0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: SERGEY BOBOK / AFPSERGEY BOBOK / AFP

Z Edwinem Bendykiem, prezesem Fundacji Batorego, rozmawiamy o tym, czy wejście Ukrainy do Unii Europejskiej jest dla Polski szansą, czy niebezpieczeństwem. Czy Niemcy nie przeniosą tam z Polski swoich fabryk i nie będą kupować tańszych ukraińskich towarów.

Jest tak:

  • Ukraina nie rozumiała opartej na antyniemieckich resentymentach polityki Zjednoczonej Prawicy;
  • Niemcy mają to, czego Ukrainie potrzeba, czyli kapitał i technologie niezbędne do wygrania wojny i do odbudowy kraju;
  • Polska może na ukraińskiej akcesji do UE zyskać, jeśli wyeksportuje tam to, w czym jesteśmy najlepsi, np. cyfrowe usługi bankowe;
  • punktami spornymi będzie transport i rolnictwo (ale to dla całej Unii).

Ale:

  • po latach zaniedbań (nie tylko ostatnich ośmiu lat) spada w Polsce produktywność, a innowacyjność jest na dramatycznie niskim poziomie;
  • potrzebujemy modelu zarządzania rozwojem podobnym do tego, jakie wprowadziły Finlandia czy Korea Południowa – żeby przestać być montownią Europy.

Przeczytaj także:

Miłada Jędrysik, OKO.press: Przed wyborami mieliśmy pogorszenie w oficjalnych stosunkach polsko-ukraińskich – co było oczywiście związane z kampanią wyborczą i z tym, że Zjednoczona Prawica chciała zabrać głosy Konfederacji. Przy czym prawicowi publicyści suflowali taki temat: Ukraina się dogadała z Niemcami, to może być zdrada wręcz na miarę Ribbentrop-Mołotow. Będą z Niemcami robili biznesy, a my zostaniemy z ręką wyciągniętą w stronę Ukrainy, nie przymierzając jak Himilsbach z angielskim. Zostaniemy?

Edwin Bendyk, prezes Fundacji Batorego: Robimy w Fundacji spotkania z ludźmi z Ukrainy w cyklu „Ukraina mówi”. Zapytałem przy tej okazji ukraińskiego historyka Jarosława Hrycaka, co Polska jeszcze może zrobić dla Ukrainy? To było na początku wojny, zaraz po wizycie Morawieckiego i Kaczyńskiego w Kijowie. Hrycak powiedział: zrobiliście bardzo dużo, ale pomóżcie nam dogadać się z Niemcami. Niemcy wtedy nie wyrywali się z realną pomocą.

Już w marcu 2022 roku Ukraińcy zaczęli mówić o odbudowie i szykować jej plany. Jeżeli ktoś robi to nie tylko w celach PR-owych, tylko rzeczywiście myśli o tym, jak kraj ma wyglądać po wojnie, to szuka strategicznych partnerów, którzy są w stanie pomóc wygrać wojnę i zapewnić pokój, czyli dostarczyć odpowiednie zasoby wojenne, a potem odpowiednie środki materialne niezbędne dla odbudowy.

W Europie dla Ukrainy takim najbardziej naturalnym partnerem strategicznym są Niemcy. Tak było też w przypadku Polski w trakcie procesu akcesji do Unii Europejskiej i potem, podczas włączania naszej gospodarki do międzynarodowych łańcuchów wartości. Nasza gospodarka jest z Niemcami silnie związana.

W czasie rządów Zjednoczonej Prawicy zależność od niemieckiego rynku, eksportu do Niemiec i niemieckich inwestycji powiększyła się, mimo antyniemieckiej retoryki dotychczasowego rządu.

Definiując – jak czyni to część prawicowych elit – Berlin jako historycznego wroga, który jeśli nawet już nie ma militarnych ciągot, to ma ciągle ciągoty neokolonialne, ograniczamy możliwość działania w relacjach między Kijowem i Berlinem. A także szerzej – Brukselą w roli kluczowego partnera.

Prawica to akurat nie za bardzo lubi teorię postkolonialną.

Kaczyński mówił przecież, że Niemcy chcą tutaj uczynić kondominium, zastąpić nasze suwerenne społeczeństwo podporządkowanym ludem. I obawiam się, że to nie jest tylko przedwyborcza retoryka, tylko głęboko uwewnętrzniona antyniemiecka fobia Jarosława Kaczyńskiego i sporej części prawicowych elit.

Widać w niej m.in. pozostałości endeckiej historiozofii ożywianej ilustracjami ze współczesnej historii Niemiec i doktryny Angeli Merkel naiwnie wierzącej w możliwość obłaskawienia Rosji metodą Wandel durch Handel (zmiana poprzez biznes).

Słusznie krytykując Merkel za tę politykę, warto sprawdzić, ile miliardów wydała Polska za rządów PiS na import surowców energetycznych z Rosji. Jeszcze w 2022 roku było to 10 mld zł. Zamiast odwoływać się do wątpliwej historiozofii i słabej geopolityki, lepiej posługiwać się kategorią interesu.

I Niemcy oczywiście realizują swoje interesy. Jak mają partnera, który jest słaby lub nie potrafi dobrze zdefiniować swojego interesu, to zapewne wykorzystują te słabości.

Tak wyglądają relacje międzynarodowe – gra się tak, jak przeciwnik pozwala.

Zamiast więc obrażać się na kolejne antyniemieckie inwektywy Kaczyńskiego lub Morawieckiego i wzywać polskiego ambasadora do swojego MSZ, by się tłumaczył, inwestują w nową fabrykę Mercedesa w Jaworzu. Nowojorczycy mawiają “money talks, bullshit walks”.

A jak na nasze stosunki z Niemcami patrzy Ukraina?

O ile Niemcy oficjalną antyniemieckością PiS-owskiego rządu się nie przejmowały, to jednak Ukraińcy mieli problem ze zrozumieniem tej ewidentnej sprzeczności. Jeszcze mniej rozumieli, dlaczego mieliśmy pretensje do nich za to, że chcą zrobić dokładnie to samo, co robiliśmy i robimy, czyli jak najsilniej wciągnąć Niemcy do współpracy.

Warto przy tym zdawać sobie sprawę, że społeczną pamięć Ukraińców o Niemcach i Niemczech w istotnym stopniu ukształtowała II wojna światowa i jej symboliczna kanonizacja w okresie Związku Radzieckiego, kultywującego mit Wielkiej Wojny Ojczyźnianej.

Ukraińscy żołnierze stanowili trzon Armii Czerwonej i znaczną część poległych, do tej tragicznej statystyki dokładają się miliony ofiar cywilnych. Ba, również apologeci ukraińskiego narodowego podziemia podkreślają, że działania UPA były skierowane przeciwko wszystkim okupantom, a więc także Niemcom.

II wojna pod etykietą Wielkiej Wojny Ojczyźnianej długo była nośnikiem wspólnej pamięci z Rosją.

Ta wspólna symbolika bardzo aktywnie funkcjonowała jeszcze w 2014 roku, w czasie aneksji Krymu przez Rosjan.

O? W jaki sposób?

Teraz już byłoby to niemożliwe, ale była taka niezwykła historia: pułkownik Julij Mamczur, dowodzący jednostką sił powietrznych ukraińskiej armii, odbił częściowo lotnisko w Belbeku nie używając broni. Zebrał swoich żołnierzy, którzy niosąc pułkowy sztandar, nawiązujący jeszcze do radzieckich symboliki i flagę Ukrainy ruszyli na barykadę utworzoną przez „zielone ludziki”. Oczywiście nie zabrakło kamer telewizyjnych.

Rozegrała się scena przypominająca kluczowy moment filmu „Cytadela” Nikity Michałkowa. Tam do ataku na niemiecki bunkier zostaje wysłana kompania więźniów politycznych uzbrojonych w kije. Mają zginąć, ale przypadek powoduje, że jeden z niemieckich żołnierzy, postrzelony przez radzieckiego snajpera przewracając się, wznieca ogień, który dociera do składu amunicji. Wielka eksplozja niszczy cytadelę, atak kończy się triumfem.

Atak Mamczura kończy się mniej dramatycznie. Zdezorientowani Rosjanie przepuścili Ukraińców, którym na krótki czas udało się odzyskać kontrolę nad częścią jednostki. Najwyraźniej wspólna mitologia braterstwa broni okazała się wtedy silniejsza od dopiero tworzonej nowej narracji o nazistowskim puczu w Kijowie i konieczności denazyfikacji Ukrainy.

To są istotne niuanse, które trzeba znać, jeśli chce się interpretować dzisiejszą politykę Kijowa, szukając dla niej wzorów z przeszłości. Ukraińska historia jest tak złożona, że można znaleźć argument na każdą tezę, również na spiskowe teorie o rzekomej tradycyjnej skłonności Niemiec i Ukrainy do konszachtów, których celem miało być i jest osłabienie pozycji Polski.

To fakt, że jednym z ważniejszych etapów współczesnej ukraińskiej historii jest okres Hetmanatu Pawła Skoropadskiego w 1918 roku, kiedy ukraińskie państwo było de facto niemieckim protektoratem.

Ukraińcy wykorzystali ten względnie stabilny kilkumiesięczny czas gwarantowany przez niemieckie bagnety na budowę najważniejszych instytucji państwowych, z Akademią Nauk włącznie. Trudno jednak w tej relacji dopatrzyć się jakiejś złowrogiej metafizyki, raczej mówić można o politycznym oportunizmie.

Niemcy wykorzystali słabość bolszewików, by w ramach pokoju brzeskiego przejąć kontrolę nad Ukrainą z jej zasobami potrzebnymi do prowadzenia wojny, a konserwatywne elity zebrane wokół Skoropadskiego nie zmarnowały okazji i posunęły do przodu sprawę tworzenia państwa.

Podsumowując – Ukraińcy myślą w kategoriach, że Niemcy to siła polityczna, technologiczna i kapitałowa.

Czyli mają wszystko, czego Ukraina potrzebują, żeby odbudować kraj, a w tej chwili, żeby prowadzić wojnę. Bo to też jednak Niemcy powoli stały się głównym, obok Stanów Zjednoczonych, czy po nich, partnerem finansowym i technologicznym Ukrainy. Łącznie z tym, że 28 września została wyrażona polityczna zgoda, by Rheinmetall utworzył z ukraińskim państwowym holdingiem zbrojeniowym spółkę joint venture, która ma remontować niemiecki sprzęt dostarczany ukraińskiej armii i wybudować w Ukrainie fabrykę transporterów opancerzonych.

Do Unii przez Polskę?

Mamy chyba jednak się czym martwić. Jak mówiłeś podczas naszej ostatniej rozmowy, jesteśmy dla Niemców podwykonawcami, ponieważ nie jesteśmy w stanie przejść do następnej fazy rozwoju – w której to my będziemy rozwijać wysokie technologie i akumulować kapitał. Niemieckie elity gospodarcze z entuzjazmem przyjęły rozszerzenie Unii, gdy myśmy do niej wchodzili, bo to dla nich oznaczało tanią i dobrze wykwalifikowaną siłę roboczą. Więc to chyba logiczne dla niemieckiej gospodarki – rozszerzyć unię celną trochę bardziej i mieć jeszcze tańszą siłę roboczą?

Pewnie tak się stanie, zwłaszcza w sytuacji rekonfiguracji globalnego kapitalizmu – coraz popularniejszych strategii nearshoringu, czyli skracania łańcuchów produkcji i konieczności wycofania części produkcji z Chin, najlepiej blisko centrum dyspozycyjnego.

I tu oczywiście Ukraina staje się dla Niemiec naturalnym partnerem, bo ma to samo, co miała Polska, to znaczy wysokiej jakości kapitał ludzki. Wojna trochę to zmienia, ale nie na tyle, żeby nie można było na tym budować długofalowej polityki inwestycyjnej.

Dla Polski oczywiście to jest jakieś zagrożenie, bo nie jesteśmy w stanie z Ukraińcami konkurować kosztem siły roboczej. Ale przy tej wysokiej jakości kapitału ludzkiego gospodarka ukraińska jest znacznie mniej wydajna, o wiele bardziej zapóźniona, bo nie była włączona w globalne łańcuchy produkcji. Nie zmodernizowała się technologicznie tak jak polskie przedsiębiorstwa korzystające z transferu wiedzy i technologii.

Możemy to ograć ofensywnie – znaleźć swoje miejsce w tym układzie i wspinać po tak zwanym łańcuchu wartości, czyli zwiększać udział sektorów o wyższej wartości dodanej, nie tylko w przemyśle wytwórczym, ale zwłaszcza w usługach.

Mamy ciągle duży potencjał, jeśli chodzi o poprawę produktywności. To się powoli dzieje, ale wolniej niż byśmy potrzebowali, bo nie radzimy sobie z rozwojem własnych technologii. Ukraińcy jednak, z wyjątkiem kilku specyficznych obszarów jak przemysł kosmiczny są o wiele bardziej w tyle, więc obawy, że mogą nas „wypchnąć” w ramach wchodzenia do Unii, są mocno na wyrost.

Jak to zrobić, żeby wszystkie trzy strony zyskały?

Najprawdopodobniej ścieżka rozwoju Ukrainy byłaby bardzo podobna do polskiej. Najpierw poszłyby tam inwestycje praco- i energochłonne, czyli przemysł chemiczny – w oparciu o zaplecze energetyczne ukraińskich elektrowni atomowych – oraz inwestycje w zakresie energii odnawialnej.

Ciekawą alternatywą dla stali z Chin byłoby włączenie do naszych łańcuchów produkcji metalurgii ukraińskiej. Zakłady w Mariupolu co prawda są zniszczone, ale Zaporoże ciągle działa.

A to dla nas nie są segmenty najbardziej atrakcyjne. Tu może więc nastąpić podział pracy wynikający z różnic w rozwoju. Jednocześnie dysponujemy dużym doświadczeniem w dostosowywaniu instytucji i firm do europejskich, tzn. zachodnich standardów, co otwiera przestrzeń dla polskich ekspertów.

Pamiętajmy, że na przykład ukraiński sektor bankowy w sporej mierze był modernizowany z udziałem polskich specjalistów. Oni lepiej znają kontekst ukraiński niż specjaliści niemieccy, brytyjscy lub amerykańscy.

A transport?

Tu mogą pojawić się większe napięcia. Warto pamiętać, że tuż przed wybuchem pełnoskalowej wojny mieliśmy polsko-ukraińską wojenkę handlową. Ukraińcy zablokowali kolejowy tranzyt towarów z Chin, my z kolei blokowaliśmy ukraińskich przewoźników samochodowych.

Broniliśmy interesu polskich przewoźników, którzy zdobyli dominującą pozycję w przewozach towarowych w Unii Europejskiej.

Ukraińcy są w tej dyscyplinie oczywiście konkurentem i najlepszym sposobem, by na tę konkurencję odpowiedzieć, jest rozwój polskich firm w kierunku coraz bardziej złożonych usług logistycznych, związanych z wyższymi marżami niż zwykły przewóz towarów.

To jest w naszym zasięgu, to nie jest rocket science, to znaczy na swój sposób jest, ale dostępne dla nas, bo nie tak kapitałochłonne, jak wybudowanie fabryki mikroprocesorów czy samochodów. Mamy, chociażby, inPost, mamy doświadczenie, potrafimy budować własne usługi.

Chociaż Ukraina też jest dobra w rozwiązaniach opartych na cyfryzacji.

Tak, musimy pamiętać, że są w wielu obszarach bardziej zaawansowani, jeśli chodzi o system usług elektronicznych, zwłaszcza publicznych.

No tak, Diia, ukraiński mObywatel, tylko lepszy.

Oni twierdzą, że są najlepsi w Europie.

Oglądałam, rzeczywiście wygląda super, jest bardzo intuicyjne.

Byłem na wakacjach na Zakarpaciu, gdzie nie było zasięgu komórkowego, ale miał być internet. Tylko że się zepsuła antena. Właściciel bardzo to przeżywał, po prostu nie mógł sobie wyobrazić, że nie może mi udostępnić sieci. Mówię mu, że przez tydzień bez internetu wytrzymam – nie, musiał być, i w ciągu dwóch dni zainstalował Starlinka. A mnie odliczył tysiąc hrywien za dni bez usługi. Taki jest tam po prostu stan umysłu.

W usługach bankowych Polska była pionierką wielu rozwiązań i stąd też nasza pozycja na rynku ukraińskim. Z kolei wielu ukraińskich specjalistów pracuje w polskim sektorze informatycznym.

W Krakowie, centrum outsourcingu biznesowego, przed pełnoskalową wojną około 10 procent specjalistów było z Ukrainy, a ten sektor liczy sobie ponad 80 tys. osób. Do tego na skutek wojny wiele ukraińskich firm IT relokowało się do Polski, do samego Krakowa 40. Tworzą się więc niejako w naturalny sposób relacje.

Wszystko zależy od kontekstu, od warunków. Na pewno w wymiarze biznesowym będzie konkurencja i to dobrze. Natomiast trzeba pamiętać, że konkurencja to kilka rzeczy: najpierw jest to, co mogą zrobić same firmy. I tu powstaje pytanie, jakim kapitałem i jaką technologią dysponują.

Ukraina jest specyficznym krajem, bo tam ciągle silny jest układ oligarchiczny, choć wojna trochę to zmieniła. Brakuje jednak środków na inwestycje rozwojowe. Muszą przypłynąć z zewnątrz.

Czy to jest dla nas konkurencja? Niekoniecznie, bo w pierwszej fazie to i tak nie byłyby inwestycje, które w innym przypadku trafiłyby do Polski. Jak mówiliśmy, będą raczej dyskontowały tanią siłę roboczą i możliwość przenoszenia tam przemysłów pracochłonnych i energochłonnych.

Czy znajdą się pracownicy do tych pracochłonnych przemysłów? Ukraina już przed pełnoskalową wojną miała problem demograficzny, który teraz jeszcze bardziej się pogłębił.

Tak, władze w Kijowie już rozważają, jak zarządzać procesami imigracyjnymi. Z jednej strony – jak przyciągnąć emigrantów z powrotem. Między innymi dlatego ta dyskusja o odbudowie zaczęła się tak wcześnie i podkreśla się, że odbudowa już trwa, nikt nie czeka na koniec wojny. Bo chodzi o to, żeby tam, gdzie nie toczy się wojna, a więc w zdecydowanej większości kraju, jak najszybciej przywracać normalną jakość życia, taką, która by spowodowała, że ludzie wrócą.

Mężczyźni w wieku produkcyjnym, którzy będą potrzebni w kapitało- i energochłonnym przemyśle, nie wrócą, bo nie chcą iść do wojska. To jeszcze nie jest ten moment.

Fakt, że ci, którzy mieli wrócić, to już wrócili, na resztę nie można w tym momencie specjalnie liczyć. Trzeba pamiętać, że ukraińska armia to około milion ludzi. To widać w miastach, że nie wszyscy jeszcze poszli na front: w usługach pracują i kobiety, i mężczyźni. Oczywiście, obowiązuje reżim mobilizacji, ale nie totalnej.

W tej wojnie ważniejsza jest równowaga między zasilaniem armii a funkcjonowaniem gospodarki, która generuje wartość ekonomiczną i podatki, z których finansuje się wojnę i funkcjonowanie państwa. Oczywiście żołnierz jest ważny, ale jest tylko elementem tej łamigłówki.

Ukraińcy chyba jeszcze nie mają jakiegoś głębokiego kryzysu mobilizacyjnego, pozyskują tylu żołnierzy, ilu potrzeba, choć w samej gospodarce rzeczywiście w tej chwili już zaczyna powoli brakować rąk do pracy. Bo choć gospodarka nie wróciła do poziomu przedwojennego, to jednak po ubiegłorocznej zapaści dostosowuje się do warunków wojennych i wraca na trajektorię wzrostu.

Problem w tym, że nikt nie wie, jakie będą warunki pokoju. Mówimy hipotetycznie o inwestycjach niemieckich, czy jakichkolwiek, ale żeby do nich doszło, muszą być gwarancje bezpieczeństwa i system ubezpieczeń inwestycji od ryzyka w podobny sposób, jaki oferuje system MIGA, działający przy Banku Światowym.

Ukraina w przewidywalnej przyszłości będzie zagrożona działaniami zbrojnymi, terrorystycznymi, czy hybrydowymi ze strony Rosji.

To jednak nie powinno powstrzymać inwestycji na dłuższą metę. Ukraina ma zbyt wiele atutów. Największym wyzwaniem pod względem politycznym i ekonomicznym może być ukraińskie rolnictwo.

Dla Polski już jest problemem – zboże z Ukrainy jest tańsze.

Tak naprawdę chyba wszyscy w UE jeszcze chowają głowę w piasek – bo to rolnictwo jest nadproduktywne w warunkach europejskich.

I oparte o wielkie latyfundia, z których zyski czerpią oligarchowie i wielkie koncerny.

Struktura rolna jest tam bardziej złożona. Około 70 procent produkcji wytwarzają ukraińskie agrofirmy średniej wielkości, 10-15 procent to indywidualni farmerzy, resztę agroholdingi.

Natomiast w obrocie międzynarodowym dominują traderzy, czyli ukraińskie lub globalne firmy pośredniczące między producentami a rynkami. Mamy więc do czynienia z dosyć złożoną strukturą i mnóstwem sprzecznych interesów w niej samej.

Mimo to ukraińskie rolnictwo wykazało się dużą odpornością. Nawet w warunkach olbrzymiej niepewności w pierwszych tygodniach wojny akcja siewna ruszyła wszędzie, gdzie tylko mogły wjechać traktory, a państwo wraz z bankami uruchomiło specjalny system kredytowy wspomagający producentów.

Potem pojawiły się problemy z eksportem, ale to odrębna historia, w której Polska wzięła aktywny udział.

Arbuzy na południu pozalewało po zniszczeniu tamy w Nowej Kachowce.

Tak, uprawy pod Chersoniem, melitopolskie czereśnie – to wszystko jest do odbudowania. Najważniejsze pytanie brzmi: jak włączyć do wspólnej polityki rolnej system, który zupełnie inaczej funkcjonował, obsługując w dużej mierze Afrykę.

A jednocześnie jest systemem o niskiej wartości dodanej – bo to jednak głównie ziarno, jeszcze olej słonecznikowy. W 2021 roku połowa światowego eksportu pochodziła z Ukrainy. Więc powstaje pytanie, jak dalece Ukraina może pójść dalej w przetwórstwo, rozwijać hodowlę z myślą o większym udziale nabiału. Bo to jednak dziwne, że Ukraina importowała nabiał z Polski, choć dobrze świadczy o sile naszego sektora rolno-spożywczego.

A przed wojną w II RP to właśnie ukraińskie spółdzielnie robiły najlepszą śmietanę i masło.

Widocznie prościej było pójść w uprawy i to dawało wystarczający wzrost przy otwartym rynku i możliwości względnie taniego importu żywności, choćby z Polski.

Polska bez innowacji

W swoim niedawnym artykule w „Polityce” kreślisz ponury obraz kraju, który się starzeje, w którym nie rośnie produktywność i innowacyjność. Mówię o Polsce. To podsumowanie ośmiu lat rządów PiS i wcale nie musi to być samospełniająca się przepowiednia. Czy my w ogóle mamy szansę, żeby skorzystać na wejściu Ukrainy do UE?

Tak naprawdę to jest podsumowanie dłuższego okresu. PiS przyspieszył pewne procesy, ale i wcześniej też mimo różnych zaklęć, że trzeba się zmieniać, niespecjalnie wiele się działo.

Na początku władzy PiS pomysł konserwatywnej modernizacji mógł wydawać się nawet ciekawy. Tylko że nigdy nie ruszył. Była oczywiście Strategia na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju Morawieckiego przedstawiona na pięknych slajdach, gdzie rozsądne cele mieszały się hurraoptymistyczną propagandą.

Wiem, że część ludzi, która przy tym pracowała, wierzyła, że to jest możliwe, że rzeczywiście można uruchomić nowy model rozwoju. Jeśli się popatrzy na czynniki strukturalne, to zdecydowana większość działań, które powinny mieć charakter prorozwojowy, takimi nie była.

Od razu, od pierwszego roku po dojściu do władzy PiS, maleje poziom inwestycji, zarówno prywatnych, jak i publicznych. Mimo zaklęć samego Morawieckiego, że inwestycje mają rosnąć, są o 10 punktów mniejsze niż w Czechach. To poniżej średniej europejskiej.

Kraj na dorobku, który chce doganiać peleton, nie dogoni go, jeżeli nie będzie inwestował.

A czemu maleją te inwestycje? Firmy się boją?

Tego nikt nie wie tak naprawdę. Są różne koncepcje. Ignacy Morawski pisze w opracowaniu Polska na tle Europy Środkowej, że jednym z czynników jest niepewność regulacyjna.

Firmy po prostu trzymają kapitał, nie chcą ryzykować. Mniej prawdopodobne, ale nie można wykluczyć, że Polska ma problem ze statystykami. Być może dane są źle zbierane i przynajmniej część inwestycji umyka rachunkowi.

Z drugiej strony, wcześniej mierzono inwestycje takimi samymi metodami, co wskazywałoby na spadek. Trend jest jednoznaczny – w 2022 roku inwestycje były najmniejsze od dekad.

To by był rzeczywiście cud gospodarczy, gdyby się udało mieć pozytywną dynamikę rozwojową przy tak malejących inwestycjach. Skąd się wobec tego bierze wzrost PKB? Bo nikt nie kwestionuje, że w ciągu ośmiu lat rządów PiS wzrósł o prawie 32 proc.

Skąd?

Motorem napędzającym przyrosty był po prostu eksport. Pokazał to Marek Rozkrut, główny ekonomista EY.

Głównie eksport do Niemiec.

Główna jego część do Niemiec. To jest ta machina, która w głównej mierze decydowała o dynamizmie gospodarczym. Nie konsumpcja, jak się wydaje – wbrew obiegowemu, nawet podzielanemu przez większość ekonomistów poglądowi, że wpłynęła ona na wzrost PKB poprzez m.in. transfery socjalne.

Eksport ma się z kolei dobrze, bo dzięki własnej walucie możemy ciągle utrzymywać względnie niskie koszty pracy, po prostu utrzymując niski kurs złotego. Podobnie robią Węgry.

I w tym momencie ja płaczę, bo mam kredyt we frankach.

Zarabiamy w złotówkach więcej, bo pensje za PiS wzrosły, ale dla Niemca, który płaci za naszą pracę w euro, ona ciągle jest tania. To jest jakaś metoda pobudzania eksportu, ale nie może trwać wiecznie. Przy braku inwestycji powstaje więc pytanie: co dalej?

Nie byłoby takiego problemu, gdybyśmy mogli nadal korzystać z tzw. renty demograficznej, czyli efektu boomu urodzeniowego na początku lata 80. XX wieku. Ta spora nadwyżka liczby osób w wieku produkcyjnym powoli się kończy, weszliśmy w fazę ostrego kryzysu demograficznego – wymierania i starzenia się.

Mieliśmy co prawda szczęście, bo po 2014 roku zaczęli ratować nas Ukraińcy. I tu jest znów pewna „chytrość” – od tamtego czasu w statystykach zaczyna rosnąć ogólna produktywność gospodarki. Ale nie w przemyśle.

Co się dzieje? W raporcie Polska na tle Europy Środkowej pojawia się hipoteza, że ten wzrost może być związany z podażą rąk do pracy, które nie są ewidencjonowane.

PKB po 2014 roku powinno być dzielone przez wszystkich zatrudnionych, ale jeżeli milion lub dwa miliony pracowników są poza radarem statystyków, to na papierze produktywność wzrosła.

A w przemyśle tak się nie da.

W przemyśle się nie da, bo przemysł czerpie z wykwalifikowanej pracy, która musi być zakontraktowana, legalna itd.

I ujęta w statystykach.

Była też analiza produktywności polskich firm, opublikowana przez Bank Światowy razem z GUS w 2022 roku, która wskazywała, że w Polsce może mieć miejsce zjawisko wypychania z rynku firm bardziej produktywnych przez te mniej produktywne.

Świadczyłoby to o tym, że zmalała presja konkurencyjna na rynku wewnętrznym. I tu łatwo można znaleźć przyczynę – na pewno jednym z czynników jest powstawanie takich konglomeratów jak Orlen, które zaczynają rządzić nie tylko swoim sektorem, ale w ogóle olbrzymią częścią gospodarki.

Historia ze sztucznie zaniżaną przed wyborami ceną benzyny jest tego najlepszym przykładem.

No właśnie. A to jest z kolei powiązane z systemem dystrybucji przywilejów politycznych, które mają znaczenie dla zamówień. W sytuacji tak skrzywionego rynku, w którym jest duża interwencja układów, albo monopolu gospodarczego, albo woli politycznej, firmy się reorientują. Inwestują nie w innowacje, tylko w relacje, w związku z czym produktywność nie może rosnąć.

Kolejna zagadka to efektywność nakładów na innowacje. Nominalnie nakłady na badania i rozwój wzrosły do 1,45 proc. PKB. To jest ciągle mało w porównaniu do najnowocześniejszych gospodarek, ale jednak lepiej niż 1 proc. na początku rządów PiS. Po ośmiu latach już te nakłady powinno być widać. Na przykład powinna wzrosnąć liczba patentów. Zmalała.

Zeszły rok jest najsłabszy od pięciu lat, jeśli chodzi o liczbę zgłoszeń patentowych. To w ogóle ma się nijak do wzrostu nakładów na badania i rozwój. Coś tu nie gra.

Nakłady przedsiębiorstw na innowacje zmalały. W cenach bieżących wydają mniej niż trzy, cztery lata temu. Zmalał także udział inwestycji w strukturze wydatków na badania i rozwój na rzecz wydatków bieżących, czyli utrzymanie budynków i pensji. Fakt, zwiększyło się zatrudnienie, ale bez inwestycji w laboratoria trudno oczekiwać innowacyjnego skoku. No i pytanie, gdzie to zatrudnienie wzrosło…

… w instytutach teologicznych albo historycznych…

... gdzie pracują ludzie z tytułami naukowymi, ale na pewno nie wpływa to na poziom całej gospodarki, jej innowacyjność itd. Statystyka zatrudnienia w sektorze Badania + Rozwój rośnie, nakłady też, tylko że nie ma pożądanego efektu.

Inny strukturalny problem, który był od zawsze i PiS tego niestety nie rozwiązał, to praktycznie znikomy przepływ między sektorem akademickim a biznesowym. Przedsiębiorstwa nie posługują się najnowszą wiedzą naukową.

Polskie innowacje są bardzo proste technologicznie, nisko zaawansowane – jakieś usprawnienia produktowe, procesowe. Te dane są porażające.

Polski biznes jest jeszcze bardzo zacofany w niektórych obszarach. Dość powiedzieć, że sektory najbardziej aktywne innowacyjnie to przetwórstwo węgla kamiennego i brunatnego oraz ropy naftowej.

No i przemysł farmaceutyczny, który ma dobrą tradycję, bo w PRL mieliśmy znakomite osiągnięcia w obchodzeniu patentów i produkcji leków generycznych. Dziś nadal sobie doskonale radzimy z lekami odtwórczymi. Ale produktywność przemysłu farmaceutycznego jest o wiele mniejsza niż niemieckiego. Trudno, żeby było inaczej, gdy się wytwarza kopie, choćby doskonałe, a nie oryginał.

Dobitnym dowodem pandemia. Byliśmy w stanie robić tylko komponenty do szczepionek przeciw SARS-CoV-2.

Zaawansowanie technologiczne nie bierze się z powietrza, a droga naśladowcza działa tylko do pewnego momentu. Niestety, nie wykorzystaliśmy do technologicznego i innowacyjnego wzmożenia nadchodzącego kryzysu demograficznego, tak jak zrobili to Koreańczycy.

Kraj, który wychodził z dyktatury w podobnym okresie, kiedy my zaczynaliśmy pokomunistyczną transformację, i miał wtedy poziom rozwoju niższy niż my, przestawił wajchę na intensywność wiedzową.

Efekt jest taki, że dzisiaj wydają 5 proc. PKB na badania i rozwój i są jednym z najbardziej zaawansowanych, innowacyjnych krajów na świecie. A nowoczesne technologie, np. robotyka umożliwia obchodzenie luki demograficznej. Brakujących ludzi zastępują maszyny.

Musimy to zrobić

Cały czas, zamiast inwestować w technologie i innowacje, rozwijamy doktrynę konkurowania w oparciu o tanią, ale wysokiej jakości siłę roboczą. I myślimy, że gdy mamy fabrykę Mercedesa w Jaworzu, to jesteśmy już prawie jak Niemcy. Zapominamy, że największą marżę zbiera ten, kto mercedesa wymyśla i projektuje, a nie ten, kto go montuje według zadanego wzoru.

Koreańczycy to zrozumieli. Myśmy tego ciągle nie zrobili.

Możemy to zrobić?

Musimy to zrobić. Tylko to wymaga czasu. Nie ma drogi na skróty. Finlandia zaczęła w latach 60. XX wieku i trwało to kilka dekad.

Ale w Finlandii od XVII wieku protestanccy chłopi umieli czytać i pisać. A w latach 60. rząd postawił na ekspertów, bo wiedza była tam powszechnie szanowana. My żyjemy już w czasach postprawdy.

My też mieliśmy aspiracje, ale – i to już nie jest akurat wina PiS, tylko wcześniejszych ekip. Zarządzaliśmy rozwojem oportunistycznie. Nie mieliśmy własnej myśli strategicznej, przekonania, że musimy generować własne zasoby, bo rynek wszystkiego nie rozwiąże.

Zamiast stworzyć solidny system akademicki, zdano się na rynek, a rynek to rozwiązał w ten sposób, że profesorowie zaczęli zarabiać na wielu etatach, bo były duże aspiracje edukacyjne. Powstał niemal dziki rynek usług edukacyjnych w szkolnictwie wyższym. Mówiło się, że jesteśmy takim ultranowoczesnym krajem, w którym prawie wszyscy mają magistra.

Mówiąc szczerze, w regionie też nie jest dużo lepiej. Czesi się wyróżniają, ale oni od dawna byli przynajmniej o 50 lat do przodu w stosunku do nas, jeśli chodzi o poziom rozwoju cywilizacyjnego. Już u progu I wojny światowej był to kraj całkowicie zindustrializowany, a przed II wojną jeden z najbardziej technologicznie i przemysłowo zaawansowanych w Europie.

My jesteśmy trochę jak Słowacy i Węgrzy, ale przecież jesteśmy krajem o wiele większym. PiS miał wizję rozwoju, jednak okazało się, że nie ma możliwości wygenerowania takich zasobów politycznych, żeby uciec przed logiką polskiej polityki. W wydaniu PiS była ona karykaturalna: pełen oportunizm, redystrybucja środków pod dowolnym szyldem w kierunku grup interesu.

W nauce najbardziej docenioną grupą interesu wydaje się dziś teologia, sądząc po punktacjach przyznawanych za publikacje z tej dziedziny przez MEiN pod wodzą Przemysława Czarnka.

Zamiast efektywnie alokować zasoby, państwo nominalnie alokowało je w różne ważne rzeczy, ale jak popatrzymy na efektywność tych alokacji, to jest całkowite nieporozumienie.

I efekt jest taki, że mamy załamanie demograficzne, które i tak by nastąpiło, ale nie musiało być tak głębokie. PiS nie chce przyjąć do wiadomości, że odpowiada za to ze względów ideologicznych, tylko przekonuje, że to „Wyborcza” namówiła kobiety, żeby nie miały dzieci.

Można tak zaklinać rzeczywistość, ale mamy strukturalny problem, bo załamał się też trend wzrostu oczekiwanej długości życia. Doszliśmy do bariery cywilizacyjnej.

Potrzebna jest realna modernizacja sektora ochrony zdrowia. Szanse na to są niewielkie, bo powinniśmy podnieść nakłady na ochronę zdrowia, ale także na edukację, na naukę i innowacje, a wtedy nam się procenty nie spinają – zwłaszcza jeżeli chcemy jeszcze wydać 4 proc. na zbrojenia, które w kraju takim jak Polska są niezbędne i jednocześnie całkowicie nieproduktywne.

W grudniu przekonamy się, jak bardzo się załamał system edukacji. Będą wyniki PISA, czyli osiągnięć 15-nastolatków.

Zapowiedzi cząstkowe, podsumowujące, jak poradziliśmy sobie z pandemią, pokazują, że raczej nie będziemy mieli się z czego cieszyć. Likwidacja gimnazjów i bezmyślna reforma systemu edukacji muszą dać gorzkie owoce.

Nie może być inaczej, bo skrócenie unitarnego systemu kształcenia o rok i opóźnienie o rok wejścia do obowiązkowego systemu kształcenia zmniejsza szanse rozwojowe dzieci, zwłaszcza ze środowisk zdefaworyzowanych. A mówiąc językiem ekonomicznym: zmniejsza szanse zawodowe, pogarsza jakość kapitału ludzkiego.

Czyli przyszłemu rządowi nie będzie łatwo popchnąć Polskę na drogę rozwoju, a nawet jeszcze nie wiemy, czy będzie chciał. Partyjne programy były pod tym względem mało konkretne.

Pole manewru nie będzie duże. Przyszły koalicyjny rząd, nawet jeśli uzgodni priorytety i będzie zdeterminowany, napotykać będzie liczne przeszkody.

PiS rządził w sposób całkowicie lojalny wobec swojego elektoratu, którego prawie połowa to ludzie niepracujący, emeryci. Siłą rzeczy, jeżeli chcesz utrzymać taką bazę, to kupujesz jej przychylność w oparciu o transfery indywidualne.

Raport Morawskiego pokazuje, że Polska ma najwyższy udział transferów indywidualnych i najniższy udział usług społecznych w PKB z krajów regionu. Dajemy ludziom poczucie, że mogą sobie wszystko kupić, ale całe zaplecze praktycznie ulega degradacji – system usług społecznych, edukacja, opieka zdrowotna.

Czy rząd stworzony przez demokratyczną opozycję będzie zakładnikiem tej logiki politycznej?

Nie musi, ale też nie może całkowicie z tą logiką zerwać. Najważniejsze to pobudzić kluczowe zasoby rozwojowe. Zwiększyć poziom inwestycji publicznych i prywatnych, urealnić strukturę nakładów na badania i rozwój, przywrócić warunki dla powrotu tak charakterystycznego dla Polski ducha przedsiębiorczości, włączyć się aktywnie w europejski program zielonej transformacji.

To jednak tylko początek, bo uruchomienie trwałego rozwoju wymaga długofalowej, konsekwentnej polityki – tak jak zrobili to Koreańczycy lub Finowie, czyli porozumienia ponad podziałami.

Potrzebujemy polityki rozwojowej opartej na reformach instytucjonalnych wspieranych przez systematyczny wzrost nakładów na edukację, naukę i innowacje, kreatywność kulturową, ochronę zdrowia. Do tego potrzebna jest dobra, perspektywiczna polityka migracyjna i integracyjna.

Nie łudźmy się, że z tymi zadaniami – jest ich przecież znacznie więcej – poradzi sobie rząd, choćby dysponował najlepszymi ludźmi i najsilniejszą polityczną wolą.

Kluczem do sukcesu jest odpowiedni instytucjonalny model zarządzania rozwojem łączący w synergicznym splocie zdolności mobilizacyjne i koordynacyjne rządu centralnego, aktywność i kompetencje samorządu terytorialnego, samoorganizację i kompetencje społeczeństwa obywatelskiego, energię prywatnej przedsiębiorczości i kapitału.

Na zdjęciu: żniwa w obwodzie charkowskim, lipiec 2022

Cykl „SOBOTA PRAWDĘ CI POWIE” to propozycja OKO.press na pierwszy dzień weekendu. Znajdziecie tu fact-checkingi (z OKO-wym fałszometrem), bo niestety politycy i polityczki coraz częściej kłamią, kręcą, konfabulują. Cofamy się też w przeszłość, bo kłamstwo towarzyszyło całym dziejom. Rozbrajamy mity i popularne złudzenia krążące po sieci i ludzkich umysłach. Zapraszamy wreszcie ekspertów, żeby powiedzieli, co w danej dziedzinie dzieje się naprawdę, a co nam się tylko wydaje.

;

Udostępnij:

Miłada Jędrysik

Miłada Jędrysik – dziennikarka, publicystka. Przez prawie 20 lat związana z „Gazetą Wyborczą". Była korespondentką podczas konfliktu na Bałkanach (Bośnia, Serbia i Kosowo) i w Iraku. Publikowała też m.in. w „Tygodniku Powszechnym", kwartalniku „Książki. Magazyn do Czytania". Była szefową bazy wiedzy w serwisie Culture.pl. Od listopada 2018 roku do marca 2020 roku pełniła funkcję redaktorki naczelnej kwartalnika „Przekrój".

Komentarze