Większość posiadaczy ziemskich budowała swój majątek na zbożu i pańszczyźnie. Lecz koniunktura nie zawsze im sprzyjała. Zdarzały się zaskakujące klucze do kariery: wino i pasy kontuszowe, lichwa i stal, karety i porty
Brutal i prymityw z przerośniętym ego, zarabiający na wyzysku pańszczyźnianych chłopów harujących na jego polu. Do tego jeszcze przymuszający ich do picia pańskiej gorzałki w karczmie.
To stereotyp, uproszczenie, aczkolwiek nie wymysł PRL-owskiej propagandy czy polskiej wersji „wokeizmu”. Szlachta faktycznie zarabiała na przymusowej pracy włościan i na propinacji, czyli monopolu do produkcji i sprzedaży trunków alkoholowych w obrębie swoich dóbr.
Czasem wręcz to spożycie wymuszała, przyczyniając się do plagi alkoholizmu nad Wisłą (przypomina się Barejowski „Brunet wieczorową porą”, gdzie nauczycielka do znudzenia tłumaczy dzieciom w muzeum „To jest butelka, do której dziedzic nalewał wódkę i rozpijał tą wódką pańszczyźnianych chłopów”).
Warto jednak zauważyć, że szlachta potrafiła zarabiać nie tylko na zbożu i propinacji.
Dochody przynosiły również rozmaite cła i myta, stawy, słodownie i młyny, częstokroć oddawane w dzierżawę. Było też bydło, drewno oraz zapomniany eksportowy hit: potaż.
To otrzymywany z popiołu drzewnego zanieczyszczony węglan potasu, używany m.in. do nawożenia, produkcji farb, mydła i szkła. Szlachta dobrze zarabiała w XVI-XVIII wieku na tak niepozornym, wydawałoby się, produkcie.
Dzięki popiołowi zarabiała na luksusowe dobra, o czym pisał Ignacy Krasicki:
„Gdyby nie było potażu
Nie byłoby ekwipażu;
Skarb to nie dość wielbiony
Z popiołów mamy galony”.
Wśród bogatszych i lepiej wykształconych przedstawicieli szlachty pojawiały się także bardziej nietypowe pomysły na zarobek. Wychylanie się poza folwark nie zawsze jednak było bezpieczne, zwłaszcza dla wizerunku. „Chodziło o stanowe uprzedzenia: zajmowanie się handlem, produkcją, uchodziło za brudną, niegodną pracę fizyczną, która kalała szlachcica, była właściwa dla plebejów. Nawet podważała szlachetność”, mówi historyk Kamil Janicki, autor książek „Pańszczyzna” oraz „Warcholstwo”.
Tym ciekawsze są przypadki, które wymykają się stereotypom.
Przywileje szlacheckie były na tyle kuszące, że inne warstwy o nich marzyły. Szlachta uważała jednak kupców za oszustów i zdzierców, „splugawionych” chciwością i groszoróbstwem. Rzemieślników miała za popychadła bez honoru, imające się fizycznych prac.
Generalnie mieszczanie stworzeni byli w jej oczach do roboty niczym chłopi – „synowie Chama”. Bacznie pilnowała więc, by nikt bezkarnie nie wkradł się do jej grona, a samozwańców i dawnych plebejuszy piętnowano w XVII-wiecznej „Księdze Chamów” (Liber Chamorum).
Wielu mieszczan wykorzystywało jednak swoją pozycję i bogactwo, by zostać uszlachconymi, po czym niekoniecznie porzucało swój dawny fach „kalający” stan szlachecki.
Przy wejściu tych „plebejów” do grona szlachty w grę wchodziła nobilitacja z woli króla i następnie sejmu (w czasach I Rzeczypospolitej było około 2,5 tysiąca takich postanowień, nie zawsze zresztą w praktyce zrealizowanych) albo indygenat, czyli naturalizacja – nadanie polskiego szlachectwa obcokrajowcowi, który posiadał już szlachectwo zagraniczne.
Na przykład Fuggerowie, od których pochodzą polscy Fukierowie, otrzymali herb od cesarza Fryderyka III (notabene syna księżnej Cymbarki z Mazowsza) w roku 1473. W Rzeczypospolitej Stanisław Fukier dochrapał się indygenatu w roku 1681.
W państwie polsko-litewskim Bonerowie, bankierzy Zygmunta Starego, otrzymali stosowny indygenat w roku 1514. Inni finansiści Tepperowie – za rządów króla Stasia.
Nie trzeba było jednak koniecznie mieć banku. W XVI wieku nobilitowano Konstantego Korniakta – urodzonego na Krecie handlarza bawełną i słodkim winem (małmazją), dzierżawcę ceł na terenie województwa ruskiego Rzeczypospolitej.
Także handlujący węgrzynem Szkot Robert Portius, dobroczyńca Krosna, dostał tytuł szlachecki w czasach Jana Kazimierza. W 1791 roku uszlachcony został Jakub Paschalis – przedsiębiorca pochodzenia ormiańskiego, zajmujący się wyrobem sławetnych pasów kontuszowych.
Rok wcześniej zaszczyt ten uzyskał Tomasz Michał Dandel (Dangel), pochodzący z Niemiec największy polski… producent karet i innych powozów.
Kurlandzki pamiętnikarz Joachim Schulz, tak opisywał imponujący zakład tego ostatniego:
„Połączył on w swoich wielkich domach i podwórzach na Senatorskiej i na Elektoralnej ulicy pracownie wszystkich rzemieślników, których do wystawienia powozu potrzebuje, jako to: stelmachów, siodlarzy, kowali, lakierników, tasiemkarzy, farbiarzy, pasamoników itd., iż w razie, gdy kupujący w bogatym składzie gotowych wyrobów tegoż fabrykanta nie znajdzie do swego upodobania powozu, w nie do uwierzenia krótkim czasie takowy mu wystawią.
Tenże Dangel otrzymuje wzory z Londynu, i co tylko w tym względzie nowego się pokaże lub wynalezionem zostaje, to natychmiast w swoim zakładzie zaprowadza (…) W całych Niemczech nie masz podobnego zakładu jakim jest Dangla, nawet sławna fabryka Kaufmana w Wiedniu w porównaniu jest nic nieznacząca”.
Przykładów nobilitowania mieszczan zatem nie brakowało (choć odbywało się to na wielokrotnie mniejszą skalę niż np. we Francji). Zdarzały się jednak także przypadki, że to przedstawiciele szlachty porzucali swoje folwarki i zaczęli zajmować się kupiectwem, nawet ryzykując utratę twarzy i przywilejów stanowych.
Przykład takiego postępowania dał Andrzej Humięcki (1540-1606). Ten syn drobnego szlachcica postawił na biznes, przeprowadził się z Kamieńczyka do Warszawy i zarabiał krocie na spławianiu zboża z Litwy i Korony do Gdańska, skąd trafiało na Zachód. Koniunktura na to była wtedy świetna, a po odkryciu Nowego Świata Europę zalały szlachetne kruszce.
„Od 1500 do 1600 roku z Ameryk sprowadzono 150 ton złota i 7,5 tysiąca ton srebra. W każdym tygodniu na Stary Ląd trafiało średnio niemal 1,5 tony tego drugiego kruszcu. Efektem była inflacja na skalę, jakiej nie notowano nigdy wcześniej. W górę wystrzeliły niemal wszystkie ceny. Żywność drożała jednak o wiele szybciej niż wszelkie wytwory rzemiosła. (…) Dobrze znane są ceny, jakie za różne towary płacono w Krakowie. Żyto w ciągu XVI stulecia zdrożało nawet o 400 procent”, pisze Kamil Janicki.
Nie jest jednak prawdą, że w czasach renesansu Polska była spichlerzem Europy. Jak przytacza historyk, „łącznie 5 procent całych polskich zbiorów żyta i pszenicy trafiało na eksport. Było to około 100 tysięcy ton zboża. Ilość pozwalająca wyżywić do 750 tysięcy osób”.
Humięcki zarabiał jednak sporo, ponieważ był jednym z większych graczy na polskim rynku. Dodatkowy dochód zapewniało mu pośrednictwo w handlu miodem, suknem, śledziami i solą. W 1598 roku miał w magazynach 500 beczek soli wielickiej, czyli około 300 ton, co stanowiło około 2 proc. ówczesnej rocznej produkcji żup Wieliczki.
Nie gardził także lichwą, pożyczając pieniądze na procent. Niestety, z czasem popadł w długi. Co w tej sytuacji? Marcin Rosołowski wskazuje w zbiorze „Poczet przedsiębiorców polskich”, że synowie Andrzeja Humięckiego, świadomi pewnie problemów finansowych ojca, postanowili powrócić do szlacheckiego trybu życia i osiąść w dobrach ziemskich na Mazowszu.
Jak tłumaczył bowiem historyk polskiej kultury Aleksander Brückner, uznawano w praktyce, że „kto miejskie prawa przyjmie, traci szlachectwo, ale wraca doń znowu, jeśli pożegna miasto”.
Odwiecznym sposobem na pewny i dobry zarobek było pozostawanie u władzy oraz blisko tronu. W grę wchodziła zarówno pensja za pełnione urzędy, jak i też częstokroć nielegalne benefity wynikające z posiadanych wpływów.
Magnat Sebastian Lubomirski (1546–1613) kupił od Stefana Batorego urząd żupnika krakowskiego i zajął się intratnym zarządzaniem kopalniami soli. W Lednicy i Sierczy koło Wieliczki wybudował nawet prywatny szyb. „Lubomirski dbał o swój majątek, lecz w ogóle nie przejmował się majątkiem państwowym. Rabunkowa gospodarka w kopalniach przyczyniła się do ich dewastacji, złe traktowanie górników wywoływało bunty”, zwraca uwagę Rosołowski.
Rzeczpospolita była jednak jeszcze silna. Historycy wskazują, że sytuacja w wieku XVI, za ostatnich Jagiellonów i pierwszych królów elekcyjnych, sprzyjała przedsiębiorczym. Lecz większość szlachty przejadała zyski, zamiast je inwestować.
Tymczasem kolejne stulecie przyniosło pasmo wojen, zniszczeń i pogarszającej się koniunktury. Bohater naszego narodowego hymnu XVII-wieczny dowódca Stefan Czarniecki szydził z Lubomirskich, przeciwstawiając ich wpływy wynikające ze zgromadzonego majątku swojej wojennej sławie przypłaconej zdrowiem, mówiąc: „Jam nie z soli ani roli, ale z tego, co mnie boli”.
Ciekawe, że czasy Wazów – epoka straconych szans i nawarstwiających się problemów, które w przyszłości zdezorganizują państwo – to zarazem okres wielkiej popularności swoistego podręcznika do zarządzania folwarkiem autorstwa Anzelma Gostomskiego. Zatytułowany „Gospodarstwo”, pierwsze wydanie miał w 1588 roku, a kolejne w 1606, 1619 i 1644.
Gostomski klarował w nim braci szlacheckiej, że podstawę do zarządzania folwarkiem stanowią – mówiąc wprost – pańszczyzna i szubienica.
„Dobra samego Gostomskiego stanowiły złożone i ponoć wzorowo prowadzone przedsiębiorstwo z własnymi młynami, gorzelniami i browarami, tartakami i smolarniami, cegielniami i wytwórniami własnych beczek i gontów. Wyrabiał u siebie płótno, gwoździe i oleje – lniany, konopny i rzepakowy. Mąkę i kaszę ze swoich dóbr wywoził szkutami do Gdańska” – zwraca uwagę historyk i socjolog Adam Leszczyński w „Ludowej historii Polski”.
Po czym zaznacza: „Cała ta skomplikowana ekonomiczna maszyneria opierała się na poddaństwie chłopów – i to nie tylko na ich bezpłatnej pracy na roli. Poddani musieli wieźć zboże do młynów Gostomskiego i mu za to płacić (…). Nie wolno im było warzyć piwa ani palić gorzałki; musieli je nabywać od właściciela dóbr. Ziemianin dążył do samowystarczalności w swoim mikropaństwie: zalecał, aby jak najwięcej wywozić i jak najmniej przywozić. Nieograniczona władza otwierała pole do działania niczym nieskrępowanej kreatywności szlacheckiej”.
Gostomski zarabiał więc w sposób klasyczny dla swej epoki i warstwy społecznej. A w XVII wieku stanęła ona pod ścianą: zadłużone i zdewastowane wskutek długotrwałych wojen i spadku koniunktury majątki średniej szlachty przejmowali magnaci.
Zubożeni właściciele folwarków nie szukali raczej nowych rozwiązań, po prostu dokręcali śrubę pańszczyzny. Na eksperymenty mogli sobie pozwolić tylko bogaci i to przy sprzyjających okolicznościach. Kamil Janicki podkreśla, że „większość nietypowych rodzajów dochodu to raczej nie domena średniej szlachty, której stan posiadania bardzo się skurczył po potopie szwedzkim, ale magnaterii, arystokracji”.
Owi przedsiębiorczy magnaci dali o sobie znać w XVIII wieku w czasach saskich, a potem za panowania „oświeconego” Stanisława Augusta Poniatowskiego. Mimo upadku autorytetu państwa i wrogiej polityki ekonomicznej sąsiadów (przykładem fałszowanie polskiej monety przez Prusaków) potrafili sobie poradzić.
Nie byli ślepi i reagowali na zmiany koniunktury.
„Skoro eksport żywności przestał się opłacać, kilka rodów magnackich zaryzykowało zainwestowanie posiadanego kapitału w budowę kopalń lub manufaktur. Kanclerz wielki koronny Jan Małachowski postawił w okolicach Gór Świętokrzyskich siedem hut, 20 fryszerek (zakładów metalurgicznych przetapiających surówkę żelazną na stal) oraz kazał wykopać kilkadziesiąt szybów. Wydobywano z nich rudę żelaza oraz inne metale.
Dzięki tym inwestycjom polska stal w Europie Wschodniej niespodziewanie zaczęła konkurować ze szwedzką”, pisze Andrzej Krajewski we wspomnianym zbiorze „Poczet przedsiębiorców polskich”.
Lepiej wykształceni, obyci w świecie, w XVIII wieku magnaci zakładali miasta i wsie, sprowadzali osadników, budowali manufaktury i przetwórnie. Stać ich było na import know-how. Do fabryk tkanin sprowadzali na kierowników specjalistów z Francji. Zaś przy produkcji pasów kontuszowych – słuckich, jednych z najsłynniejszych – Michał Kazimierz Radziwiłł, zwany „Rybeńko”, zatrudnił Jana Madżarskiego, tkacza pracującego wcześniej w Konstantynopolu.
Pasy słuckie, wiek XVII, fotografia w domenie publicznej Notabene, jak pisze Adam Leszczyński w „Ludowej historii Polski”, produkcja pasów (których było wiele, na różne okazje, o rozmaitych wzorach, barwie i długości) dawała zysk magnatowi niekoniecznie w sensie monetarnym: „Mogła przynosić właścicielowi straty i nie być opłacalna w wąskim sensie tego słowa. Magnat, który rozdawał je szlachcie, zdobywał jednak prestiż; prestiż przekładał się na jego polityczną pozycję; ta zaś na nowe majątki i dochody”.
W niektórych szlacheckich głowach pojawiały się pomysły wizjonerskie. Kompozytor, poeta i polityk Michał Kazimierz Ogiński (1730-1800) marzył o ożywieniu gospodarczym zacofanego i zapuszczonego Polesia. Budował drogi, meliorował pola, aż obmyślił budowę kanału, który połączyłby rzeki wpadające do Bałtyku z rzekami uchodzącymi do Morza Czarnego.
Tym samym Rzeczpospolita miała przestać być zależna od portu w Gdańsku i widzimisię Prusaków, pod których armatami przepływały kierujące się tam statki. Tak w latach 1765-1784 zbudował pięćdziesięciokilometrowy tzw. Kanał Ogińskiego, łączący Szczarę, dopływ Niemna, z Jasiołdą w dolinie Prypeci.
Michał Kazimierz nie był jednak tak wytrawnym biznesmenem jak pewien magnat, którego zainspirował.
„Gdy w 1782 r. budowa kanału zbliżała się ku końcowi, na dworze króla Stanisława Augusta zjawił się dwudziestojednoletni Prot Potocki. Ten przedstawiciel magnackiego rodu cieszył się sławą obrotnego człowieka. Nim osiągnął pełnoletniość, do rodowej siedziby w Machnówce sprowadził 300 osadników z Holandii. Produkowali dla niego poszukiwane na całym świecie holenderskie sery, zapewniając kapitał na wzniesienie pierwszej huty w Cudnowie.
Potockiemu marzyły się inwestycje na europejską skalę. Bez trudu przekonał króla, by wsparł pomysł stworzenia Kompanii Handlu Czarnomorskiego. Dzięki protekcji Poniatowskiego u Katarzyny II Potocki mógł wkrótce nabyć odcinek wybrzeża w porcie Chersoń u ujścia Dniepru. Stamtąd jego statki przewoziły polskie towary do Aleksandrii, Barcelony i Marsylii. Zyski zgromadzone za sprawą handlu zagranicznego pozwoliły Potockiemu stworzyć własny bank”, pisze Andrzej Krajewski.
Wydawało się, że Potocki to cudowne dziecko, finansowy magik. Wspomniany kurlandzki podróżnik Joachim Schulz tak opisał jeden z domów handlowych, w którym udziały miał Prot Potocki: „W sklepach tych dostać można najmodniejszych powozów i piórka do zębów, wszystkich sprzętów gospodarskich i pugilaresów, żyrandoli i okularów, igły i śpilki, rzędy na konie i łańcuszki do zegarków, chustki, muśliny, cholewy i podeszwy, także papier listowy i angielskie piwo zarazem sprzedają”.
Niestety, Prot przedobrzył. Pożyczał sumy ponad wartość swojego majątku, a i okoliczności przestały mu sprzyjać. Zbankrutował na fali kryzysu finansowego w 1793 roku, po II rozbiorze Polski.
Ten krach pociągnął za sobą na dno także innych: od wielkich finansistów Tepperów po księżnę Annę Jabłonowską (1728-1800). Ta jedna z pierwszych przedsiębiorczyń polskich inwestowała m.in. w Kocku i Siemiatyczach.
Postawiła kocką cegielnię i ufundowała siemiatycką drukarnię. Wykształcona i oświecona, w swoich dobrach łagodziła pańszczyźniane rygory, widząc ich dyskusyjność, nie tylko pod względem efektywności ekonomicznej. Nie stawiała na brutalną eksploatację, starała się zapewnić w swoich dobrach np. opiekę zdrowotną. Pożyczki zaciągnięte w 1794 roku doprowadziły ją jednak do ruiny.
„Umysły bardziej oświecone rozumiały znaczenie przemysłu w ustroju krajowego bogactwa, ale usiłowania ich były tylko szamotaniem się pełnem zasług ale bezowocnem. Wielcy panowie tracili fortuny na te przedsiębiorstwa. Tak np. Małachowski założył sławne fabryki żelaznych wyrobów, Jezierski stali, Potocki syców i szkła, Radziwiłł zwierciadeł, Czartoryscy porcelany, Ogiński kobierców, Bieliński szkieł kolorowych itd. Ale były one częstokroć owocem próżności, a nie regularnej pracy, wytrwałości i żelaznych starań.
A jednak dzięki tym tylko nowszym, postępowym ideom, już świeższe powietrze powiało w przemyśle i otworzyło się pole dla ludzi własnej pracy zawdzięczać mogącym wszystko”, oceniano czasy stanisławowskie z perspektywy kilkudziesięciu lat.
Taką ich charakterystykę znajdujemy w książce „Prawdą a pracą: księga o poradności” (1868) – napisanej wprawdzie przez brytyjskiego reformatora społecznego Samuela Smilesa, lecz wzbogaconą o polski kontekst przez historyków znad Wisły.
Rodzi się pytanie. Fachowcy sprowadzani z innych krajów z pewnością mieli większe wymagania niż zwykły polski parobek. Lecz czy górnicy i robotnicy byli traktowani lepiej niż chłopi pańszczyźniani? Do pracy w manufakturach, z braku wykwalifikowanych kadr, szlachta często przymuszała właśnie „przekwalifikowane” chłopstwo.
A czy pod względem narzucanego przemocą wyzysku Polska była zakałą cywilizowanego świata?
„Utarło się przekonanie, że współczesny świat, świat wzrostu ekonomicznego i maszyn, narodził się wraz z brytyjską rewolucją przemysłową, która kiełkowała już od XVII wieku” – zwraca uwagę Kacper Pobłocki w książce „Chamstwo”.
„Jednakże niewątpliwy skok produktywności w całej Eurazji w latach 1600-1800 uzyskano dzięki prostej mobilizacji siły roboczej, a nie dzięki nowej technologii. Stąd rozkwit różnego rodzaju form przymusu w tym okresie, od Karaibów przez Polszczę po Japonię. Badacze nazywają to zjawisko rewolucją pracowitości (industrious revolution), by zastąpić nim mało przydatne pojęcie rewolucji przemysłowej (industrial revolution).
Ale idea rewolucji pracowitości jest również myląca, bo sugeruje łagodny charakter tej transformacji. Tymczasem opierała się ona na ustawicznym biciu i terrorze. Ludzie nie pracowali więcej z własnej woli. Dlatego była to bardziej rewolucja w technikach okrucieństwa, rewolucja dyscypliny, rewolucja nadzoru i kaźni”.
Wraz z upadkiem Rzeczypospolitej, przemianami politycznymi i społecznymi, zmieniała się i szlachta. Sarmackie przyzwyczajenia i ideały odchodziły w cień. Wojny i powstania wykrwawiły kraj, zubożyły i zdziesiątkowały też klasy uprzywilejowane.
Baron Dezydery Adam Chłapowski (1788-1879) urodził się jeszcze za czasów I Rzeczypospolitej, za młodu bił się kampaniach napoleońskich, następnie brał udział w powstaniu listopadowym i Wiośnie Ludów, dożył nawet powstania styczniowego. Jak pisze Marcin Rosołowski, z jego inicjatywy do Wielkiego Księstwa Poznańskiego „sprowadzono młockarnie, rozpoczęto uprawę nowych roślin (m.in. czerwonej koniczyny), dostosowano typy upraw do rodzajów ziemi. Chłapowski budował również zakłady przemysłowe, m.in. gorzelnię, cukrownię i olejarnię. Do swoich dóbr sprowadził owce z cesarskiego stada, hodowanego w Malmaison. Był zwolennikiem uwłaszczenia chłopów jako czynnika niezbędnego w nowoczesnej gospodarce. Sam rozdał część gruntów włościanom”.
Chłapowski zarabiał, ale i stawiał na pracę organiczną, choć nie wszyscy to popierali.
Polska szlachta zarabiała tylko na wyzysku chłopów pańszczyźnianych i sprzedaży zboża
Minęły pokolenia, Polska się zmieniła. Jednak pewien bagaż przeszłości pozostał. „Gdy Polska odzyskała niepodległość jako państwo, odrodziła się jako kraj panów i sług. Różnica polegała na tym, że panem mógł już być otwarcie każdy: zarówno minister, urzędnik, gospodarz, jak i majster w fabryce. Wystarczyło mieć do potwierdzenia swojej pańskości kogoś, kto będzie usługiwał. Nawet najbiedniejszy mieszkaniec wsi mógł teraz uwierzyć, że każdy człowiek ma szansę stać się panem” – stwierdza w książce Pobłocki.
Pytanie, czy coś z tego myślenia nie zostało nam do dzisiaj.
I czy hołubienie „przedsiębiorczości” – słusznie cenionej za to, że przynosi pieniądze, daje miejsca pracy i generuje wpływy do budżetu państwa – nie jest zbyt ślepe i bezkrytyczne?
Jak często daje ona alibi dla wywyższenia i próżności jednych oraz poniżenia i wyzysku drugich? Wystarczy przejrzeć prasę i popytać znajomych, by przekonać się o takich patologiach.
Cykl „SOBOTA PRAWDĘ CI POWIE” to propozycja OKO.press na pierwszy dzień weekendu. Znajdziecie tu fact-checkingi (z OKO-wym fałszometrem) zarówno z polityki polskiej, jak i ze świata, bo nie tylko u nas politycy i polityczki kłamią, kręcą, konfabulują. Cofniemy się też w przeszłość, bo kłamstwo towarzyszyło całym dziejom. Rozbrajamy mity i popularne złudzenia krążące po sieci i ludzkich umysłach. I piszemy o błędach poznawczych, które sprawiają, że jesteśmy bezbronni wobec kłamstw. Tylko czy naprawdę jesteśmy? Nad tym też się zastanowimy.
Dziennikarz i autor książek. Był redaktorem naczelnym magazynu „Focus Historia”, zajmował się m.in. historycznymi śledztwami. Publikował artykuły m.in. w „Przekroju”, „Ciekawostkach historycznych” i „Tygodniku Powszechnym”. Autor kryminałów retro, powieści z dreszczykiem i książek popularyzujących historię.
Dziennikarz i autor książek. Był redaktorem naczelnym magazynu „Focus Historia”, zajmował się m.in. historycznymi śledztwami. Publikował artykuły m.in. w „Przekroju”, „Ciekawostkach historycznych” i „Tygodniku Powszechnym”. Autor kryminałów retro, powieści z dreszczykiem i książek popularyzujących historię.
Komentarze