0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Maciek Jazwiecki / Agencja GazetaMaciek Jazwiecki / A...

Politykom opozycji zagląda w oczy strach – a ten nie jest najlepszym doradcą. Co zrobić, żeby zmaksymalizować szanse wygranej? Żadna jasna odpowiedź nie leży na stole, stąd chaos. Budowanie wyborczych koalicji i list, choć odbywa się w medialnym zgiełku wzajemnych publicznych docinków i rozgrywek za pomocą przecieków do dziennikarzy, przypomina raczej pracę sapera: każdy błąd może kosztować życie. W tym przypadku: kiepski wynik i dalsze rządy PiS albo – jeszcze gorzej – utopienie własnej partii pod progiem wyborczym.

Wybory do PE nie dały wyraźnej wskazówki, jak poukładać opozycyjne listy. Z jednym wyjątkiem: szeroka koalicja - od PSL do SLD - nie wygrywa z PiS. W czwartek wieczorem jest niemal pewne, że taka koalicja - zwłaszcza poszerzona o Wiosnę - nie powstanie. "Zjednoczona opozycja", "wszyscy razem przeciwko PiS" - hasła z uporem powtarzane przez polityków i komentatorów w kampanii do PE, brzmią dziś jak przeboje poprzedniego sezonu. A Grzegorz Schetyna nie jest już "zjednoczycielem opozycji".

Im dłużej trwają negocjacje - a trwają od miesiąca - tym bardziej opozycja wygląda na niezorganizowaną, kłótliwą i małostkową. I tym łatwiej PiS-owi przychodzi przedstawianie siebie jako ostoi stabilności i spokoju.

Żeby wygrać z Prawem i Sprawiedliwością, potrzeba dobrego pomysłu na Polskę oraz wehikułu, który ten pomysł - lub pomysły - poniesienie. Dziś partie opozycyjne koncentrują się na tym drugim. Tymczasem odpowiedź na pytanie, co robić, może się kryć w powrocie do programów i wartości. Szkopuł w tym, że potem program trzeba rozpisać na głosy konkretnych ludzi, a wartościom dać twarze.

Męczący serial: okrajanie koalicji

„Prawdopodobieństwa z godziny 10:00 nie są prawdopodobieństwami z godziny 14:00” — mówił nam w środę popołudniu polityk z dawnej Koalicji Europejskiej o możliwych konfiguracjach wyborczych. W tym czasie trwały rozmowy Grzegorza Schetyny z Władysławem Kosiniakiem-Kamyszem. A komentatorzy chwalili się na Twitterze sprzecznymi przeciekami.

„Im większa koalicja, tym mniejsze prawdopodobieństwo, że powstanie” — komentuje polityk z dawnej KE. Co by znaczyło, że Platforma odrzuci i PSL, i SLD. Jest też całkiem możliwe, że PO będzie przeciągać rozmowy. Po co? Wyjaśniamy niżej.

Przez półtora miesiąca po wyborach do PE trwało okrajanie koalicji. PSL zapowiedział, że nie pójdzie razem z Wiosną Roberta Biedronia ani z SLD. Po jakimś czasie na czarną listę ludowcy dorzucili Barbarę Nowacką i Zielonych. "Patriotą" Koalicji Europejskiej pozostał Włodzimierz Czarzasty, szef SLD, snuł nawet w OKO.press marzenie o dołączeniu do KE Wiosny. Gotowość do rozmów z Platformą zgłosił za to nieoczekiwanie Robert Biedroń.

W rozmowach, które obserwujemy od kilku tygodni, przenikają się trzy różne optyki:

  • myślenia o państwie, interesu publicznego, wartości;
  • partii jako całości;
  • interesy i ambicje poszczególnych osób, frakcji, grup.

Nie ma się co oszukiwać: w polityce o najwyższe stawki walczą ci, którzy umieją łączyć wszystkie te perspektywy. Rzecz w tym, że dziś pierwsza z nich słabnie, a politycy już niemal bez żadnych hamulców dzielą się z opinią publiczną rachubami interesów partyjnych.

Czego chcą partyjne „doły”

W serialu „opozycja idzie do wyborów” pierwszoplanowe role grają nie tylko znani z imion i nazwisk szefowie partii. Ważnymi aktorami są też szeregowi członkowie i członkinie, czyli tzw. doły. „Gdybyśmy mieli słuchać naszych struktur, to byśmy nie szli w żadnej koalicji, tylko samodzielnie” — komentuje polityk Wiosny. To samo dotyczy większych i starszych formacji.

„Doły” naciskają na samodzielny start. Jest on kuszący z punktu widzenia działaczy, bo potwierdza rację bytu partii i jej tożsamość oraz daje większą liczbę mandatów, których nie trzeba z nikim dzielić. Oczywiście, o ile partia wchodzi do parlamentu. Partyjne "doły" są też z definicji przeciwko poszerzaniu list o kandydatów obywatelskich. Każda taka osoba jest dla nich zagrożeniem.

Działacze PSL wywierają presję na Władysława Kosiniaka-Kamysza, by stawiał warunki Platformie, a działacze PO na Grzegorza Schetynę — by nie dał się zaszantażować mniejszej partii, pokazał, kto rządzi na opozycji i nie rozdawał miejsc zbyt wielu koalicjantom. Ta logika może jednak okazać się krótkowzroczna i zgubna.

Bajki o samodzielnym starcie

Niemal wszyscy liderzy powtarzają, że są w stanie startować samodzielnie. I niemal wszyscy blefują. Jedyną opozycyjną siłą, która może sobie pozwolić na start w pojedynkę jest Platforma Obywatelska. Każda inna opozycyjna partia ryzykuje wstąpieniem do politycznego czyśćca — jako partia pozaparlamentarna.

"Zakładamy czarny scenariusz, że będziemy musieli sami podjąć walkę z PiS. Jesteśmy na to gotowi" - mówił w środę 10 lipca Sławomir Neumann (PO). Może to groźba, a może szczere postawienie sprawy?

PSL, wbrew temu co opowiadają dziś ludowcy, nie stracił wyborców z powodu „waginy na kiju” — traci ich od kilku lat, co pokazał w analizie OKO.press Jakub Szymczak. Przy 50-procentowej frekwencji w 2015 roku PSL ledwo prześliznął się nad progiem wyborczym (5,13 proc.). Czy jesienią 2019 jest w stanie zdobyć więcej głosów (przy prawdopodobnie wyższej frekwencji)? Wątpliwe. Władysław Kosiniak-Kamysz ma ambicje budowania partii o ponadwiejskim zasięgu, ale na razie mu się to nie udało. Lider ludowców zyskuje w sondażach zaufania, ale jego partia traci.

SLD ma stały elektorat, który jednak topnieje z każdym rokiem, a legendarna polityczna wierność wyborców skończyła się w 2018 roku. W wyborach samorządowych część wyborców SLD, mocno przejętych rządami PiS, postawiła na pewniejszego konia - KE. W ostatnich sondażach partia wróciła do poziomu sprzed wyborów w 2015 roku (3-4 proc.).

Wiosna dla wielu osób nadal pozostaje obietnicą nowej jakości i utrzymuje w sondażach poparcie powyżej wyniku z eurowyborów. Wyborcom zdaje się nie przeszkadzać, że lider partii zapowiada prowadzenie kampanii z Brukseli. Słabością partii Biedronia jest jej słabe zakorzenienie w terenie, jednak przykład Kukiz’15 pokazuje, że posiadanie struktur nie jest warunkiem koniecznym, by istnieć w krajowej polityce. Jeśli jednak mobilizacja wyborcza przewyższy tę do PE, Wiosna nie może być niczego pewna.

Samodzielny start Razem oznaczałby najprawdopodobniej honorowe samobójstwo. Tylko w jednym wariancie osobnej listy partia Adriana Zandberga mogłaby liczyć na poparcie wyższe niż 1-2 proc.: gdyby zarówno SLD, jak i Wiosna znalazły się na jednej liście z PO. Razem mogłoby wówczas przejąć głosy dużej części lewicowców, ale też liberalnych antysystemowców — wyborców, którzy z zasady nie głosują na największego, czyli na rządzącą przez lata PO. Jednak prawdopodobieństwo tego wariantu jest dziś nikłe.

Schetyna chce wygrać partię czy wybory?

Szef Platformy może kalkulować podobnie, jak Jarosław Kaczyński: przeciąganie rozmów gra na jego korzyść. Im mniej czasu do wyborów, tym większy popłoch wśród mniejszych partii. Staną się albo skłonne do ustępstw (przestaną wymuszać mandaty dla siebie), albo zaczną podejmować ryzykowne decyzje (samodzielny start). „Dla Schetyny najważniejsza jest jego partia. Będzie tak grał, żeby potencjalni partnerzy nie uzyskali za dużo” — słyszymy od jednego z polityków biorących udział w negocjacjach.

"Bojowe" - mówi o nastrojach w PO Sławomir Neuman. Tylko z kim i przeciwko komu ten bój?

Najbardziej cyniczny scenariusz wyglądałby tak: PO idzie w „małej koalicji” (z IP Barbary Nowackiej i samorządowcami, ewentualnie z Zielonymi), a wszyscy pozostali osobno. Dlaczego cyniczny?

Kluczowe w podziale mandatów w parlamencie jest:

  • ile ugrupowań dostanie się do parlamentu;
  • ile partii nie przekroczy progu, czyli: procent głosów zmarnowanych.

Wyjaśniamy to w tekście "Nie taki d'Hondt straszny" Leszka Kraszyny. Takie same wnioski przedstawił dr Jarosław Flis w analizie dla Fundacji Batorego.

Jak to działa? „Głosy zmarnowane” - na partie pod progiem - przechodzą „do podziału” między tych, którzy się dostali. Im jest ich więcej, tym większy zysk tych za progiem. „Zmarnowane” głosy „zwiększają wagę każdego głosu oddanego na te partie, które próg przekroczyły” - pisze Flis.

Gdyby Grzegorz Schetyna był stuprocentowym cynikiem, grałby na to, żeby w wyborach wystartowało jak najwięcej partii, które ostatecznie nie przekroczą progu.

Czyli: z egoistycznego, czysto partyjnego punktu widzenia PO najlepiej jest, by osobno startowały i PSL, i SLD, i Wiosna, i Razem, i Kukiz, i Agrounia. Żadna bowiem z tych partii - osobno - nie ma pewności wejścia do Sejmu. Gdyby dostały mniej niż 5 proc., ich głosy dzieliliby między siebie Platforma i PiS. Partia Kaczyńskiego by wygrała, PO nie miałoby koalicjantów, ale działacze byliby zadowoleni, bo zasiadaliby w Sejmie, a asystenci dostaliby pracę. Pokazuje to też nasza analiza ostatniego sondażu Kantar. Tutaj Wiosna przekracza próg, ale opozycji niewiele to daje - jeśli stawką są rządy opozycji.

Przeczytaj także:

Taki scenariusz jest mało prawdopodobny. Ewentualny samodzielny start PO najpewniej wymusi jakieś koalicje i po lewej, i po prawej stronie.

Możliwe scenariusze wyglądają tak:

  • jedna koalicja opozycji: PSL samodzielnie plus wielka Koalicja Obywatelska (PO, Nowoczesna, Inicjatywa Polska, SLD, Wiosna i inni - Razem startuje osobno);
  • dwie koalicje opozycji: Europejska Partia Ludowa (PO, PSL, IP i inni) plus lewica (SLD, Wiosna, Razem i inni);
  • trzy koalicje opozycji: Koalicja Obywatelska plus lewica (SLD, Wiosna, Razem i inni) plus blok chadecko-konserwatywny (PSL, Bezpartyjni Samorządowcy, Kukiz'15).

Partie się łatwo nie dodają

Jeśli w wyborach chodzi o wybór, a nie o szantaż, to powinny powstać co najmniej dwie koalicje - o jasnym, różniącym się przekazie i z dużą szansą na wspólne rządzenie. Sondażowe wyliczenia dają lewicowej koalicji kilkanaście procent głosów (w OKO.press pisaliśmy o 14 proc.). Dlaczego zatem to takie trudne? Z powodów organizacyjnych i czysto ludzkich.

"Jeśli zostaniemy do tego zmuszeni, będziemy kleić tę lewicową koalicję" - słyszymy w SLD. Entuzjazmu w tej wypowiedzi nie ma. W SLD nie palą się do współpracy z partią Biedronia. Włodzimierz Czarzasty obawia się obciążenia finansowymi niejasnościami w rozliczeniach Wiosny. W Sojuszu nie zapomnieli też Biedroniowi, że wyciągnął z SLD Krzysztofa Gawkowskiego, który będzie prowadził koalicyjne negocjacje (o ile do nich dojdzie, bo dziś - wbrew zapewnieniom Wiosny - takich rozmów nie ma).

Zapału nie ma też u ewentualnych koalicjantów z Wiosny. „Twoim największym wrogiem jest osoba nad tobą na liście” — mówi polityk partii o tym, czego się spodziewa po współpracy z SLD. 800 tysięcy osób, które zagłosowały na Wiosnę najpewniej szukały na scenie politycznej czegoś nowego, nie zużytego - nowych ludzi, nowych idei, nowego języka. Czy znajdą to w koalicji z SLD?

"Kosiniak-Kamysz z Bogiem na ustach i Biblią pod pachą może być współtwórcą lewicowej koalicji" - mówi nam polityk lewicy, przyznając tym samym, że byłaby to koalicja budowana naprędce i pod przymusem okoliczności.

Po co chcecie wygrać te wybory?

Przez cztery ostatnie lata opozycja nie napisała swojej opowieści o Polsce. Nie chodzi ani o magiczną formułę typu „500 plus”, ani o indeks tysiąca planowanych zmian w sądownictwie czy ochronie zdrowia. Tylko o odpowiedzi na fundamentalne pytania: jak wygląda świat wokół? Jakie problemy go gnębią? Jakie wyzwania są za rogiem? Co daje nadzieję? Jest jaka jest rola każdego pojedynczego obywatela i obywatelki w budowaniu przyszłości?

Opowieść PiS ma jasne składowe: oddanie sprawiedliwości tym, którzy czuli się skrzywdzeni, oraz zbudowanie świata jasnych granic i podziałów w sytuacji, gdy współczesny świat się chwieje. W świecie PiS obywatele przyjmują dary od władzy i emocjonalnie uczestniczą w politycznym spektaklu - często ubranym w historyczny kostium. Słowem: to opowieść o bezpieczeństwie w niebezpiecznym świecie. Opozycja takiej opowieści nie ma.

„Dziś wielu chce wygrać po to, by odreagować upokorzenia, jakich »druga Polska« doznała od rządzących, z ust hierarchów kościelnych, prawicowych autorytetów moralnych i internetowych hejterów” — pisał niedawno politolog Rafał Matyja w „Tygodniku Powszechnym”. W tym samym tekście pt. „Nasza plemienna demokracja” Matyja definiuje kilka wyzwań, przed którymi jesienią stanie polskie państwo i ci, którzy będą nim rządzić:

  • psychologiczne konsekwencje ostrej rywalizacji politycznej;
  • finansowanie działań rozwojowych;
  • kryzys w oświacie;
  • ochrona środowiska i kryzys klimatyczny.

Wspólnym mianownikiem tych wszystkich problemów jest przebudowa relacji między obywatelami a władzą: z przyjmowania i przytakiwania na współdecydowanie i współpracę. Nic dziwnego jednak, że współpraca - na różnych poziomach, od samorządów po szkoły - nie jest motywem przewodnim, skoro nie widać jej wśród opozycyjnych polityków.

Czy opozycja chce wygrać?

„Musimy przejść kryzys, a ja wolę, żeby to oni rządzili w momencie kryzysu. To będzie trudny czas, będzie trwał pięć lat, cofniemy się w rozwoju o dziesięć, ale przeżyjemy. Jeśli opozycja weźmie władzę i utopimy się w kryzysie, to nie wiem, czy demokracja to przeżyje” — powiedział w wywiadzie dla „Kultury Liberalnej” Jakub Bierzyński, doradca Wiosny (a wcześniej Nowoczesna). Partia Biedronia odcięła się od tej wypowiedzi.

Te słowa wyrażają jednak kalkulacje części opozycyjnych działaczy. PiS to kłopot, ale jeszcze większym mogą być rządy po PiS-ie.

Te słowa są też symptomem kryzysu przywództwa po stronie opozycji.

A można inaczej. Warto przypomnieć sobie jedno z najbardziej zaskakujących zwycięstw wyborczych ostatnich lat. Również w warunkach kryzysu na horyzoncie.

Barack Obama ogłosił start w wyborach prezydenckich 10 lutego 2007 roku. Dwa miesiące później upadła druga co do wielkości amerykańska firma udzielająca kredytów hipotecznych - New Century Financial. W sierpniu 2008 ruszył program pomocy osobom mającym kłopot ze spłatą hipoteki. Dwa miesiące przed wyborami rząd USA przejął Fannie Mae i Freddie Mac, czyli największe instytucje rynku hipotecznego. 15 września 2008 upadł bank Lehman Brothers. Cała kampania Obamy upłynęła w cieniu największego kryzysu finansowego od lat 30.

Mierząc logiką Jakuba Bierzyńskiego: Obama nie powinien był kandydować, a skoro już zrobił coś tak głupiego, że startował, to powinien był się wycofać najpóźniej wczesną jesienią 2008 i kazać Republikanom zjeść kryzysową żabę.

Ale tak postępuje cinkciarz, a nie przywódca.
;
Na zdjęciu Agata Szczęśniak
Agata Szczęśniak

Redaktorka, publicystka. Współzałożycielka i wieloletnia wicenaczelna Krytyki Politycznej. Pracowała w „Gazecie Wyborczej”. Socjolożka, studiowała też filozofię i stosunki międzynarodowe. Uczy na Uniwersytecie SWPS. W radiu TOK FM prowadzi audycję „Jest temat!” W OKO.press pisze o mediach, polityce polskiej i zagranicznej oraz prawach kobiet.

Komentarze