Jesteśmy w samym środku procesów, które zmienią świat. Świat, który zaczął się na początku lat 70., oparty na usługach, finansach i Dolinie Krzemowej, właśnie się kończy. Ale przemoc, której kulminacją była agresja na Ukrainę, zostanie z nami na długo – tłumaczy Edwin Bendyk
Na zdjęciu: Robot, wyposażony w sztuczną inteligencję, wyprodukowany przez Engineered Arts Ameca, na pokazie podczas The Consumer Electronics Show (CES), Las Vegas, 5 stycznia 2022 r.
Prezes Fundacji Batorego i dziennikarz tygodnika „Polityka", to człowiek, który przygląda się ludzkiemu mrowisku z bardzo wysoka. Rozmawiamy więc z nim nie o tym, czy PiS wygra czy przegra najbliższe wybory. Ani nie o tym, kiedy i jak skończy się wojna. Ba, nawet nie o tym, czy przyszłej zimy starczy nam gazu i węgla. Zdecydowanie też nie prognozujemy wysokości inflacji w 2023 roku.
Co widać z wysoka? Że rok 2022 był bardzo ważny, bo rosyjska agresja na Ukrainę jest symptomem procesów toczących się od dziesięcioleci, które niestety jeszcze z nami zostaną. Ważne też jest dziś to, że Holendrzy i Niemcy przez stulecia szlifowali soczewki. Chińczycy i Rosjanie tego nie robili, i teraz za to płacą. Bo przegrają w świecie, w którym następuje fuzja nowych technologii z wpisanym w DNA starym, dobrym rzemiosłem.
Z wysoka można też zadać sobie pytanie - co z tą Polską?
Miłada Jędrysik, OKO.press: Czy rok 2022 wydaje ci się przełomowy?
Edwin Bendyk: Zdecydowanie tak, w sensie, że domyka cykl zapowiedzi przełomu. Pierwszym wyzwaniem był kryzys finansowy 2008 roku. On wielu rzeczy jeszcze nie ujawnił, dopełniły się one dopiero teraz, m.in. jeśli chodzi o sektor technologii, który przeszedł tamten kryzys suchą stopą. Wciąż panowało przekonanie, że ludzie tacy jak Musk wymyślają jakąś nową gospodarkę.
Natomiast strukturalnie kapitalizm się wtedy załamał. Funkcjonuje w kryzysie, który teraz wszedł w fazę przemocy – wojny.
Początek tego kryzysu można różnie datować, szukać jego początku nawet w 1971 roku.
Pierwszy kryzys paliwowy?
To 1973, wcześniej mamy „peak oil” w Stanach Zjednoczonych. Czyli osiągnięcie maksimum zdolności produkcyjnych ropy naftowej i utratę tym samym zdolności stabilizowania rynku. A do tego uwolnienie kursu dolara przez Richarda Nixona i pierwszy mikroprocesor, zapoczątkowujący rewolucję mikroelektroniczną. Potem raport Klubu Rzymskiego „Granice wzrostu” w 1972 roku i początek „epoki ekologicznej”. W końcu klęska Stanów Zjednoczonych w Wietnamie uznana za koniec, a przynajmniej początek końca hegemonii amerykańskiej. Ale może nie idźmy tak daleko.
Może jednak idźmy? Koniec systemu z Bretton Woods i uwolnienie kursu dolara dały impuls do rozwoju neoliberalnej gospodarki, rozbuchania rynków finansowych i w konsekwencji kryzysu 2008 roku.
Od lat 70. XX wieku próbowano ożywić model społeczno-gospodarczy po końcu epoki przemysłowej. Wtedy, kiedy wyczerpał się model generowania wartości dodanej i akumulacji kapitału w oparciu o produkcję materialną i przekonanie, że surowców i zasobów energii nigdy nie zabraknie. To wtedy pokazały się nie tylko „Granice wzrostu” ale także inne opracowania, zresztą w oparciu m.in. o dane firm naftowych, dotyczące zmian klimatycznych i nadciągającego kryzysu klimatycznego. W latach 70. już to wszystko wiedzieliśmy. Nawet zaczęliśmy z tej wiedzy korzystać, by wspomnieć Jimmy’ego Cartera, który zainstalował na Białym Domu panele fotowoltaiczne. Ale poszliśmy odwrotną drogą – Ronald Reagan kazał panele zdemontować.
Uwolnienie dolara i rewolucja technologiczna dała nadzieję, że można generować wzrost w oparciu o nowy model ekonomiczny w oderwaniu od zasobów materiałowych. Udział przemysłu w PKB zmalał w krajach najbardziej rozwiniętych, jak Stany Zjednoczone, do 10 proc. Zatrudnienie podobnie. Tylko w Niemczech, Szwajcarii, Polsce, Czechach przemysł ma większe znaczenie i generuje ok 20 proc. PKB oraz daje pracę nawet – jak w Polsce – 30 proc. zatrudnionych.
A reszta pracuje w usługach.
To bardzo szeroka kategoria, obejmująca dowożących jedzenie na rowerach, pracowników BPO, czyli zapewniających globalnym korporacjom m.in. obsługę księgową i informatyczną, sektor turystyczny – wracający po pandemii do pozycji największego segmentu globalnej gospodarki, kultura i sektor kreatywny. W końcu finanse – najważniejszy generator dynamiki wzrostu, ale głównie dzięki mechanizmowi długu i spekulacji.
To nie była realna gospodarka, tylko kreacja wirtualnej wartości. Możliwa tak naprawdę dzięki tanim nośnikom energii i zasobom taniej pracy. A dostęp do nich otworzył się w skali globalnej po upadku komunizmu w 1989 roku oraz stopniowym otwieraniu się Chin od przełomu lat 70. i 80.
Już jednak od końca lat 90. XX wieku rozpoczęły się wielkie protesty przeciwko globalizacji, „konsensusowi waszyngtońskiemu”. Protest N30, czyli manifestacje z 30 listopada 1999 roku w Seattle doprowadziły do zerwania posiedzenia Międzynarodowej Organizacji Handlu. A 11 września 2001 roku pokazał swą siłę nowy czynnik – organizacje terrorystyczne o globalnych aspiracjach i globalnym zasięgu.
Protestów alterglobalistycznych i nowej fali terroryzmu nie należy łączyć. Oznaczają one jednak eskalację ludowego gniewu i pojawienie się nowych aktorów gotowych do użycia bezwzględnej przemocy dla realizacji swoich celów. Odpowiedzią, jak pamiętamy, była zbrojna przemoc Stanów Zjednoczonych i ich koalicjantów (w tym Polski) w ramach „wojny z terrorem”. Nielegalny atak na Irak w 2003 roku stał się precedensem, do którego chętnie odwołuje się dziś propaganda Putina, by legitymizować „specjalną operację wojskową” w Ukrainie.
Praktycznie od początku tego stulecia przez świat przelewa się więc społeczny gniew i jednocześnie postępuje eskalacja przemocy wojennej. Protesty F15, czyli manifestacje przeciwko wojnie w Iraku zgromadziły 15 lutego 2003 roku 30 mln ludzi w dziesiątkach miast świata. Juergen Habermas mówił wtedy nawet o narodzinach globalnej opinii publicznej. I co? I nic. Nic z tego nie wynikło, USA rozpoczęły wojnę. W większości innych państw, nawet jeśli protestującym uda się znieść znienawidzony reżim, chwilę później ustanawia się jeszcze gorszy, jak w Egipcie lub kraj popada w chaos, jak w Libii.
W krajach demokratycznych fala protestów w 2011 roku przeciwko nierównościom i gromadzeniu zasobów w portfelach umownego 1 procenta najbogatszych zmieniła niewiele.
Później pandemia pokazała, że kwitnie mechanizm grabienia przez najbogatszych i wyprowadzania pieniędzy do rajów podatkowych, by uniknąć opodatkowania.
Mamy więc dwie dekady rewolt, rewolucji i wojen, które nie przyniosły systemowych zmian. Nawet w Ukrainie, kraju trzech Majdanów. Po pierwszym, owszem, doszło do odrzucenia komunizmu i ustroju radzieckiego.
Pomarańczowa rewolucja w 2004 roku też przyniosła zmianę.
Niby tak, protesty uniemożliwiły przejęcie władzy przez Wiktora Janukowycza. Ale wystarczyła jedna kadencja, by zajął prezydencki fotel, z którego wysadziła go dopiero po dekadzie Rewolucja Godności. Rewolucjoniści jednak oddali władzę skorumpowanej klasie politycznej, której po pięciu latach miało dość całe społeczeństwo. W wyborach w 2019 roku wygrał więc outsider Wołodymyr Zełenski.
Dziś oczywiście patrzymy na Ukrainę i ukraińskie społeczeństwo z podziwem, bo jednak mimo wszystkich patologii zoligarchizowanego i skorumpowanego systemu politycznego Ukraińcy zdołali na tyle zreformować państwo i jego instytucje, z armią na czele, by stawić opór Rosji. Pamiętajmy jednak o cenie, poczynając od Niebiańskiej Sotni, czyli protestujących zabitych na Majdanie na przełomie 2013 i 14 roku, przez ponad 10 tysięcy ofiar wojny w Donbasie i dziesiątki tysięcy ofiar obecnej wojny oraz miliony przymusowo przesiedlonych.
Tymczasem w Iranie, w Egipcie gniew też wciąż bulgocze. Ludzie tak dużo z siebie dają i też poświęcają życie, żeby doszło do zmiany i ciągle się to nie udaje.
To rewolucje, które nawet jeśli prowadzą do zmiany politycznej, nie zmieniają systemu. Tym się różnią od ruchów rewolucyjnych sprzed sprzed stu lat, że nie dotykają istoty kapitalizmu. Nie dotyczą środków produkcji i reżimu akumulacji.
No i widać, że nie obejdzie się bez Marksa, kiedy mowa o ostatnim półwieczu.
Marksa i Róży Luksemburg. Bardziej nawet jej, bo teoria akumulacji kapitału Róży Luksemburg okazała się bardzo aktualna w 2008 roku. Problem jest taki, że współczesne ruchy protestu nie są w istocie ruchami rewolucyjnymi, nie mają bowiem programów. Jeśli formułują roszczenia dotyczące redystrybucji, zmniejszenia nierówności czy wprowadzenia nowych tematów, jak ochrona klimatu, to nie mówią, w jaki sposób cele te osiągnąć.
Nawet jeśli więc odniosą taktyczny sukces, doprowadzając do odsunięcia od władzy jeden układ, to potem oddają pole innym politykom, którzy nie są zainteresowani reprezentowaniem ich interesów.
Sfera polityczna i w krajach demokratycznych i niedemokratycznych cierpi na kryzys reprezentacji i w konsekwencji zaufania i legitymizacji.
Jest raczej związana z grupami interesu. Stąd potem korekta populistyczna, populiści bowiem doskonale wyczuwają tę niezgodność.
Mówimy o 2008 roku, że to był kryzys finansowy, ale tak naprawdę to był prawdziwy kryzys energetyczny, jak pokazał brytyjski socjolog John Urry. Impulsem do wzrostu liczby ryzykownych kredytów subprime był wzrost od 2005 roku cen ropy naftowej, który osiągnął szczyt w 2007/8. Cena baryłki ropy doszła do 150 dolarów. A więc ludzie, którzy wzięli kredyty subprime w USA…
... nie mieli pieniędzy, żeby dojeżdżać do pracy.
Tak, a przecież często musieli dojeżdżać nawet po sto kilometrów. Dopóki była tania benzyna, dało się to zbilansować. W momencie, kiedy się skończyła i wzrosły ceny żywności – bo zapominamy, że są one związane z cenami ropy...
Ze względu na koszty transportu.
To się skończyło. W ogóle produkcja żywności jest de facto mechanizmem transferu energii z kopalnych nośników energii do talerza.
O czym my, szarzy konsumenci, dowiedzieliśmy się ze zdziwieniem, kiedy Putin najechał Ukrainę i zaczęliśmy się zastanawiać, czy starczy ropy i gazu. Okazało się, że surowce kopalne są potrzebne do nawozów, do produkcji opakowań, do próżniowego pakowania żywności.
W zaawansowanych gospodarkach jak Stany Zjednoczone, na jedną kalorię na talerzu trzeba 10 kalorii z surowców kopalnych.
Czemu wtedy, w 2005 roku, ropa zaczęła drożeć?
Ze względu na bardzo szybki wzrost gospodarczy Chin. Ich rosnące zapotrzebowanie zarówno na surowce bazowe: ropę naftową, gaz, cement, stal, ale też żywność. Jednocześnie zaczęła pogarszać się produktywność złóż naftowych. Zmieniły się też wzory konsumpcji Chińczyków. Zaczęli jeść więcej mięsa i nabiału.
W Europie zabrakło wtedy masła, bo Chińczycy wykupywali wszystko.
To się przełożyło na rynki globalne. Wzrost cen żywności był dwu, trzykrotny, stąd m.in. bunty głodowe na Bliskim Wschodzie. Takie były w zasadzie pierwsze impulsy arabskich rewolucji.
A w Stanach Zjednoczonych wzrost cen energii spowodował, że ludziom na przedmieściach przestał się spinać budżet. Sytuację zmieniło dopiero pojawienie się amerykańskiej ropy z łupków.
No i nie było jeszcze pomysłu na home office, bo nie było pandemii. Musieli więc do tego biura jakoś dotrzeć.
Nie było też jeszcze odpowiednich technologii. Poza tym klienci kredytów śmieciowych to w większości pracownicy sektora usług materialnych, więc i tak musieliby dojeżdżać do magazynów Amazona i podobnych miejsc pracy. Zaczęła się więc fala bankructw z powodu niewypłacalnych kredytów.
Odpowiedzią na kryzys było „odkrycie”, że można zacząć drukować pieniądze, uruchamiając programy luzowania ilościowego i inwestycji publicznych. Były to jeszcze niewielkie sumy w porównaniu do tego, co się działo w pandemii.
Chiny jeszcze wtedy współpracowały ze Stanami Zjednoczonymi. Hu Jintao prowadził dialog i z Bushem, i z Obamą. Pekin wziął na siebie współciężar stabilizacji światowego systemu, co dzisiaj byłoby niemożliwe.
To uratowało wtedy świat przed katastrofą. Była Wielka Recesja, ale bez Wielkiej Depresji jak ta z 1929 roku.
Gdy kryzys rozszerzył się na Europę, reakcje były bardziej wstrzemięźliwe – strach przed inflacją, do jakiej mogłaby doprowadzić nadmierna emisja pieniądza skłaniał raczej do działań oszczędnościowych, promowanych szczególnie przez Niemcy. Najboleśniej taką oszczędnościową terapię odczuła Grecja, choć musiały się jej poddać także takie kraje jak Irlandia czy Hiszpania.
Równolegle trwał jednak ciekawy proces geopolityczny. W 2009 roku na szczycie klimatycznym w Kopenhadze Chiny i kraje BRICS wywróciły stolik. Dały do zrozumienia, że hegemonia Zachodu się skończyła. UE chciała wypłynąć jako lider zielonej transformacji, narzucić swoje porozumienie. Ale Chiny, Indie, Brazylia stwierdziły, że nie da się globalnej polityki prowadzić w taki sposób, żeby bogatsi narzucali swoją wolę biedniejszym.
W tym momencie Zachód stracił ostatecznie możliwość rozdawania kart. Potrzebne było nowe podejście, uznające podmiotowość wszystkich stron. Tak właśnie skonstruowane jest Porozumienie Paryskie w sprawie klimatu z 2015 roku.
Wracając do systemu gospodarczego – strukturalnie zmieniło się niewiele. Sektorem, który zmylił naszą czujność, były zaawansowane technologie. Spółki high tech z Krzemowej Doliny jakby nie doświadczyły kryzysu, podobnie zresztą jak później pandemii. Amazon, Apple, Facebook, Google wyrosły na gigantów generujących obroty mierzone w dziesiątkach miliardów dolarów i osiągających waloryzację giełdową przekraczającą bilion dolarów.
Ich szalony wzrost zaskoczył. zaczęli pojawiać się analitycy przekonujący, że oto narodził się nowy model gospodarki. Pandemia w przekonaniu ludzi takich jak Mark Zuckerberg czy Elon Musk miała to potwierdzić. wydawało się, że nieodwracalnie przyśpieszyliśmy przejście do nowej cyfrowej epoki. Zdalna praca, zdalna nauka, elektroniczny handel i cyfrowa rozrywka z sieci miały, nawet jeśli nie zastąpić, to zdominować swą powszechnością analogowe formy funkcjonowania.
I to wszystko się w 2022 roku skończyło. Głównie dlatego, że nie doceniono, że ten model rozwoju był możliwy tylko w sytuacji taniego pieniądza. Czyli zerowych stóp procentowych i praktycznie również zerowego kosztu kredytu. Pakowano pieniądze w przedsięwzięcia, które szybko rosły ze względu model sieciowy polegający na obsłudze mas ludzi. Facebook doszedł do ponad 2 mld użytkowników.
Bardzo szybko okazało się też, że te miliardy użytkowników są świetnym towarem dla reszty gospodarki. Można je monetyzować, zmieniając model reklamy. Tylko że Zuckerberg myślał, że będzie to trwało wiecznie, a przynajmniej, że trend wzrostowy utrzyma się po pandemii.
Popełnił też duży błąd, bo wpakował wielkie pieniądze w projekt metawersum.
Żadna z tych dużych firm z Doliny Krzemowej nie przyniosła strat, ale zmniejszyła się ich dynamika wzrostu. I to już był dla inwestorów sygnał, że coś nie gra. Zuckerberg próbował więc nas przytrzymać, sprzedając nam coś fajnego, bo Facebook już ewidentnie się nudzi.
Ale weźmy Amazon – w zeszłym roku wydał blisko 68 mld dolarów na badania i rozwój.
A Polska?
W 2021 roku wydaliśmy 37,7 mld zł, podaję za GUS. Ponad osiem razy mniej. W każdym razie: Amazon zwiększał nakłady na prace badawczo-rozwojowe rok do roku o 20, 30 proc. Ale jak wydał ponad 67 mld dol., to nie przełożyło się to na wzrost dochodów i zyskowności, przeciwnie. I dla inwestorów to jest sygnał, że efektywność innowacji maleje. Nam się wydaje, że od innowacji aż huczy, bo czatbot potrafi prowadzić z nami inteligentną konwersację. Jednak strukturalnym problemem kapitalizmu jest wyczerpanie się innowacji rozumianych jako coś, co po inwestycji w badania i rozwój przekłada się na wzrost produktywności.
Stany Zjednoczone mają najniższą dynamikę wzrostu produktywności od końca II wojny światowej. Przy gigantycznych nakładach gospodarka nie idzie do przodu.
Dlaczego tak się dzieje?
Nie ma dobrej odpowiedzi. Wielkie nakłady Amazona, Facebooka czy Google nie przekładają się na zmianę modelu kapitalizmu. Doprowadziły za to do uberyzacji wszystkiego, czyli maksymalnego wykorzystywania istniejących zasobów kosztem wyciskania ostatnich potów z tych, którzy w tym uczestniczą. Nie ma jednak nowych produktów, które zmieniają rzeczywistość. Nawet Tesla, która miała być przykładem przechodzenia sfery cyfrowej w materialną, teraz przechodzi kryzys. Akcje spadają na łeb na szyję.
To akurat w dużej mierze jest związane z osobowością jej właściciela.
Ale jak się popatrzy na wyniki Tesli, to się okazuje, że jeśli chodzi o efektywność, jest to jedna z najsłabiej zarządzanych firm samochodowych w porównaniu do, na przykład, Volkswagena.
I dlatego przyszłość samochodów elektrycznych jest przy Volkswagenie, a nie przy Tesli.
Raczej tak. To jest istotna lekcja 2022 roku – powrót materialnej rzeczywistości. Hasła o reindustrializacji przestają być tylko sloganami politycznymi. Nagle ci, którzy mówią o innowacjach, przypomnieli sobie, że 70 do 80 proc. efektywnych nakładów na badania i rozwój, które rzeczywiście przekładają się na wzrost produktywności pracy, jest umiejscowione w przemyśle. Mimo że przemysł stanowi, jak mówiliśmy, tylko 10 do 20 proc. PKB, ciągnie te niewielkie wzrosty dynamiki gospodarczej na Zachodzie opartej na wzroście produktywności.
Nie da się bez sektora materialnego gospodarki generować rozwoju gospodarczego, a w związku z tym społecznego.
I to jest najważniejsze odkrycie ostatnich lat. Nie wiadomo jeszcze, co z tego wyniknie. Bo na razie konsekwencje są i pozytywne, i negatywne. Rzeczywiście, następuje relokacja fabryk i produkcji przemysłowej. Niemcy, z których się śmialiśmy, że są anachroniczne, bo mają jedną globalną firmę informatyczną, zaczynają walczyć o pozycję w czołówce. Wspomniany Volkswagen inwestuje miliardy euro w rozwój oprogramowania i transformację do mobilności elektrycznej.
Okazuje się, że stara Europa, wciąż bazująca na materialnych technologiach i to w kilku dziedzinach – przemyśle samochodowym, lotniczym, generalnie przemyśle mobilności, energetycznym z odnawialnymi źródłami, farmaceutycznym, materiałowym – rzeczywiście ma szansę na rekonstrukcję modelu społeczno-gospodarczego.
Niestety, negatywną konsekwencją tego procesu jest rekonfiguracja geopolityczna, która doprowadziła do wojny za naszą wschodnią granicą.
W jaki sposób? Bo kiedy mówimy o genezie wojny w Ukrainie, słychać przede wszystkim o ambicji Putina, problemach wewnętrznych, od których Putin chce odwrócić uwagę.
Za ukraińskim socjologiem Wołodymyrem Iszczenką powtórzę, że liberalizm w wariancie posowieckim oznaczał rekonstrukcję imperium, które potrzebowało postimperialnego układu do obsługi interesów klasy trzymającej władzę w Rosji, sprzężonej z oligarchiami w innych krajach posowieckich. W Ukrainie jednak ten układ zaczął pękać. Lata 2013/14 oznaczały jej zwrot ku Zachodowi.
Dmitrij Miedwiediew próbował, gdy był prezydentem Rosji, przeprowadzić jej modernizację technologiczną, zbudować rosyjską Dolinę Krzemową. To szybko skończyło się fiaskiem. W 2011 roku doszło do protestów po sfałszowanych wyborach i reżim docisnął śrubę. Oparł się na przemocy i de facto zerwał umowę społecznej z klasą średnią. Ewoluował w kierunku autorytaryzmu i eksportu tego sposobu mobilizacji do krajów sąsiednich, czyli przede wszystkim do Białorusi
Skutecznie, a do Ukrainy nieskutecznie.
Cała ta „zaciekłość” Rosjan wynika nie tylko z fantazji Putina. Rzeczywiście, utrata Ukrainy z jej zasobami jest końcem pewnego modelu Rosji. Musi nastąpić zmiana reżimu, również społeczno-gospodarczego, bo w tym momencie nawet zasoby surowcowe nie dają jej odpowiedniej pozycji. Najbardziej produktywne złoża ropy są już zużyte. A bez nowych technologii Rosjanie nie są w stanie szukać nowych.
A Chiny nie są w stanie dostarczyć im takich technologii? Arktyka topnieje i wszyscy się zasadzają na bogactwa mineralne, ukryte pod lodem.
Nie są.
Paradoksalnie rok 2022 pokazuje, że Zachód, który z jednej strony w latach 2008/9 utracił hegemonię i rzeczywiście politycznie nie jest w stanie już odzyskać takiej pozycji, jaką miał wcześniej, kontroluje najważniejsze zasoby, czyli technologie. A konkretnie: całe spektrum technologii nazywanych granicznymi, czyli zapewniających największą rentowność.
Ciągle powtarzana jest narracja, że przyszłość należy do Chin. Tymczasem Chiny najprawdopodobniej już doszły albo dochodzą do granic możliwości rozwoju.
Udało się im zbliżyć do granicy technologicznej w paru obszarach, jak sztuczna inteligencja. Ale to dziedziny najłatwiejsze, bo nie wymagają oparcia na odziedziczonej kulturze produkcji przemysłowej. Na tym wszystkim, co jest związane z materialną bazą i wymaga lat dojrzewania i budowania kompetencji.
Sztuczna inteligencja nie zmienia rzeczywistości, poza opowieściami science-fiction. Natomiast na przykład, jeśli chodzi mikroprocesory, okazało się, że Chińczycy są daleko w tej bajce. Nie mają rozwiniętego przemysłu obrabiarkowego. Cały przemysł chiński stoi na niemieckich maszynach. Niemcy, w mniejszym stopniu Szwajcarzy i Japończycy, są najważniejszym producentem maszyn do produkcji maszyn. To jest klucz. Trudno to zrozumieć patrząc tylko na liczby makro. A te kompetencje zostały w starej dobrej Europie. I dzisiaj zaczynają nabierać znaczenia, kiedy się okazuje, że prawdziwa wojna to są miliony pocisków i dział, które trzeba wyprodukować. A Rosja mimo – wydawałoby się – nieograniczonych zasobów, nie jest w stanie sprostać temu wyzwaniu. To różnica epok.
Często ostatnio powoływałem się na wenezuelsko-brytyjską ekonomistkę Carlotę Perez, której zdaniem jesteśmy w przededniu konsolidacji rewolucji cyfrowej i energetycznej. Czyli syntezy technologii cyfrowych i informatycznych z technologiami wytwarzania energii w nowy sposób.
Fuzja termojądrowa? Tu jeszcze pewnie poczekamy lata na praktyczne wykorzystanie tej technologii.
Na razie OZE, ale chodzi o efekt połączenia wielu technologii, który przeniesie się na inne sektory. Zmieni na przykład rozumienie mobilności. Samochód elektryczny to dziś nafaszerowany elektroniką i tysiącami procesorów akumulator na kółkach. Można nim jeździć, ale jednocześnie staje się on elementem systemu wytwarzania, dystrybucji i magazynowania energii.
Dobrą ilustracją nowych synergii wynikających z łączenia technologii jest porównanie wojen prowadzonych przez Ukraińców i Rosjan. Rosjanie ciągle stosują metodę Żukowa: zalewamy przeciwnika masą ludzką, dodajemy trochę technologii, ale nieporadnie używanej. Ukraińcy łączą zasoby materialne z maksymalnym wykorzystaniem informacji do koordynacji działań. Wystarczy im wystrzelić jeden pocisk. Rosjanie wystrzeliwują wielokrotnie więcej, żeby uzyskać podobny efekt.
I Ukraińcy tym jednym pociskiem trafiają flagowy okręt floty czarnomorskiej.
To nie jest zasługa samych Ukraińców, bo korzystają ze wsparcia zachodnich sojuszników, dostarczanego przez nich uzbrojenia i danych. Jest to jednak dobry przykład fuzji technologii materiałowych z bitami. Dopiero wchodzimy w tę fazę konsolidacji. I tu Zachód jest najbliżej granicy technologicznej, ma najwięcej skumulowanych doświadczeń.
Weźmy mikroprocesory. Najwięcej produkuje ich Tajwan i Korea, ale żeby je produkować, muszą mieć te współczesne obrabiarki, urządzenia do fotolitografii. Jest tylko jedna firma na świecie, produkująca maszyny zdolne do wytwarzania najbardziej zaawansowanych mikroprocesorów o szerokości ścieżki 2-3 nanometry.
Niemiecka?
Holenderska, nazywa się ASML i jest największym pod względem giełdowej waloryzacji przedsiębiorstwem w Europie, wartym ponad 200 mld euro. Z kolei jednym z najważniejszych komponentów w tej maszynie są soczewki dostarczane przez niemieckiego Zeissa.
Niemcy i Holandia mają długą tradycję tworzenia mikroskopów, lunet, szlifowania diamentów, soczewek. To więcej niż techniczna umiejętność, to pewna kultura przechowywana w społecznej i instytucjonalnej pamięci. Jak widać, taka hołdująca pewnym tradycjom kultura nie musi hamować rozwoju. Przeciwnie – może być podstawą kluczowych innowacji. To jest olbrzymi kapitał Zachodu.
Pytanie, co Zachód z tym zrobi.
Jaki tu jest wybór?
Scenariusze są w uproszczeniu dwa. Jeśli popatrzymy na proces klimatyczny oraz ten dotyczący bioróżnorodności i dwa ostatnie szczyty ONZ poświęcone tej tematyce, sygnały są jednoznaczne. Szczyt w Egipcie pokazał, że Zachód nie do końca chce się dzielić. Do pewnego stopnia potwierdza się koncepcja Bruno Latoura, że Zachód odkrył, iż Ziemi dla wszystkich nie starczy i nie ma zamiaru pomagać w tym kryzysie klimatycznym reszcie świata. Woli raczej konsolidować zasoby na rozwiązywanie problemów i własną adaptację do zmian. A zapłaci za to Afryka, Azja, Oceania.
No nie, cała Ziemia zapłaci. Zachód też będzie musiał żyć ze średnią temperaturą o 2 stopnie wyższą.
Tak, tylko pękło chyba nieodwracalnie już przekonanie – głośno to powiedział pierwszy „The Economist” – że cel porozumienia paryskiego z 2015 roku, czyli ograniczenie wzrostu temperatur do 1,5 stopnia, jest nieosiągalny. Kiedy zaakceptuje się ten fakt politycznie, zmienia się całkowicie trajektoria myślenia o walce z klimatem. Wahadło przechyla się w kierunku działań adaptacyjnych. A na to Zachód jest przygotowany lepiej, niż inne regiony.
No tak, zbuduje sobie miasta, których powodzie nie będą się imały.
No właśnie, taka Holandia od setek lat uczy się, jak walczyć z wodnym żywiołem.
W miastach posadzimy drzewa, wyrzucimy samochody z centrum, zaprosimy rowerzystów.
Dokładnie. W Egipcie na odczepne, na ostatniej prostej, żeby w ogóle doszło do porozumienia, Europa wyszła z inicjatywą funduszu strat i zniszczeń, ale bez twardych konkretów. Egipt zresztą pokazał, że w tej rozgrywce są trzy strony: globalne Południe, globalna Północ i Chiny jako gracz udający, że należy do Południa, ale znacznie wyrasta ponad status państwa biednego.
Jeszcze mocniej wyszło to w Montrealu, gdzie Chiny zagrały bliżej Północy niż Południa, dyscyplinując kraje afrykańskie. Tam jednak nie udało powołać nowego funduszu, pomagającego krajom rozwijającym się w walce o zachowanie różnorodności biologicznej, o co apelowały m.in. Demokratyczna Republika Kongo i Kamerun. Mamy więc niejednoznaczny sygnał, czy Zachód będzie się konsolidował w ramach zamkniętej twierdzy…
No właśnie, jeszcze musi zbudować mur na swoich granicach, żeby nie wpuścić uchodźców klimatycznych.
Ewidentnie jest taka pokusa i polityczna wola, mogąca liczyć na spore społeczne poparcie. Ale są też zapowiedzi „rozszczelniające”. Po pierwsze, niedawny szczyt Stany Zjednoczone – Unia Afrykańska. USA będą zabiegać o formalne członkostwo dla Unii Afrykańskiej w klubie państw G20. I wcześniejszy szczyt Unia Europejska – Unia Afrykańska, gdzie nastąpiło kilka ważnych ustaleń, chociażby transfer technologii, szczepionek oraz program inwestycji na poziomie 150 mld euro w ciągu najbliższych lat.
Afryka tak naprawdę jest odpowiedzią na odcięcie się od Rosji. Ma te wszystkie zasoby, które miała Rosja.
To się będzie decydować w 2023 i 2024 roku. No i ważne jest to, co się będzie działo z Chinami, które są w tej chwili na drodze do możliwego społeczno-gospodarczego kolapsu. Gospodarka ma problemy już od kilku lat. Maleje produktywność pracy. Okazało się, że Chińczycy nie tylko są ciągle daleko od granicy technologicznej w wielu dziedzinach. Nie są także w stanie absorbować technologii w sposób, który wystarczająco szybko poprawia produktywność. A jednocześnie mamy do czynienia z nieefektywnością alokacji zasobów, co wyraźnie pokazał kryzys na rynku nieruchomości. Z kolei słabość zarządzania publicznego została obnażona z całą siłą na obecnym etapie walki z pandemią.
Wyszło na to, że chiński reżim nie jest w stanie zarządzać lepiej niż pogrążone w kryzysie demokracje. Jest zresztą ciekawa analiza w „Foreign Affairs”, która pokazuje, że Xi robi teraz to, co Putin w 2011 roku po fiasku modernizacji technologicznej. Przeprowadza autorytarną konsolidację z nakładką ideologii. Wraca do komunizmu w jego marksistowskim ujęciu ideologicznym i z leninowskim modelem zarządzania politycznego. Chce go narzucić Chinom przy użyciu nowych technologii inwigilacji i kontroli społecznej. Znacznie lepszych niż te, którymi dysponowała kiedyś KGB, Stasi czy jakakolwiek inna tajna policja. Ale widać, że i to nie do końca działa. Coś się tam jednak sypie, są protesty w związku z pandemią.
W każdym razie nie ma wielkich szans na to, żeby Chiny zostały nowym hegemonem.
A co z Polską? Gdzie jesteśmy w tej układance?
Jesteśmy krajem półperyferyjnym bez większych szans na skok technologiczny własnymi siłami. Luka technologiczna raczej się powiększa, co przewidywał Narodowy Program Foresight Polska 2020. Mam na myśli rozwój własnych, oryginalnych technologii, a nie ich adaptację. Dzięki integracji z globalnymi, zwłaszcza europejskimi łańcuchami produkcji, mamy dostęp do najnowszych technologii produkcyjnych. I jako kraj ciągle o dużym udziale przemysłu w gospodarce technologie te wykorzystujemy. Choć lata doktryny polegającej na budowie przewagi konkurencyjnej w oparciu o niskie koszty pracy skutecznie hamowały rozwój rodzimej innowacyjności.
Nadrabiamy wysoką jakością kapitału ludzkiego, czyli prościej – jakością wykształcenia młodych Polek i Polaków. Zachęca do tego zagraniczny kapitał, wspierając inwestycje w centra obsługi biznesu czy centra badawczo-rozwojowe. A od kilku lat dodatkowym czynnikiem wspomagającym gospodarkę jest imigracja, głównie z Ukrainy ale nie tylko.
Tylko czy podążając tą ścieżką dokonamy kiedyś skoku technologicznego? I czy była szansa na taki skok wcześniej?
Była?
Chyba nie, poza enklawami jak przemysł gier komputerowych i inne, które są mało kapitałochłonne i nie opierają się na rencie z akumulacji doświadczenia i kompetencji. Pozytywny przykład, który pokazuje, jak można było wykorzystać pewne zasoby akumulowane jeszcze od przed wojny, od tradycji Centralnego Okręgu Przemysłowego, to oczywiście Dolina Lotnicza w południowo-wschodniej Polsce. Jednak i ona funkcjonuje głównie w oparciu o import technologii. Było to jednak spotkanie importu zaawansowanej technologii z kulturą technologiczną na miejscu.
Zdaje się, że całkiem nieźli jesteśmy też w produkcji broni, co okazało się przy okazji wojny.
Tak, ale nie wykorzystaliśmy czasu pokoju na zbudowanie potencjału. A na przykład Korea Południowa, przed laty kraj o znacznie mniejszym potencjale niż PRL, zdołała dokonać skoku również w przemyśle zbrojeniowym. I teraz to my jednak od nich kupujemy, a nie im sprzedajemy. Nawet te nasze flagowe produkty, jak Kraby, zawierają mnóstwo importowanych komponentów, z koreańskim podwoziem włącznie.
Ale to nie jest tylko specyfika Polski. Tak samo jest na Węgrzech, w Słowacji. Czechy stoją trochę lepiej, ale zawsze tak było. W latach 50. XX wieku jako część Czechosłowacji były wciąż jednym z najbardziej technologicznie zaawansowanych krajów w Europie. Dyskontują po prostu silniejszą tradycję uprzemysłowienia.
Co nas czeka, jeśli nie jesteśmy zdolni do skoku technologicznego?
Na szczęście należymy do Unii Europejskiej i powinniśmy dążyć do ściślejszej integracji. I to się dzieje w wymiarze gospodarczym, a więc i technologicznym, niezależnie od retoryki politycznej.
Jesteśmy razem z Czechami i Węgrami wkomponowani w system gospodarczy, koordynowany głównie przez Niemcy.
W czasie pierwszej kadencji PiS było widać, jak pogłębiała się ta integracja. Rola współpracy z niemieckimi firmami w generowaniu PKB w Polsce i dynamiki wzrostu rosła systematycznie. I nie ma w tym nic złego. Ta wymiana nie jest w pełni asymetryczna. To nie jest wyzysk, tylko współtworzenie ekosystemu w ramach wspólnej przestrzeni gospodarczej i normatywnej. Oczywiście podział efektow produkcji nie jest równy, zależy od wkładu zarówno kapitału, jak i technologii. Im kto jest bliżej początku łańucha wartości, tym większą bierze marżę.
Wyzwaniem będzie transformacja energetyczna - niezbędne przejście od technologii węglowych na nowe źródła energii oznacza znowu konieczność importu kluczowych technologii lub ich wytwarzania w Polsce, ale w oparciu o know-how z importu lub w ramach bezpośrednich inwestycji zagranicznych. Zbyt wiele czasu zmarnowaliśmy na obronę systemu, którego obronić się nie da, więc teraz jesteśmy w ogonie.
Opóźnianie się przejścia na zieloną energię spowoduje, że nasze fabryki będą coraz mniej konkurencyjne.
To też, ale powtórzę – nie dysponujemy własnymi technologiami. O ile sami technologii materiałowych nie jesteśmy w stanie nadgonić, to istotnym elementem jest integracja z rozwiązaniami informatycznymi dotyczącymi mobilności. Tu jest duża szansa na rozwój. Nasze zasoby, jeśli chodzi o informatykę, są nienajgorsze.
Pojawiają się też bardzo ciekawe przyczółki, jak perowskity, czyli nowa, bardzo obiecująca technologia wytwarzania ogniw fotowoltaicznych rozwijana we Wrocławiu przez Olgę Malinkiewicz.
Już słyszę od dziesięciu lat, że obiecująca.
Rozwój takiej technologii to mniej więcej 30 lat od laboratorium do prototypu, a potem do pilotażu i seryjnej produkcji. Teraz projekt Malinkiewicz jest w fazie pilotażu, więc ona już skaluje produkcję. Jednak żeby wejść w opłacalną produkcję przemysłową, trzeba trochę czasu, zwłaszcza kiedy nie masz odpowiedniego otoczenia i robisz wszystko praktycznie od zera. A Malinkiewicz uparła się, żeby to robić u nas. Gdzie indziej pewnie byłoby szybciej. Ale daj Boże, że tu jej się powiedzie i wszyscy będziemy mieli z tego jakąś korzyść.
Jak na trzydziestoparomilionowy kraj nie mamy jednak za dużo takich osiągnięć. Długofalowo siadają nam podstawy rozwoju gospodarczego. Już 15-20 lat temu pojawiła długoterminowa prognoza OECD, uwzględniająca czynniki demograficzne. Pokazywała ona, że Polska po 2030 roku zejdzie do dynamiki wzrostu na poziomie pół procenta, mniej niż Niemcy. Starzenie się i wymieranie populacji spowoduje, że zasoby pracy zmaleją.
A nie posiadając własnej bazy technologicznej nie zrównoważymy innowacjami braku rąk do pracy.
Koreańczycy zdołali przeskoczyć tę przeszkodę, ale wydają w tej chwili rocznie prawie 5 proc. PKB na rozwój. Więcej od nich wydaje tylko Izrael. Od 25 lat była mowa, że musimy to zrobić, ale nie zrobiliśmy, więc nie mamy czym załatać demograficznej dziury.
Mamy Ukraińców i Ukrainki…
Bez nich już dawno mielibyśmy kryzys. Ale potrzebna byłaby bardzo konsekwentna polityka migracyjna, bo samych Ukraińców nie wystarczy. Poza tym oni też będą chcieli odbudowywać swój kraj. Sami zresztą mają problemy demograficzne nie tylko ze względu na wojnę.
I to nawet większe niż my.
Zdecydowanie. Cały region ma. Nie ma cudów, musimy się otworzyć na migrację z Afryki, ale czy jesteśmy na to gotowi?
Afryki i części Azji.
Jeżeli chcemy utrzymać osiągnięty standard życia, nie mówiąc o jego jakiejś poprawie, to musimy w to iść. Bo inaczej czeka nas systematyczny regres. Po prostu zacznie brakować rąk do pracy. W pewnym momencie nastąpi dekapitalizacja tych wszystkich inwestycji, które zrobiliśmy za pieniądze europejskie. I okaże się, że zacznie brakować pieniędzy na łatanie dziur w drogach.
Jeżeli spadniemy w dynamice wzrostu poniżej procenta, to zaczniemy znowu się oddalać od centrum.
Na razie mamy większą dynamikę niż centrum, więc się do niego zbliżamy. W związku z czym też zbliża się nieuchronnie moment, kiedy będziemy płatnikiem netto do budżetu Unii Europejskiej.
Co będzie w związku z tym populizmem w Polsce? Łatwo grać na antyniemieckich sentymentach, jak się jest montownią dla tychże Niemiec.
Kaczyński nie jest populistą. To nie charyzmatyczny przywódca, za którym milion ludzi wyszłoby na ulicę. Ale umiejętnie wykorzystał populizm jako technikę sprawowania władzy, żeby zbudować w Polsce system politycznego kapitalizmu. I to jest największe nieszczęście. Zamiast modernizować gospodarkę, zabrał się za budowanie nowej oligarchii.
To nie jest jednak taka oligarchia jak w Rosji czy wcześniej w Ukrainie.
Polskę chroni to, że główna część gospodarki, która decyduje o dynamice wzrostu, jest poza kontrolą państwa, w rękach zachodniego kapitału.
To nasze przekleństwo, ale i szczęście.
To nas stabilizuje. Ale nie mówię o tym z wielką satysfakcją, bo należy odróżniać interesy kapitału od interesów politycznych. Widać to świetnie na Węgrzech, gdzie Orbán doskonale nauczył się lewarować obecność zagranicznego kapitału i jego potrzeby do uzyskiwania politycznych efektów w kraju i na forum Unii Europejskiej.
Jeśli chodzi o czynniki wewnętrzne, to ważna jest też duża rola sektora małych i średnich przedsiębiorstw. W czasie pandemii okazało się, że to najbardziej odporny na kryzys segment gospodarki.
Natomiast pod kontrolą polityków znalazł się sektor istotny ze względu na transformację energetyczną.
Ten polityczny kapitalizm przybiera karykaturalne formy, ale niestety zatruwa całą sferę publiczną.
I prowadzi do rozkładu ustroju w jednym niezwykle istotnym elemencie, który dzisiaj jest gwarancją nie tylko utrzymania demokracji, ale też odporności na takie zagrożenie, jakiego doświadczyła Ukraina.
Mówię o próbie recentralizacji państwa i konsolidacji władzy w centrum politycznym, którym nawet nie jest rząd, przy pominięciu niezależnych instytucji i jednostek samorządu terytorialnego. To jedno z największych nieszczęść rządów PiS. Nawet zakładając, że dojdzie do zmiany władzy, powstaje pytanie, czy obóz demokratyczny będzie miał wolę i zdolność polityczną do przywrócenia zasad ustroju sprzed 2015 roku – decentralizacji i odbudowania równowagi między władzą lokalną a centralną.
Nie jest oczywiste, że tak będzie. Zatrucie sfery publicznej i politycznej może polegać na tym, że kolejne ekipy będą mieć pokusę wykorzystywania furtek, które zostały otwarte jako wehikułu dla utrzymywania i reprodukcji władzy.
Można tu się pokusić o pewną analogię do systemu putinowskiego – z zachowaniem wszelkich proporcji. Bo jego istotą jest wykorzystanie zasobów politycznych do dystrybucji zasobów materialnych, po to żeby utrzymać elitę władzy i poparcie dla tej elity. Czyli interesariuszy i klientów tego systemu. PiS to zrobił perfekcyjnie. Znalazł target, który obsługuje zarówno w wymiarze materialnym, jak też symbolicznym i kulturowym.
Obawiam się, że ten mechanizm już wszedł na trwałe do polskiej polityki. A Unia Europejska nie ma w tej chwili takiej siły dyscyplinowania, jaką miała w 2004 roku. Wtedy my musieliśmy, chcąc wejść do klubu, dostosować się do jego wymagań.
To jest największe niebezpieczeństwo. Zakładam, że akurat ci politycy, którzy ubiegają się o władzę, jeszcze pamiętają, że państwo może działać lepiej. Ale czy będą gospodarcze i polityczne warunki do jego naprawy? Kadencja prezydenta to jeszcze dwa lata. Ale jak się zachowa Andrzej Duda, jest jedną wielką niewiadomą. Może te dwa lata wykorzysta na wymazywanie swoich grzechów i legitymizację demokratycznej postawy. Ale to jest wielkie gdybanie, ponieważ przez większość kadencji udowadniał, że jest wasalem układu politycznego, a nie suwerenem.
A największa niewiadoma to oczywiście rozwój wojny w Ukrainie i sytuacja po jej zakończeniu. Ukraińcy kochają nas za wszystko, co dla nich zrobiliśmy. Ale jeżeli chcą po wojnie stanąć na nogi, to Polska im w tym nie pomoże w takim stopniu, o jakim fantazjuje wielu polityków i komentatorów. Mimo, że nasze znaczenie na skutek wojny wzrosło, ciągle jesteśmy za słabym graczem w sensie i politycznym, i materialnym, i technologicznym, by mieć wpływ na strategiczne decyzje.
Tu kluczem w Europie są znowu Niemcy. Jeżeli my tego nie zrozumiemy – a ta władza na pewno tego nie zrozumie – i nie wejdziemy w konstruktywną relację z Niemcami i Francją, żeby być pośrednikiem pomiędzy nimi a Ukrainą, a będziemy roić fantazje o jakiejś osi antyniemieckiej, czy antyzachodniej, to Ukraińcy i tak dogadają się ze strategicznymi dla siebie partnerami, a więc i Niemcami. A my skłócimy się z jednymi i drugimi. W polityce wewnętrznej będzie to pożywką dla nastrojów populistycznych i nacjonalistycznych. To byłby najgorszy możliwy scenariusz.
Podsumowując: mamy powrót rzeczywistego. Zachód stoi przed szansą fuzji kompetencji przemysłowych z nowymi technologiami. Niewiadoma: czy odetnie się od globalnego Południa. Chiny nie będą nowym hegemonem. Jest więc ta szklanka do połowy pełna, czy jednak do połowy pusta?
Ciągle jeszcze nie zrozumieliśmy znaczenia tego, co powiedział Scholz o Zeitenwende, punkcie zwrotnym. Chodzi przecież nie tylko o odcięcie się od Rosji i to, co się dzieje w Ukrainie. Rosja przyniosła do Europy wojenną przemoc, która będzie się rozpełzać w relacjach międzynarodowych i to będzie jeszcze długo trwało. Nakłada się na to niestety trwający od dwóch dekad mechanizm eskalacji społecznego gniewu i przemocy jako sposobu rozwiązywania problemów, które wymagają rozwiązań systemowych i strukturalnych. René Girard już w 2007 roku ostrzegał, że taka eskalacja w połączeniu z kryzysem ekologicznym może doprowadzić do apokalipsy.
W tym sensie Ukraina jest ciekawa – jako społeczeństwo postapokaliptyczne, które pokazuje, że w warunkach apokalipsy można pielęgnować wartości demokratyczne, liberalne, pluralizm. Okazuje się, że koszty związane z transformacją nie muszą wpychać w łapy faszystów, populistów, nacjonalistów, jak to się dzieje w różnych krajach w Europie i na świecie. Można wymyślić, opierając się na zasobach kulturowych i społecznych, model społeczno-gospodarczy, gdzie hołduje się pozytywnym wartościom nawet przy trudnych warunkach ekonomicznych.
Ukraińcy mają pozytywny cel - wypędzić Rosję ze swojej ziemi.
Tak, potrzebna jest do tego nadzieja na lepszą przyszłość. A wierzy w nią 80 proc. Ukraińców, przekonanych, że mimo wojny sprawy idą w dobrym kierunku.
Mam jednak wrażenie, że nie rozumiemy ukraińskiego fenomenu i traktujemy Ukrainę bardziej jako miejsce katastrofy, niż źródło inspiracji na trudną przyszłość. To błąd.
Miłada Jędrysik – dziennikarka, publicystka. Przez prawie 20 lat związana z „Gazetą Wyborczą". Była korespondentką podczas konfliktu na Bałkanach (Bośnia, Serbia i Kosowo) i w Iraku. Publikowała też m.in. w „Tygodniku Powszechnym", kwartalniku „Książki. Magazyn do Czytania". Była szefową bazy wiedzy w serwisie Culture.pl. Od listopada 2018 roku do marca 2020 roku pełniła funkcję redaktorki naczelnej kwartalnika „Przekrój".
Miłada Jędrysik – dziennikarka, publicystka. Przez prawie 20 lat związana z „Gazetą Wyborczą". Była korespondentką podczas konfliktu na Bałkanach (Bośnia, Serbia i Kosowo) i w Iraku. Publikowała też m.in. w „Tygodniku Powszechnym", kwartalniku „Książki. Magazyn do Czytania". Była szefową bazy wiedzy w serwisie Culture.pl. Od listopada 2018 roku do marca 2020 roku pełniła funkcję redaktorki naczelnej kwartalnika „Przekrój".
Komentarze