Nie ma żadnych realnych podstaw, by twierdzić, że obecność wagnerowców na Białorusi zwiększa poziom zagrożenia dla Polski. Strasząc tym Polki i Polaków Jarosław Kaczyński liczy na przedwyborczy „efekt flagi”
W sobotę 24 czerwca 2023 o 13:00 zbuntowani wagnerowcy pędzili na Moskwę, czemu z szeroko otwartymi oczami przyglądał się cały świat. W tym czasie całe kierownictwo PiS i rządu z wice(nad)premierem Jarosławem Kaczyńskim i premierem Mateuszem Morawieckim na czele, jak gdyby nigdy nic bawiło w Bogatyni na wiecu wyborczym. Nie padły tam żadne wyborcze konkrety, politycy PiS powtarzali za to deklaracje, że będą bronić „suwerenności i godności Polski”. Temat Prigożyniady poruszany był tam jedynie pośrednio i nie bez bezradności: „patrzcie tylko państwo, co się dzieje w Rosji”.
W niedzielę 25 czerwca rosyjska propaganda i tak jednak powtarzała z lubością rzekomą wypowiedź premiera Morawieckiego, jakoby ze względu na bunt wagnerowców i następującą po nim relokację tej formacji na Białoruś, konieczne było natychmiastowe rozmieszczenie nowych sił na granicy polsko-białoruskiej. Był to jakiś rodzaj osłody po całkowitej kompromitacji rosyjskiego państwa na skutek zbrojnego buntu i „rajdu na Moskwę”. „Patrzcie, jak się nas boją” – mówiła kremlowska propaganda. Tymczasem ze strony Polski żadne oficjalne deklaracje dotyczące „wzmacniania granicy” jeszcze nie padły.
I nie padały. Aż do środy 28 czerwca, czyli do momentu, w którym Jarosław Kaczyński uznał, że próba wzbudzenia wśród Polek i Polaków lęku przed wagnerowcami na Białorusi może okazać się korzystna politycznie na krajowym podwórku. Bo przecież zbliżają się wybory – a polityczny „efekt flagi” skupiający w obliczu zagrożenia obywateli wokół partii aktualnie rządzącej bardzo przydałby się PiS-owi. Partia Kaczyńskiego fatalnie zaczęła kampanię wyborczą i wciąż nie potrafi jej nadać nowego tempa. Dlaczego by więc w takiej sytuacji nie postawić na wagnerowców? – wydaje się myśleć Nowogrodzka.
Kaczyński jako nowy wicepremier wystąpił na konferencji prasowej razem z ministrem obrony Mariuszem Błaszczakiem. „Komitet Rady Ministrów ds. Bezpieczeństwa i Spraw Obronnych zebrał się ze względu na sytuację na Białorusi, gdzie przebywa około 8 tys. żołnierzy Grupy Wagnera. To jest groźne dla Ukrainy, potencjalnie groźne dla Litwy, ale także dla Polski” – mówił Kaczyński.
„Komitet Rady Ministrów ds. Bezpieczeństwa i Spraw Obronnych zebrał się ze względu na sytuację na Białorusi, gdzie przebywa około 8 tys. żołnierzy Grupy Wagnera. To jest groźne dla Ukrainy, potencjalnie groźne dla Litwy, ale także dla Polski”
„Możemy mieć do czynienia z kolejnymi elementami wojny hybrydowej. Dlatego zostały podjęte decyzje o wzmocnieniu naszej obrony na wschodniej granicy poprzez liczebne zwiększenie funkcjonariuszy i żołnierzy, którzy chronią polską granicę, a także różnego rodzaju umocnienia” – zapowiadał wicepremier.
„Musimy podjąć odpowiednie kroki, aby zapobiec potencjalnym atakom i próbom wznowienia wojny hybrydowej ze strony Białorusi” – wtórował mu minister Błaszczak.
Wicepremier i minister mówili to w sytuacji, w której brak jakichkolwiek oznak, by transfer wagnerowców na Białoruś miał choćby luźny związek z planami Rosji (i Białorusi) wobec Polski. Sami zresztą nie potrafili wskazać, w jaki sposób obecność wagnerowców na Białorusi miałaby tworzyć zagrożenie dla Polski. „Wagnerowcy to ludzie zdemoralizowani i bezwzględni w swoich działaniach” – to było główne uzasadnienie całej konferencji, wygłoszone zresztą nie przez Kaczyńskiego, lecz przez Błaszczaka.
Przyjrzyjmy się więc temu, jak sprawa obecności wagnerowców za naszą wschodnią granicą wygląda naprawdę. Samolot Jewgienija Prigożyna po raz ostatni lądował na Białorusi w bazie lotniczej Maczuliszczy na południe od Mińska. Jak przypomniał w OKO.press prof. Włodzimierz Marciniak, były ambasador Polski w Moskwie, jest to rosyjska baza wojskowa – podlegająca rosyjskiemu dowództwu i rosyjskiej jurysdykcji. Wagnerowcy, którzy zdecydowali się na przeprowadzkę na Białoruś, to zaś ci, którzy nie podporządkowali się decyzji o rozwiązaniu formacji i wcieleniu jej żołnierzy w szeregi regularnej armii. Są na Białorusi trochę banitami, a trochę internowanymi – przynajmniej do momentu wyklarowania się sytuacji po buncie Prigożyna.
Satelity zarejestrowały już pospieszną budowę leśnych tymczasowych baz wojskowych – prawdopodobnie właśnie z myślą o wagnerowcach – w rejonie białoruskich miast Osipowicze i Mohylew. Osipowicze położone są w centralnej części Białorusi, zaś Mohylew na wschodzie kraju, blisko granicy Rosji.
To lokalizacje odległe od polskiej granicy. Takie rozmieszczenie baz wagnerowców pozwala natomiast na szybki ich transfer z powrotem do Rosji (a przez Rosję na przykład do Donbasu lub na południe Ukrainy) lub ewentualne wykorzystanie w przyszłej operacji na północy Ukrainy (na południe od Homla i Mozyrza). Będący skutkiem buntu i następującej po nim relokacji formacji na Białoruś brak wagnerowców na bezpośrednim zapleczu frontu poprawia jednak, a nie pogarsza sytuację Ukrainy. Przynajmniej doraźnie.
Około 8 tysięcy wagnerowców na Białorusi w bardzo niewielkim stopniu zmienia przy tym ogólny rachunek rosyjskich i białoruskich sił na terytorium tego kraju.
Armia Łukaszenki liczy nominalnie około 50 tysięcy żołnierzy, na Białorusi ćwiczy jeszcze i stacjonuje łącznie około 30 tysięcy Rosjan.
Obie armie mają swoje siły specjalne o specyfice działań i poziomie wyszkolenia zbliżonym do tego prezentowanego przez wagnerowców (których kadry zresztą rekrutują się głównie z rosyjskiego specnazu). Pojawienie się na Białorusi kłopotliwych banitów z Rosji nie oznacza automatycznego wzrostu zagrożenia dla naszego kraju – w przeciwieństwie na przykład do formułowanych przez Łukaszenkę i Putina zapowiedzi rozmieszczenia na Białorusi rosyjskiej broni jądrowej.
Zapomnieliśmy jednak, że wagnerowcy to ludzie „zdemoralizowani i bezwzględni”, co zapewne w oczach ministra Błaszczaka odróżnia ich od reszty rosyjskich sił zbrojnych – na przykład służących w drugorzędnej jednostce regularnej armii morderców cywili z Buczy i Irpinia. A już z pewnością ma uzasadniać straszenie nimi Polek i Polaków. Właśnie ten motyw może być szczególnie użyteczny we wzbudzaniu przedwyborczych lęków.
Być może nie przypadkiem, i nie tylko dla klików, ulubiony krajowy geopolityk prawicy Jacek Bartosiak straszy więc w odcinku programu na YT nagranym z ulubionym historykiem prawicy Piotrem Zychowiczem „300 kolesiami z karabinami w pick-upach jadącymi na Zambrów”.
To wizja absurdalna nie tylko ze względu na realne znaczenie geostrategiczne Zambrowa, które jest zupełnie żadne, lecz przede wszystkim z powodów stricte wojskowych. Spróbujmy sobie wyobrazić jej realizację.
Przyjmując, że aż szóstka wagnerowców wsiadłaby do jednego pick-upa – i tak potrzeba by było dla nich co najmniej 50 pojazdów. To wielka kolumna – z minimalnymi wymaganymi przez wojskowe BHP 20 metrowymi odstępami pomiędzy pojazdami miałaby nie mniej niż 1,2 km długości.
Żeby ruszyć „na Zambrów” pick-upami, wagnerowcy musieliby najpierw opanować jedno z przejść granicznych na wschód od Białegostoku – albo to w Kuźnicy, albo to w Bobrownikach. Jeśli owe „pick-upy” byłyby pojazdami w pełni offroadowymi, można sobie jeszcze wyobrazić siłowe forsowanie zapór na granicy – na którym z jej leśnych czy polno-łąkowych odcinków. Używając w roli „tarana” buldożera czy czołgu, czy też używając materiałów wybuchowych, dałoby się to zrobić.
Jednak przecież nie niepostrzeżenie. Nie chodzi tylko o samą zaporę ministra Błaszczaka. Granica polsko-białoruska jest w tej chwili bardzo pilnie strzeżona przez patrole Straży Granicznej i WOT-u, drony i urządzenia elektroniczne pozwalające na obserwację pasa granicznego oraz rejestrację ruchu i śladów termicznych. Nie ma cienia możliwości, by mogło ją skrycie sforsować 300 ludzi poruszających się 50 sporymi pojazdami. Tym bardziej to niemożliwe w wypadku wyboru opcji sforsowania któregoś z przejść granicznych – tu już nie ma cienia wątpliwości, że wymagałoby to stoczenia walki z polskimi strażnikami granicznymi i celnikami.
Jedno i drugie byłoby otwartym atakiem na Polskę – wystarczającym do uznania, że rozpoczęła się wojna i uzasadniającym sięgnięcie po artykuł 5 Paktu Północnoatlantyckiego zobowiązujący naszych sojuszników z NATO do udzielenia pomocy.
Co działoby się w kolejnych minutach i godzinach po ewentualnym przedarciu się „300 kolesiami z karabinami w pick-upach” przez granicę?
Obecne na granicy siły Straży Granicznej i WOT ze względu na sporą liczebność grupy i własne przeznaczenie otrzymałyby zapewne rozkaz unikania kontaktu bojowego z nieprzyjacielem i skupienia się na obserwacji o śledzeniu jego poczynań. Po niecałej pół godzinie od przerwania granicy do akcji mogłaby wejść para dyżurna myśliwców F-16, której zadaniem byłoby najprawdopodobniej zebranie informacji niezbędnych do przeprowadzenia bardziej zmasowanego ataku z powietrza, gdyby tylko taki rozkaz miał zostać wydany. Gdzieś w rejonie wjazdów na trasę S-8 pod Białymstokiem drogę wagnerowcom ostatecznie przegrodziłyby natomiast stacjonujące w tym rejonie jednostki Wojska Polskiego.
Pierwszą z nich byłby zaś najprawdopodobniej 18. Białostocki Pułk Rozpoznawczy, będący jedną z trzech takich elitarnych i podlegających bezpośrednio Dowódcy Generalnemu Rodzajów Sił Zbrojnych jednostek polskiej armii. Białostocki pułk ma spore doświadczenie z Afganistanu, świetnie wyszkolonych żołnierzy i relatywnie ciężkie uzbrojenie jak na jednostkę rozpoznawczą. Specyfika szkolenia tej jednostki jak najbardziej natomiast obejmuje zwalczanie uzbrojonych grup infiltrujących terytorium Polski w warunkach działań nieregularnych. Liczebność pułku jest całkowicie wystarczająca, by poradzić sobie z „300 kolesiami w pick-upach”, nawet po wzięciu pod uwagę ponadprzeciętnej jakości bojowej wagnerowców. Pamiętajmy zaś, że w Białymstoku (i w kilku innych lokalizacjach na Podlasiu) formuje się też właśnie, po części w oparciu o istniejące już jednostki, nowa polska dywizja – czyli 1 Dywizja Piechoty Legionów. Wojska jest tam naprawdę sporo.
Bartosiakowy „rajd na Zambrów” w świecie realnym zakończyłby się więc najprawdopodobniej gdzieś na wschód lub północny wschód od Białegostoku, krótkim zaciętym bojem wśród kniei Puszczy Knyszyńskiej. Zważywszy, że na jego skutek Rosja i Białoruś mogłyby znaleźć się w stanie otwartej wojny z NATO, nie sposób wyobrazić sobie, by zarówno Władimir Putin, jak i Aleksandr Łukaszenka wydali taki rozkaz – bez najmniejszych szans na osiągnięcie jakichkolwiek militarnych korzyści.
Polska bez żadnej zmiany dyslokacji wojsk ma wystarczające siły, by poradzić sobie z ewentualnym naruszeniem granicy kraju przez wagnerowców
– czy jakiekolwiek inne formacje rosyjskiej lub białoruskiej armii, czy też sił specjalnych. Realne prawdopodobieństwo, że coś takiego mogłoby nastąpić, jest jednak bardzo nikłe. Wagnerowcy są identyfikowani przez NATO jako ściśle powiązana z regularną rosyjską armią część machiny wojennej Rosji, a ich ewentualny atak na polską granicę stanowiłby wystarczającą podstawę do uruchomienia Artykułu 5 Traktatu Północnoatlantyckiego, czyli de facto byłby rozpoczęciem konfliktu na skalę globalną.
Zambrów może więc spać spokojnie. A Polki i Polacy powinni pamiętać, że władza znacznie bardziej od wagnerowców boi się nadchodzących wyborów.
Władza
Wybory
Jarosław Kaczyński
Ministerstwo Obrony Narodowej
Prawo i Sprawiedliwość
Białoruś
Granica polsko-białoruska
Rosja
Ukraina
wagnerowcy
wojna w Ukrainie
Dziennikarz, publicysta. Pracował w "Dzienniku Polska Europa Świat" i w "Polsce The Times". W OKO.press pisze o polityce i sprawach okołopolitycznych.
Dziennikarz, publicysta. Pracował w "Dzienniku Polska Europa Świat" i w "Polsce The Times". W OKO.press pisze o polityce i sprawach okołopolitycznych.
Komentarze