Nie wyciągnąłem tych katastroficznych przepowiedni z kapelusza. We wszystkich wypadkach oczekiwanie katastrofy było całkowicie racjonalne. Nie tylko sam się spodziewałem najgorszego: w każdym wypadku za tymi prognozami stali zawodowi analitycy, specjaliści i eksperci
W redakcji OKO.press mam zasłużoną opinię człowieka, który zawsze spodziewa się najgorszego. Redakcja więc poprosiła mnie na podsumowanie roku o spisanie najważniejszych katastroficznych prognoz, które się nie spełniły – i zastanowienie się, dlaczego się nie spełniły. (To miało zapewne dać mi w subtelny sposób do zrozumienia, żebym nie zamęczał ich już więcej wróżbami katastrof. Obiecuję).
Wybrałem więc do tej analizy trzy katastroficzne prognozy. Nie wyciągnąłem ich z kapelusza. We wszystkich trzech wypadkach oczekiwanie katastrofy było, dodajmy, całkowicie racjonalne. Nie tylko sam się spodziewałem najgorszego: w każdym wypadku za tymi prognozami stali zawodowi analitycy, specjaliści i eksperci.
Oto te trzy prognozy:
Żadna z nich się nie sprawdziła. Cieszę się, że się myliłem.
Jak widać, „katastrofę” należy rozumieć tutaj szeroko: co jest katastrofą dla jednych, niekoniecznie jest nią dla innych. Upadek Kijowa byłby katastrofą dla Ukrainy (i wolnego świata, w tym dla Polski), a wygraną dla dyktatury Putina. Załamanie poparcia dla PiS byłoby katastrofą dla PiS, ale wygraną dla opozycji (i demokracji w Polsce). Katastrofa więc katastrofie nierówna, a to, co nią jest, zależy często od miejsca siedzenia.
Co jednak wynika z nietrafionych prognoz – poza banalnym wnioskiem, że przewidywanie przyszłości jest bardzo trudne? Do tego dojdziemy na koniec. Na razie przypomnijmy, w każdym z tych trzech przypadków nie była to opinia niżej podpisanego, ale różnych ekspertów i ekspertek, znających się – odpowiednio – na wojnie, energetyce i polityce polskiej. Płynie więc z tych pomyłek pewien morał dotyczący przewidywania oraz zaufania do ekspertów i ekspertek w ogóle, który jest nieco mniej banalny.
Przyjrzyjmy się jednak najpierw tym trzem przypadkom.
Przyznam się: kiedy Rosjanie zaatakowali Ukrainę 24 lutego 2022 roku, byłem przekonany, że po kilku dniach zainstalują się w Kijowie.
Nie napisałem tego nigdzie. Zaraz po rozpoczęciu wojny internet zapełnił się głosami ekspertów (częściej) i ekspertek (rzadziej). Nagle okazało się, że każdy się zna na wojnie, od emerytowanych wojskowych zaczynając, a na domorosłych specjalistach śledzących wojenne kanały na Telegramie kończąc. Nie sądziłem, że warto dokładać do tych głosów jeszcze jeden.
Błyskawicznego upadku Ukrainy spodziewali się jednak nie tylko Rosjanie, którzy wybrali się na wojnę jak na spacer, bez zapasów i sprzętu. Oczekiwali tego także Amerykanie. 24 lutego anonimowi urzędnicy administracji Bidena powiedzieli „Newsweekowi”, że spodziewają się okrążenia i zajęcia Kijowa w ciągu… 96 godzin od inwazji. W ciągu tygodnia Zełenski miał się znaleźć za granicą albo w rosyjskich rękach.
„Wojsko ukraińskie może bronić się trochę, ale to nie potrwa długo” – powiedział amerykańskiemu „Newsweekowi” były wysoki rangą oficer amerykańskiego wywiadu.
Sojusznicy proponowali nawet prezydentowi Ukrainy pomoc w ewakuacji.
Rosjanie – jak wynikało z analiz rosyjskiego wywiadu, które wyciekły na Zachód – spodziewali się dokładnie tego samego. Wiedzieli, że Ukraińcy są generalnie niezadowoleni ze swoich władz, że źle oceniają kierunek, w którym zmierza ich kraj. Uważali armię ukraińską za źle wyposażoną i mającą niskie morale.
Wkrótce przed inwazją gen. Mark Milley, przewodniczący Kolegium Połączonych Szefów Sztabów, na zamkniętym spotkaniu z kongresmenami ocenił, że wojna potrwa 72 godziny. Jest to, przypomnijmy, najważniejszy doradca wojskowy prezydenta USA. Armia ukraińska miała złożyć się jak domek z kart. CIA już planowała, jak wspierać ukraińską partyzantkę walczącą z rosyjską okupacją całego kraju.
Analitycy przeszacowali potencjał armii rosyjskiej. Okazała się gorzej dowodzona i wyposażona niż myśleli. Nie doszacowali jednak przede wszystkim woli oporu i morale Ukraińców, a także ich potencjału do samoorganizacji. Zakładali, że skoro skorumpowane i niewydolne państwo ukraińskie działało źle przed wojną, zawiedzie także w starciu z wrogiem. Prognozy oparte na racjonalnych przesłankach – ocenie potencjału obu armii, analizach sprawności ukraińskiego aparatu państwowego i tak dalej – okazały się spektakularnie błędne.
Na szczęście.
„Nie jest dobrze. Co trzeci dom bez węgla na zimę” – pisał w październiku 2022 roku portal Money.pl, cytując sondaż przeprowadzony przez CBOS dla „Gazety Wyborczej”. Według niego 36 proc. ogrzewających domy węglem nie ma żadnych zapasów tego surowca na nadchodzący sezon grzewczy, a 71 proc. przewidywało problemy z zaopatrzeniem.
O brakach węgla pisaliśmy także wielokrotnie w OKO.press. „Węglowe scenariusze robią się coraz bardziej czarne. Szykuje się piękna katastrofa” – prognozował Rafał Zasuń 2 września 2022.
Zasuń przedstawiał „obraz kompletnego krachu na rynku, który nastąpił po nieprzemyślanym, natychmiastowym wprowadzeniu embarga na rosyjski surowiec w kwietniu”. Kalkulował: ubiegłoroczne zużycie średnich i grubych sortymentów mogło wynieść ok. 9 mln ton, a w przypadku bardzo mroźnej zimy zapotrzebowanie na to paliwo może dojść do 11 mln ton. To zostawia nas z milionami ton węgla deficytu.
Także we wrześniu pisaliśmy więc, że szczyt sezonu grzewczego może być wyjątkowo trudny. Jeżeli węgla zupełnie braknie, to zapewne właśnie w ciągu trzech zimowych miesięcy. Nawet jeśli jakiś towar będzie dostępny, to jego cena może zwalać z nóg. Prognozy mówiły wówczas o średnich cenach przekraczających 4 lub dochodzących do 5 tysięcy złotych za tonę.
Ponad połowa Polaków bała się, że węgla na pewno zabraknie – taki lęk czuło 62 proc. Polek i Polaków w sierpniu 2022 roku (Kantar, sondaż dla „Faktów” TVN).
Co więcej, działania władz nie skłaniały do optymizmu. Rządzący najpierw z przekonaniem twierdzili, że węgla nie zabraknie, potem sprowadzali często podejrzanej jakości surowiec z drugiego końca świata i chcieli zmusić do jego dystrybucji samorządy, które nigdy tym się nie zajmowały. A na koniec urządzali propagandowe pokazówki, pokazując stosy węgla na miejskim placu w Otwocku, w którym, naturalnie, rządzili samorządowcy z PiS.
Apokaliptyczny scenariusz, w którym tysiące Polaków i Polek – często starszych, schorowanych i mieszkających na wsi i w mniejszych miejscowościach – umiera z powodu wychłodzenia, na razie przynajmniej się nie ziścił. Jest jednak dopiero styczeń, szczyt sezonu grzewczego dopiero się zaczął.
Część węgla udało się sprowadzić, a pogoda, jeśli nie liczyć kilku mroźnych dni w grudniu, nie zmuszała do intensywnego grzania. Kombinacja zbiorowego wysiłku i sprzyjających okoliczności pozwoliła ominąć katastrofę – prawdopodobnie o centymetry. „Obecnie najniższa cena węgla jest w woj. opolskim, gdzie za 1,2 tys. zł dostaniesz tonę węgla” – czytam na stronie Radia Eska 30 grudnia.
Drożyznę czuje w Polsce każdy. Według komunikatu GUS w listopadzie 2022 roku ceny rosły w tempie 17,5 proc. rocznie. Te dane pokazują tempo wzrostu cen: średnioroczna inflacja za cały 2022 rok wyniesie zapewne od 13 do 14 proc.
Oczywiście, inflację liczy się na podstawie ustandaryzowanego koszyka zakupów. Jeśli ktoś np. wydaje dużą część swoich dochodów na żywność i energię (które zdrożały bardziej), odczuwana przez niego (nią) inflacja będzie oczywiście wyższa.
Spodziewałem się, że inflacja doprowadzi do załamania notowań PiS.
„Inflacja zatopi rząd PiS. Dlaczego? Ponieważ nienawidzą jej nawet ci, którzy na niej nie tracą” – pisałem w „Newsweeku” w listopadzie 2021 roku, a więc jeszcze zanim wojna w Ukrainie wywindowała inflację do rekordowych poziomów. Nie byłem odosobniony: podobnie myśleli też inni komentatorzy, np. Łukasz Warzecha (z którym nie zgadzam się w żadnej chyba innej kwestii).
Przez poprzednie 7 lat PiS cieszył się dobrą koniunkturą gospodarczą, a realne dochody Polek i Polaków systematycznie rosły. Tymczasem w 2022 roku zaczęły się kurczyć. Podwyżki płac przestały gonić inflację (nie wszyscy je poza tym dostają; na budżetówce rząd oszczędza). Jeszcze w czerwcu 2022 roku prezes PiS Jarosław Kaczyński chwalił się, że co prawda mamy inflację, ale pensje rosną szybciej od niej. „Proszę zaktualizować dane, panie prezesie” – pisał wówczas w OKO.press Jakub Szymczak, podając twarde dane o spadających realnych wynagrodzeniach.
Skoro pensje spadają i żyje się coraz trudniej, to przynajmniej część ludzkiej złości i frustracji powinna iść na konto rządzących? Według sondażu IPSOS dla OKO.press we wrześniu 2022 roku blisko 49 proc. Polek i Polaków za inflację winiło przede wszystkim rządzących (rząd i NBP), a 30 proc. – Rosję i wojnę w Ukrainie. 10 proc. wybrało Unię Europejską. „Można więc wysnuć wniosek, że inflacja jest obecnie czołowym kandydatem do pokonania PiS w przyszłorocznych wyborach parlamentarnych” – pisaliśmy, przytaczając dane o drastycznie złych nastrojach społecznych.
Tymczasem jednak wyniki sondażowe PiS trzymają lekki spadkowy trend, ale bynajmniej nie widać tu gwałtownego załamania.
„Partia władzy się wykrwawia” – komentował sondaż IPOS dla OKO.press z listopada 2022 roku Michał Danielewski.
W porównaniu z wrześniem PiS stracił 1 pkt. proc. (32 proc.), a KO zyskała 1 pkt. (27 proc.). W obecnym układzie PiS nie mógłby stworzyć rządu po wyborach, nawet w koalicji z Konfederacją, ale też byłby najsilniejszym ugrupowaniem.
O ile skutki inflacji odczuwają wszyscy, to prawdopodobnie wyborcy PiS uwierzyli, że odpowiada za nią Putin i Unia Europejska, a nie rząd. Większość Polek i Polaków może winić rząd, ale oni i tak są zwolennikami opozycji. Rządzący nie walczą zaś o zdobycie serc wszystkich, tylko o utrzymanie swoich wyborców – i to im się udało. Być może załamanie poparcia dla PiS nadejdzie, ale na razie trudno się tego spodziewać, zwłaszcza że w krajach Zachodu fala inflacyjna zdaje się już opadać.
Dlaczego te wszystkie – pozornie racjonalne – prognozy się nie sprawdziły? Gdzie popełniłem błąd?
Po pierwsze, zaufałem ekspertom, a ich wiedza jest ograniczona. Są tylko ludźmi, często się mylą (jak gen. Mark Milley w przypadku Ukrainy).
Po drugie, uległem myśleniu życzeniowemu (oczywiście za wyjątkiem wojny w Ukrainie). Cieszyłbym się z załamania poparcia dla PiS. Interpretowałem więc rzeczywistość w taki sposób, żeby stało się ono czymś, czego racjonalnie można się spodziewać. Nie doceniłem np. wpływu mediów prorządowych na elektorat władzy, które suflowały mu wygodne dla niej wyjaśnienia źródeł inflacji.
Nie doceniłem zwykłej – a właściwie nadzwyczajnej – polskiej zapobiegliwości i przedsiębiorczości, która często wyciąga Polaków z problemów (których mogliby uniknąć, gdyby się wcześniej do nich przygotowali). Problemy, które wywołałyby kryzys w wielu uporządkowanych społeczeństwach Zachodu, u nas są czymś, z czym sobie ludzie po prostu „radzą”.
Nie miałem więc racji – i bardzo dobrze (szkoda tylko, że PiS nadal się trzyma).
Tych wszystkich błędów poznawczych postaram się uniknąć w nadchodzącym roku 2023. Solennie obiecuję to koleżankom i kolegom z redakcji. Tego też Państwu życzę.
Dziennikarz OKO.press, historyk i socjolog, profesor Uniwersytetu SWPS w Warszawie.
Dziennikarz OKO.press, historyk i socjolog, profesor Uniwersytetu SWPS w Warszawie.
Komentarze