ostatniej tak dzikiej i tak dużej rzeki Europy. To właśnie o tym pomyśle przypomniał „Krajobraz” swoją niewielką wystawą jesienią 2022 roku.
Koncepcja powołania parku narodowego w środkowym biegu Wisły miała jednak w tamtym czasie drugie dno. Jej zwolennicy chcieli tak naprawdę doprowadzić do powstania choćby szeregu parków krajobrazowych. Wiedzieli, że tylko mierząc wysoko uda się osiągnąć plan minimum. Czas był na to całkiem dobry, bo na przełomie lat 80. i 90. Polki i Polacy byli najbardziej zatroskani stanem środowiska przyrodniczego.
Według CBOS aż 78 procent badanych wyrażało wówczas duży niepokój związany z tym problemem. Zofia Bieńkowska, Piotr Drygas i Przemysław Sadura przyjrzeli się postawom ekologicznym w Polsce w raporcie „Nie nasza wina, nie nasz problem. Katastrofa klimatyczna w oczach Polek i Polaków podczas pandemii”. Zauważyli, że w tamtym transformacyjnym czasie „zanieczyszczenie atmosfery i rzek, widoczne gołym okiem wymieranie lasów czy wreszcie katastrofa w Czarnobylu w oczywisty sposób dotykały i poruszały nawet tych obywateli, którym daleko było do ekologicznego aktywizmu”.
Najniższy poziom troski o środowisko Polki i Polacy wykazywali w momencie wejścia naszego kraju do Unii i uchwalania tej nieszczęsnej Ustawy o ochronie przyrody. Wówczas tylko 40 procent badanych wyrażało duże zaniepokojenie stanem przyrody. Taki stan utrzymywał się przez kilka lat, aż do nagłośnienia problemu smogu pod koniec drugiej dekady. Dziś nieco ponad połowa respondentek i respondentów deklaruje bardzo duży i duży niepokój związany z tym problemem.
Zatrzymuję się na chwilę na Moście Siekierkowskim, by ostatni raz popatrzeć na skąpane w porannym słońcu miasto i rzekę. W tamtym czasie, na przełomie lat 80. i 90. w swoim górnym biegu Wisła przypominała ściek. Na wysokości Warszawy miała już jednak III klasę czystości. To znaczy, że oczyszczała się sama – właśnie dzięki temu, że w sporej części zachowała swój pierwotny charakter. Dostrzegali to przyrodnicy, którzy ten samooczyszczający potencjał Wisły chcieli chronić. Stąd gotowe projekty siedmiu parków krajobrazowych w środkowym biegu rzeki. Wojewódzkie samorządy nie były jednak zainteresowane ich powołaniem. I żaden z tych parków nie powstał.
Temat kompleksowej ochrony doliny środkowej Wisły został zaś zupełnie pogrzebany, gdy w 2004 roku weszła w życie obowiązująca do dziś Ustawa o ochronie przyrody. Pozwala samorządom na zablokowanie powstania nowego parku. To zdaniem organizacji ClientEarth – Prawnicy dla Ziemi jeden z głównych powodów tego, że od 2001 roku żaden cenny przyrodniczo obszar nie został w Polsce objęty tą formą ochrony. Pod koniec maja Fundacja Dziedzictwo Przyrodnicze opublikowała „Propozycję uzupełnienia sieci polskich parków narodowych”. Mowa tam o powiększeniu istniejących parków narodowych i powołaniu nowych obszarów tego typu. Ta część raportu to krajoznawcze marzenie – wskazuje bowiem na najciekawsze przyrodniczo tereny w Polsce, na które mało kto zwraca uwagę. Wśród nich jest też Wiślański Park Narodowy.
- Nowe parki będą musiały wkrótce powstać – mówi mi z przekonaniem Piotr Klub, autor tego raportu. – Presja w tej sprawie rośnie nie tylko wewnątrz, ale także na zewnątrz kraju.
Klub wskazuje tu na stanowiącą część Europejskiego Zielonego Ładu Strategię na rzecz bioróżnorodności UE. Mówi się w niej wprost, że jednym z największych wyzwań ludzkości w najbliższej dekadzie będzie odbudowa ekosystemów i zwiększenie ich odporności przez kompleksową ochronę. Dokument zakłada objęcie trzydziestu procent lądów UE ochroną, w tym jedną trzecią tego terenu ochroną ścisłą.
Nasz kraj jest też sygnatariuszem porozumienia Kunming – Montreal podpisanego w grudniu przez 190 krajów. Polska, trochę wbrew obyczajowi, wysłała tam dyplomatów bardzo niskiej rangi, złożyli oni jednak podpis pod deklaracją. Najpewniej tylko dlatego, że jej postanowienia w sporej części powielają nasze zobowiązania w dziedzinie ochrony przyrody wynikające z członkostwa w Unii.
PiS obiecywał powołanie nowych parków w swoim Polskim Ładzie.
„Najpiękniejsze i najbardziej wartościowe tereny naturalne zasługują na najwyższą ochronę – czytamy w partyjnym dokumencie – taką może zagwarantować im status parku narodowego. W Polsce ostatni park narodowy powstał w 2001 roku, dlatego zmienimy obowiązujące regulacje, aby łatwiej można było powiększyć istniejące parki narodowe i utworzyć ich więcej”.
Program ogłoszono w maju 2021 roku. Przepisy dotyczące parków pozostają jednak takie same, nie słychać też o żadnych nowelizacjach ustawy.
Jedyna znacząca zmiana w „Ustawie o ochrony przyrody” to obowiązujące od lutego tego roku ułatwienia wycinki drzew.
Na konieczność powołania parków wskazują też kluczowe polskie dokumenty strategiczne. Mówi o tym zarówno Koncepcja Przestrzennego Zagospodarowania Kraju 2030, jak i uchwalona kilka lat temu Polityka Ekologiczna Państwa. Wymienia się w nich nawet konkretne obszary, które niezwłocznie powinny zostać objęte ochroną. Wśród nich są Mazurski, Turnicki i Jurajski Park Narodowy. – Ale nie mam wrażenia, że to te parki powstaną w pierwszej kolejności – zastrzega Piotr Klub. – Za dużo tam graczy, którym nie jest to na rękę: głównymi hamulcowymi są samorządy, lokalny biznes i oczywiście Lasy Państwowe. Największe szanse na park narodowy mają tereny, na których mało komu zależy. Które często określa się koślawym słowem – nieużytki.
Właśnie dlatego jadę dziś wzdłuż Wisły. To pierwsza z moich wypraw do miejsc przyrodniczo bezcennych i niekiedy zupełnie bezbronnych. Miejsc, które już dawno mogłyby być parkami narodowymi, a nie są. Chcę się dowiedzieć, czy to się stanie. I kiedy? Ten konkretny park, Wiślański, mógłbym mieć w zasięgu piętnastominutowej jazdy rowerem z domu.
Większość tego, co w nim przyrodniczo cenne znajduje się między wałami przeciwpowodziowymi – i tak nie można tam budować, uprawa jest ograniczona, również leśnicy rzadko się tam zapuszczają ze swoimi piłami. Dlaczego więc park nie powstał, a dziś pomysł jego powołania wszystkich dziwi? Gdy pytam o to kilka nadwiślańskich urzędów gmin, te nabierają wody w usta. Temat jest kłopotliwy, bo dziś nikt nie chce być otwarcie przeciwko ochronie przyrody, ale jednocześnie wiadomo, że pomysł powołania parku to generator konfliktów.
- Nic nie wiemy! Nikt tego z nami nie konsultował! Przyznam, że jestem bardzo zaskoczony tym pytaniem – niepokoi się Piotr Chmielewski, rzecznik Urzędu Miasta i Gminy Góra Kalwaria, gdy pytam o możliwość powołania parku narodowego nad Wisłą. Muszę go długo zapewniać, że chodzi mi raczej o dość luźny pomysł, a nie konkretny plan. – Nam zależy na rozwijaniu turystyki i rekreacji nad Wisłą, mamy port, można by w nim urządzić marinę, ruch łodzi na Wiśle jest coraz większy – mówi Chmielewski. – Teraz to trudne, bo teren nad rzeką jest w gestii Wód Polskich, procedury skomplikowane, nieprzejrzyste. Nie da się tam inwestować, nie da się właściwie nic zrobić. Temat parku jest dla nas nowy, musielibyśmy wiedzieć jakie dodatkowe zakazy i obostrzenia by to wprowadzało. Chcemy, żeby nad Wisłą przebywało jak najwięcej ludzi. Przy okazji ubiegłorocznej wystawy „Krajobraz” zorganizował debatę na ten temat. Warszawski pełnomocnik ds. Wisły Jan Piotrowski długo zwlekał z odpowiedzią na zaproszenie. – W końcu się zjawił, ale nie powiedział nic konkretnego. Że Wisła jest dla miasta ważna, mniej więcej tyle – wspomina Mencwel – Warszawa nie ma żadnych planów dotyczących nadwiślańskich terenów, powołanie parku nie byłoby dla miasta żadnym kłopotem. Dzwonię do Piotrowskiego:
- Jesteście za parkiem czy nie? – Trudno, żebyśmy byli przeciwko – tłumaczy. – To jest dobra forma ochrony przyrody, Wisła na nią zasługuje. Byłoby wspaniale, gdyby ten park powstał. Ale musimy być też świadomi, że spełnienie wymogów ochronnych z tym związanych jest w mieście właściwie niemożliwe. Wystarczy przejrzeć szczegółowo różne koncepcje i projekty tego wiślańskiego parku – większość z nich wyłącza z niego śródmiejski odcinek rzeki.
Bo park narodowy w centrum miasta to byłaby fikcja – zauważa Jan Piotrowski.
Do tego dochodzi jeszcze polityka. W stołecznym ratuszu nikt tego głośno nie powie, ale nieoficjalnie mówi się, że park narodowy wyłączałby tereny nadwiślańskie z jurysdykcji miasta i przekazywał je rządowi. A tego magistrat boi się jak ognia. Pytam o to Jana Piotrowskiego: – To już są daleko posunięte dywagacje natury politycznej – mówi. – Proszę zwrócić uwagę, że spora część terenów nadrzecznych w mieście już jest w gestii państwa. Zarządzają przecież nimi Wody Polskie.
Za Mostem Siekierkowskim ścieżka prowadzi mnie koroną wału przeciwpowodziowego. Po mojej prawej całkiem niedaleko lśnią w porannym słońcu kominy elektrociepłowni Siekierki. Przeskakuję nad kanałem wyrzutowym, jego ujście do Wisły to ulubione miejsce wędkarzy. Ryb jest tu dużo, bo w ciepłej wodzie wypływającej z elektrociepłowni mają więcej pokarmu. Dalej wałem ruszam w stronę Mostu Anny Jagiellonki zwanego Południowym.
- Na łachach przy samym moście żerują czasem ostrygojady – podpowiadał mi Jan Mencwel. Zjeżdżam nad samą wodę, by przez lornetkę wypatrywać „elegancików z czerwonymi dziobami” jak nazywa się czasem te ptaki ze względu na ich przypominające frak umaszczenie.
Ostrygojadów jest w Polsce czterdzieści, może pięćdziesiąt par lęgowych i niemal wszystkie gniazdują na środkowej Wiśle. To jeden z najbardziej zagrożonych u nas ptaków. Tym razem pod Mostem Południowym ich nie widać. Już mam ruszać, gdy na mojej drodze staje pracownik firmy ochroniarskiej z działającej niedaleko mostu piaskarni. Podejrzliwie patrzy na mój aparat, każe odjechać.
- Żeby pana coś nie przejechało – mówi pojednawczym tonem – te ciężarówki jeżdżą jak szalone.
W samej Warszawie i okolicach jest takich miejsc kilka. Piaskarnie odbierają rzece piasek, który powinien swobodnie przemieszczać się z jej nurtem, sypać te łachy i plaże. Mogą działać nawet w bezpośrednim sąsiedztwie czy wręcz na terenie rezerwatów, mają wszystkie niezbędne zgody od Wód Polskich, część z nich zresztą działa pod pozorem oczyszczania koryta i pogłębiania toru wodnego. Rezerwat, który zaczyna się przy Moście Południowym to Wyspy Zawadowskie. Jadąc wałem albo biegnącą u jego podnóża drogą nie sposób docenić wszystkich cudów, jakie utworzyła w nim Wisła. Dlatego moja podróż traci teraz płynność. Satelitarna mapa podpowiada mi co rusz nowe atrakcje, zjeżdżam więc na ścieżki prowadzące nad samą wodę.
Słychać tu jeszcze huk południowej obwodnicy Warszawy, jednak rzeka wygląda zupełnie inaczej niż w mieście. Jest o wiele szersza, rozlewa się między piaszczystymi łachami, dużo w niej przyniesionych z prądem drzew. Tylko jej brzegi usłane są śmieciami po wędkarzach i biwakowiczach. W jednym z takich miejsc widzę bobra, który na mój widok znika pod wodą.
Z śródrzecznych wysp niesie się skrzekliwe wołanie czapli siwej. Za rezerwatem „Wyspy Zawadowskie” zaczyna się kolejny – „Wyspy Świderskie”, a za nim następny „Łachy Brzeskie”.
Teraz, gdy jadę wzdłuż ich granicy o poranku, jest tu pusto. Ale w weekendy te tereny odwiedza sporo ludzi. Nie wszyscy szanują zakazy wchodzenia czy przepływania na łachy. Tablice informujące o zakazie przebywania tam są notorycznie niszczone. Na wyspach zatrzymują się też regularnie kajakarze spływający Wisłą. A zmorą są quady.
- Rezerwaty powstały pod koniec lat 90. i to oczywiście dobrze – mówi Mencwel – ale nie mają odpowiedniej ochrony. Łamanie zakazów trzeba zgłaszać policji, domyślasz się z jak szybką reakcją się to spotyka? W ubiegłym roku natknąłem się na quada jeżdżącego po tej części Wysp Zawadowskich, gdzie gniazdują rzadkie ptaki. Kierowca nawet się nie zatrzymał, gdy próbowałem mu objaśnić, że wjechał na teren objęty ochroną. A park narodowy miałby swoją straż, karanie za takie rzeczy byłoby łatwiejsze i bardziej nieuchronne.
Z drugiej strony parki narodowe to jednak także atrakcje turystyczne. A te przyciągają więcej ludzi. Zastanawiam się przekornie czy stworzenie Wiślańskiego Parku Narodowego nie odbiłoby mu się czkawką – wyspy i plaże byłyby jeszcze bardziej rozdeptywane.
- To jest problem, ale w parkach można nim mądrze zarządzać – tłumaczy mi Piotr Klub – kieruje się strumienie zwiedzających w konkretne miejsca, inne obszary zamyka. W Tatrach i Karkonoszach to już duże wyzwanie. Ale poza nimi większa ilość turystów w jakimś miejscu nie jest takim problemem jak to, że bez parku możliwości ochrony takiego terenu są bardzo ograniczone. Jan Mencwel dodaje, że powołanie parku narodowego w dolinie środkowej Wisły ocaliłoby całą rzekę.
- I nie ma tu znaczenia, jak duży miałby on być, czy zaczynałby się w Puławach, w Górze Kalwarii, czy na Moście Grota – Roweckiego w Warszawie – tłumaczy. – Taki gest zakończyłby marzenia niektórych o stworzeniu z Wisły drogi wodnej i budowie kolejnych zapór.
W Górze Kalwarii robię krótki popas i ruszam w stronę Wyspy Rembezy. Pomyślałem, że to dobry cel wędrówki – długa na ponad cztery kilometry i szeroka na kilometr wyspa na zdjęciach satelitarnych wyglądała na zupełnie dziką. Swoją nazwę wzięła od majora Jana Rembezy, który poległ tu w czasie walk z Niemcami w sierpniu 1944 roku.
Droga prowadzi przez pola i sady u podstawy przeciwpowodziowego wału. Po trzech kilometrach jazdy docieram do miejsca, gdzie mogę przeprowadzić rower na drugą stronę. Jadę trochę na czuja przez porośniętą z rzadka drzewami i wysokimi krzewami łąkę. Widzę ślady po ogniskach, przy większych kępach drzew stoją myśliwskie ambony. Błądzę plątaniną ścieżek, co rusz trafiając na Rów Radwankowski, czyli mocno zarośnięte i zawalone drzewami starorzecze Wisły wypełnione wodą.
Przez dobrą godzinę szukam możliwości przedostania się przez niego. W końcu znajduję dobre miejsce. Zostawiam rower, biorę graty na plecy – mam ze sobą statywy, kamerę, lornetkę, lunetę, aparat z teleobiektywem, hamak, wodę i trochę prowiantu. Chcę spędzić na wyspie kilka godzin. Zdejmuję buty i brodząc w wodzie do łydek, przeprawiam się na drugi brzeg. Widzę, że okolice szerokiego tu na kilkanaście metrów rowu rozjeżdżone są kołami quadów i motocykli.
Teraz wąska ścieżka prowadzi mnie pomiędzy kępami nawłoci i wpada w gęsty, łęgowy las, który aż huczy od komarów.
Chcę przejść wyspę w poprzek, dojść do Wisły i przyjrzeć się łachom, które na zdjęciach satelitarnych wyglądają bardzo obiecująco. Przedzieram się przez krzaki, aż ląduję na niewielkiej polanie, na której stoi kilka namiotów. W leżakach stojących na skraju rzecznej skarpy siedzi dwóch facetów i dziewczyna. Opaleni, trochę rozchełstani i równie zdziwieni naszym spotkaniem jak ja. – Kim jesteście? – pytam i od razu zdaję sobie sprawę z absurdalności tego pytania.
- Zapraszamy – mówi najwyższy z tej trójki – rzadko mamy tu gości. Rozglądam się po obozowisku i zaczynam rozumieć. Przy leżakach, na masywnym statywie stoi ornitologiczna luneta skierowana na jedną z piaszczystych wysp. Obok leży aparat fotograficzny z monstrualnie wielkim teleobiektywem. Ten, który mam wpięty do swojego aparatu wygląda przy nim jak zabawka. W oddali, tuż za namiotami widzę rozstawione na tyczkach siatki do łapania ptaków. Znalazłem się w obozie ornitologów, choć zupełnie nie miałem pojęcia o jego istnieniu.
Gdy wyjaśniam, po co się tu przywlokłem z Warszawy, ich miny się rozjaśniają. – Wiślański Park Narodowy! Ależ oczywiście, od Płocka co najmniej do Puław – mówi z przekonaniem ten, który przyjmuje rolę gospodarza. Nazywa się Jan Rapczyński i szybko wyjaśnia, że miejsce, w którym się znalazłem, to „Obóz Wisła” – wspólna inicjatywa Koła Naukowego Leśników SGGW i Fundacji Ochrony Przyrody Na Skrzydłach.
- Chcesz popatrzeć? – podsuwa mi lunetę. Przykładam oko i widzę metalową klatkę ustawioną wprost na piasku. Spoglądam na Rapczyńskiego pytająco. – Tam jest gniazdo sieweczki obrożnej. Jedno z trzech na tej łasze. Wszystkie one to jest więcej niż jeden procent krajowej populacji tego ptaka. W Polsce jest ich 250, może 300 par. – A klatka? – pytam. – Ustawiliśmy ją, gdy tylko samica złożyła pierwsze jajo. Klatka chroni ją i jaja przed drapieżnikami. Ale polunetuj sobie na boki od tej klatki. Przesuwam lunetę w lewo, z początku nic nie widzę, ale Rapczyński szybko mi podpowiada. – Widzisz te paliki z numerkami? To gniazda rybitw białoczelnych – mamy ich tam dziewięć. W całej Polsce jest ich około tysiąca par. Jak się przyjrzysz, to zobaczysz ptaki siedzące na jajach, nie są duże, mają wielkość znanych z miast jerzyków. To jest dla nas i dla nich ważny moment. Pilnujemy, by nic ich nie płoszyło. Gdy zjawiają się spacerowicze, kajakarze, quady, to ptaki zrywają się z gniazd, a to grozi przegrzaniem jaj. Przez dłuższą chwilę przyglądam się czarnym łebkom rybitw wystającym ponad powierzchnię piaszczystej wyspy.
- A ostrygojady? – pytam. – Mieliśmy jedno gniazdo na naszej łasze – uśmiecha się Rapczyński – choć trudno to nazwać gniazdem. Samica złożyła trzy jaja wprost na ziemi, w takim bieda dołku. Kilka dni później zaczęła się podnosić woda, popłynęliśmy na wyspę ratować te jaja. Były bezcenne. Zawieźliśmy je do Fundacji Ptasie Horyzonty, żeby się wykluły w inkubatorze. Siewkowate doskonale sobie radzą po wypuszczeniu na wolność, z tymi młodymi ostrygojadami będzie podobnie.
Patrzę na Rapczyńskiego, gdy to mówi. Jest wyraźnie dumny. – Zapraszam na obchód.
Sieci, którymi otoczony jest obóz, są sprawdzane przez ornitologów co godzinę, a gdy pada deszcz, co trzydzieści minut. Chodzi o to, by nie narażać ptaków, które się w nie zaplątały, na przegrzanie albo wychłodzenie. Idziemy wąską ścieżką, sprawdzając kolejne siatki. Rapczyński tłumaczy, że w czerwcu ptaki niechętnie wędrują, dziennie łapie się niewiele ponad dwadzieścia sztuk. Jesienią i wiosną może to być nawet ponad setka ptaków.
- Wtedy w obozie przybywa ludzi, każde ręce do pracy są potrzebne, bo te wszystkie ptaki trzeba zaobrączkować. Ale mamy sprawdzone sposoby.
Obóz na Wyspie Rembezy działa od wczesnych lat 90., czyli od czasów, kiedy poważnie dyskutowano o powołaniu Wiślańskiego Parku Narodowego. Od 2019 roku ornitolodzy spędzają tutaj każdego roku przynajmniej sześć miesięcy. Sam Rapczyński zostawił tu dwa lata swojego życia.
- Czy w dłuższej perspektywie czasu widać jakieś zmiany? – pytam go, gdy docieramy do ostatniej siatki rozstawionej na nadrzecznej skarpie – jakichś gatunków jest więcej? Innych mniej? Są jakieś trendy? Rapczyński spogląda na mnie, jakbym urwał się z choinki:
- Nie, no stary… wszystkiego jest mniej. To jest główny trend – mniej.
Reporter i fotograf. Jego reporterski debiut „Miedzianka. Historia znikania” (Czarne 2011) znalazł się w finale Literackiej Nagrody NIke i Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego. Kolejne książki reporterskie („Źle Urodzone. Reportaże o architekturze PRL”, „Wanna z kolumnadą. Reportaże o polskiej przestrzeni”, „Zaczyn. O Zofii i Oskarze Hansenach”, „13 pięter”, „Księga Zachwytów”) traktują o problemach polskiej przestrzeni i architektury. W 2016 roku ukazała się książka „Miasto Archipelag. Polska mniejszych miast” będąca pokłosiem większego projektu dokumentalnego poświęconego byłym miastom wojewódzkim. W 2018 roku ukazał się jego mini debiut prozatorski, książka „Zegarmistrz” wydana w ramach Kolekcji Wrzesińskiej. Filip Springer mieszka i pracuje w Warszawie, współpracuje z Instytutem Reportażu, wykłada w Polskiej Szkole Reportażu.
Reporter i fotograf. Jego reporterski debiut „Miedzianka. Historia znikania” (Czarne 2011) znalazł się w finale Literackiej Nagrody NIke i Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego. Kolejne książki reporterskie („Źle Urodzone. Reportaże o architekturze PRL”, „Wanna z kolumnadą. Reportaże o polskiej przestrzeni”, „Zaczyn. O Zofii i Oskarze Hansenach”, „13 pięter”, „Księga Zachwytów”) traktują o problemach polskiej przestrzeni i architektury. W 2016 roku ukazała się książka „Miasto Archipelag. Polska mniejszych miast” będąca pokłosiem większego projektu dokumentalnego poświęconego byłym miastom wojewódzkim. W 2018 roku ukazał się jego mini debiut prozatorski, książka „Zegarmistrz” wydana w ramach Kolekcji Wrzesińskiej. Filip Springer mieszka i pracuje w Warszawie, współpracuje z Instytutem Reportażu, wykłada w Polskiej Szkole Reportażu.
Komentarze