Zasadne jest pytanie, co jest groźniejsze dla demokracji. Regulacje unijne, z którymi tak walczy Musk, czy nieograniczana niczym władza garstki miliarderów do kształtowania krajobrazu informacyjnego naszych społeczeństw.
Na to starcie zanosiło się od dłuższego czasu. To nie tylko spór o portal Muska, lecz znacznie poważniejsza batalia o miejsce cyfrowych gigantów w życiu publicznym. Unia Europejska od lat próbuje ograniczać wpływ tych firm, one zaś konsekwentnie szukały sposobów, by te regulacje ominąć. Musk, wchodząc w sojusz z Donaldem Trumpem, wskazał im nowy manewr: mogą przedstawiać się jako obrońcy amerykańskich wolności.
W efekcie cała batalia staje się otwarcie polityczna.
X nie jest pierwszą platformą cyfrową ukaraną przez Unię. W kwietniu tego roku Komisja Europejska nałożyła kary na dwie inne potężne firmy technologiczne. Apple obciążono grzywną w wysokości 500 mln euro za ograniczanie deweloperom możliwości kierowania użytkowników do alternatywnych kanałów sprzedaży poza App Store.
Meta, właściciel Facebooka, z kolei została ukarana kwotą 200 mln euro za narzucanie użytkownikom modelu „zgoda lub płatność”, który sprawiał, że mieli do wyboru albo udostępnić swoje prywatne dane do profilowania reklam, albo zapłacić abonament. Apple złożyło odwołanie od decyzji, natomiast Meta wykonała drobny ruch wstecz i kilka dni temu zapowiedziała wprowadzenie bezpłatnej opcji z ograniczonym zakresem danych udostępnianych przez użytkowników.
Google również od lat mierzy się z unijnymi postępowaniami antymonopolowymi, dotyczącymi m.in. faworyzowania własnych usług w wyszukiwarce i operacji reklamowych. Ledwie kilka dni po ukaraniu Muska Komisja Europejska wszczęła kolejne formalne postępowanie przeciw Google’owi – tym razem, aby ocenić, czy firma nie narusza unijnych reguł konkurencji poprzez wykorzystywanie treści wydawców do trenowania swoich systemów „sztucznej inteligencji”.
Unia chciała, by walka z cyfrowymi gigantami była bardziej zorganizowana, dlatego uchwaliła „Akt o usługach cyfrowych” oraz „Akt o rynkach cyfrowych”. Wprowadzają one obowiązki dotyczące przejrzystości treści i reklam, moderowania nielegalnych i szkodliwych materiałów oraz udostępniania danych badaczom.
To właśnie te akty były podstawą do ukarania Apple, Mety, a teraz również portalu Muska.
Przez moment wydawało się, że Unia ma sojusznika w Stanach Zjednoczonych. Za prezydentury Bidena doszło do wyraźnego zaostrzenia kursu wobec Big Tech. Symbolem nowego kierunku stała się Lina Khan – przewodnicząca Federalnej Komisji Handlu (FTC). Jej kariera zaczęła się od głośnego artykułu „Amazon’s Antitrust Paradox”, w którym pokazywała, że tradycyjne amerykańskie prawo dotyczące monopoli nie radzi sobie z platformami cyfrowymi i ich modelami biznesu. W FTC próbowała te wnioski wprowadzić w życie: wszczynała postępowania przeciw Amazonowi, Meta i innym gigantom, kwestionując przejęcia mniejszych firm, łączenie danych użytkowników czy uprzywilejowanie własnych usług.
W Europie odebrano to jako sygnał, że także USA zaczynają patrzeć niechętnie na dominację Big Tech.
Potem jednak wybory prezydenckie wygrał Donald Trump – przy niemałym wsparciu Muska. Właściciele największych firm technologicznych zaczęli się do niego przymilać, a on, i związany z Doliną Krzemową wiceprezydent JD Vance, odwzajemniają się poprzez luzowanie polityki Bidena i dyscyplinowanie Unii Europejskiej.
Dlatego w całej aferze mamy do czynienia ze splotem kwestii biznesowych i ideologicznych. Dobrym przykładem tych pierwszych jest kara nałożona przez Komisję Europejską na X Muska za „niebieskie znaczki”. O co chodzi?
Zacznijmy od tego, że od samego początku wielu ekspertów miało wątpliwości, czy z biznesowego punktu widzenia decyzja Muska o zakupie Twittera miała sens. W 2022 roku zaoferował za platformę 44 mld dolarów – znacznie powyżej jej rynkowej wartości – a potem próbował się z transakcji wycofać, tłumacząc to rzekomo zatajanymi danymi o liczbie botów. Umowa była jednak tak skonstruowana, że sąd mógł zmusić go do jej wykonania. W obliczu grożącego mu procesu Musk ostatecznie kupił firmę za pełną kwotę.
Od tego czasu próbuje znaleźć sposoby na zmonetyzowanie platformy. Jednym z nich miała być sprzedaż niebieskich znaczków. Kiedyś Twitter przyznawał je odgórnie i za darmo, aby oznaczać konta znanych osób lub instytucji jako autentyczne. Musk uznał, że można je po prostu sprzedawać – miały dawać użytkownikom prestiż, a także większe zasięgi.
Od początku był to ruch kontrowersyjny, co dobrze podsumował kanadyjski dziennikarz Cory Doctorow, autor głośnej ostatnio tezy o „gównowaceniu” internetu:
„To był ogromny prezent dla oszustów, trolli i handlarzy dezinformacją. Za 8 dolarów można było udawać celebrytę i »polecać« jakąś giełdową sztuczkę, szemraną kryptowalutę albo przeprowadzić kradzież tożsamości. Można było z kont wyglądających na oficjalne profile korporacji publikować informacje zdolne wpłynąć na rynki. Można było podszyć się pod polityka w trakcie kampanii albo reportera i wrzucać treści niszczące komuś reputację”.
Urzędnicy z Komisji Europejskiej podzielali część tych obaw, dlatego ukarali firmę Muska. Jak czytamy w oświadczeniu prasowym Komisji: „Tego rodzaju wprowadzanie w błąd naraża użytkowników na oszustwa – w tym kradzież tożsamości – oraz inne formy manipulacji ze strony złośliwych podmiotów. Choć Akt o usługach cyfrowych nie nakłada obowiązku weryfikowania użytkowników, wyraźnie zabrania platformom internetowym twierdzić, że użytkownik został zweryfikowany, jeśli w rzeczywistości do takiej weryfikacji nie doszło”.
Komisji nie spodobał się także brak przejrzystości w sprawie reklam na X i brak dostępu dla badaczy do danych portalu.
Na tym mogłoby się skończyć. Musk zareagowałby jak Apple i złożył odwołanie albo jak Meta i poszedł na drobne ustępstwa. Zamiast tego zrobił to, co robi od kilku lat: by chronić swoje interesy biznesowe, wyciągnął kartę ideologiczną.
Oskarżenia Muska pod adresem Unii Europejskiej współgrają z tym, co ogólnie protrumpowska prawica zarzuca Europie: przeregulowanie, zamach na wolność słowa, protekcjonizm wobec lokalnych firm oraz zaniedbywanie relacji z USA.
Ta narracja często nie ogranicza się do retoryki wobec Brukseli. Musk kieruje swoje ataki także bezpośrednio na poszczególne państwa europejskie i ich liderów.
Na przykład w Wielkiej Brytanii krytykował premiera Keira Starmera za – to ulubione oskarżenie Muska – cenzurę i sprzyjanie masowej imigracji. W odniesieniu do Niemiec wielokrotnie atakował kanclerza Olafa Scholza, nazywając go „głupcem” i wzywając do rezygnacji. Wyraził też wsparcie dla skrajnie prawicowej Alternatywy dla Niemiec (AfD). Pojawiał się na wydarzeniach AfD i promował partię jako „jedyną, która może uratować Niemcy”, co jeszcze bardziej podsyciło oburzenie europejskich elit politycznych
Nie dziwi więc, że Trump i ludzie z jego otoczenia bronią Muska w starciu z Komisją Europejską.
Sekretarz stanu Marco Rubio określił decyzję Komisji jako „atak na Amerykanów ze strony obcych rządów”. Wiceprezydent JD Vance nazwał zarzuty wobec X bzdurą, argumentując, że Unia powinna wspierać wolność słowa, zamiast karać amerykańskie firmy za brak cenzury. Przewodniczący Federalnej Komisji Komunikacji Brendan Carr dodał, że Unia karze amerykańskie firmy za sukces. Sam Trump nazwał karę „nieprzyjemną” i stwierdził, że Europa „zmierza w bardzo złym kierunku” i musi być „bardzo ostrożna”.
Dla Trumpa i jego zwolenników Europa stała się poręcznym symbolem tego, przeciw czemu się sprzeciwiają – nie tylko za granicą, lecz także w samych Stanach. Europa jest przedstawiana jako kontynent zmierzający w złym kierunku, stojący w opozycji do amerykańskich wartości i interesów gospodarczych.
Ta narracja nie tylko umacnia sojusz między Muskiem a amerykańską prawicą, lecz także pomaga scementować ich elektorat wokół idei, że tylko liderzy tacy jak Musk, Trump czy wiceprezydent J.D. Vance potrafią „chronić Stany Zjednoczone przed europejskimi »wypaczeniami«”.
W ten sposób komunikaty na temat Unii są skierowane nie tylko do mieszkańców Europy, lecz także do samych Amerykanów.
Przy tym wszystkim warto pamiętać, że Musk nie jest wiarygodny ani jako obrońca wolności słowa, ani jako reprezentant Stanów Zjednoczonych. Amerykański miliarder bardzo chętnie używa wolnościowego języka w starciu z Europą, ale już nie w konfrontacji z autorytarnymi rządami.
W maju tego roku X zablokował aż osiem tysięcy kont na polecenie indyjskiego rządu Narendry Modiego. Firma wydała jedynie lakoniczne oświadczenie, że „niechętnie” spełnia nakaz, lecz Musk nie urządził żadnej kilkudniowej kampanii przeciw władzom w Delhi – jak czyni to regularnie wobec Unii Europejskiej czy poszczególnych rządów europejskich.
Problemy z konsekwencją Muska widać także w danych. Według raportu Rest of the World z 2023 roku odkąd Musk przejął firmę, X otrzymał 971 żądań rządowych i w pełni spełnił 808 z nich. Za poprzednich władz Twittera wskaźnik zgodności wynosił około 50 proc.; po przejęciu przekracza 80 proc.
Musk lubi mówić tak, jakby przemawiał w imieniu narodu amerykańskiego, ale sam naród ma o nim dość mieszane zdanie. Według listopadowego sondażu YouGov 52 proc. Amerykanów ocenia go negatywnie, a jedynie 35 proc. pozytywnie. Tak więc amerykański miliarder, choć kreuje się na „głos Ameryki” w starciu z Europą, nie posiada faktycznego demokratycznego mandatu ani szerokiego poparcia społecznego.
W rzeczywistości reprezentuje interesy wielkich firm technologicznych z USA. Jego siła polega na tym, że ma poparcie Trumpa oraz jego współpracowników, którzy weszli w sojusz z cyfrowymi gigantami. Ekonomista Paul Krugman określił niedawno Stany Zjednoczone pod rządami Trumpa mianem „cyfrowego państwa narkotykowego” (digital narco state) – państwa uzależnionego od ekonomicznej i politycznej siły kilku gigantów technologicznych.
Ale to działa w dwie strony. Trump wspiera Big Tech, a Big Tech wspiera Trumpa. Jak ujął to Chris Hughes, współzałożyciel Facebooka: „Niektórzy wpływowi ludzie z Doliny Krzemowej lgną do Trumpa, bo widzą w nim kogoś podobnego do siebie. W ich oczach to współofiara państwa – ktoś niesłusznie ścigany za śmiałe pomysły. W praktyce jest też tarczą, dzięki której mogą unikać odpowiedzialności. Trump może zagrażać zasadom demokracji i szerzyć dezinformację, może nawet doprowadzić do recesji, lecz nie podważy ich prawa do tworzenia technologii, które im się podobają, bez względu na koszty społeczne”.
W tej sytuacji trudno uznać, że Musk czy szef jakiejkolwiek amerykańskiej firmy technologicznej walczą tak po prostu o wolność słowa, czy prawa zwykłych obywateli.
W jednej kwestii Musk ma jednak rację. To spór polityczny – a dokładniej spór o to, kto ma prawo kształtować debatę publiczną.
Wszystko to jest pochodną tego, jak potężne stały się platformy społecznościowe. Nie da się dziś udawać, że są bez wpływu politycznego. Dlatego nie ma tu łatwych i prostych decyzji.
Musk lubi podkreślać, że jakiekolwiek regulacje są narzucaniem standardów przez niedemokratycznych urzędników. Nie wspomina jednak o alternatywie: brak regulacji oznacza, że reguły debaty kształtuje na przykład sam Musk. Pomijając nawet oskarżenia o stosowanie cenzury przez amerykańskiego miliardera, wiemy, że lubi on manipulować algorytmami – jego konto otrzymało specjalny priorytet, gwarantujący wyższe zasięgi, a uprzywilejowanie obejmowało także sprzyjających mu polityków.
Platformy cyfrowe to nie są neutralne narzędzia, lecz infrastruktura debaty publicznej coraz bardziej kształtowana przez interesy kilku miliarderów – Muska, Zuckerberga, Bezosa czy Ellisona – którzy kontrolują dziś większą część przestrzeni komunikacyjnej niż jakikolwiek demokratyczny rząd.
Dlatego zasadne staje się pytanie, co jest groźniejsze dla demokracji. Regulacje unijne, z którymi tak walczy Musk, czy nieograniczana niczym władza garstki miliarderów do kształtowania krajobrazu informacyjnego naszych społeczeństw.
Filozof, publicysta, tłumacz. Wykłada na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu. Autor książek "Język neoliberalizmu" (2017), "Gniew" (2020), "Zmienić świat raz jeszcze. Jak wygrać walkę o klimat" (2021) oraz "Nic się nie działo. Historia życia mojej babki" (2022).
Filozof, publicysta, tłumacz. Wykłada na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu. Autor książek "Język neoliberalizmu" (2017), "Gniew" (2020), "Zmienić świat raz jeszcze. Jak wygrać walkę o klimat" (2021) oraz "Nic się nie działo. Historia życia mojej babki" (2022).
Komentarze