0:000:00

0:00

Prawa autorskie: Bartosz Banka / Agencja GazetaBartosz Banka / Agen...

Sławomir Zagórski, OKO.press: Co pomyślałeś, kiedy dotarła do ciebie wiadomość o niedawnym tragicznym wydarzeniu w Białym Miasteczku, gdzie zdesperowany starszy pan targnął się na własne życie?

Lek. Jakub Krzyżkowiak: To wstrząsająca wiadomość. Tragedia. Pierwsze pytanie, jakie mi przyszło do głowy, dotyczyło motywu takich działań. Jaki był jego cel, czy była to jakaś forma manifestu politycznego?

Przeczytaj także:

A co myślisz o samym proteście medyków?

Naturalnie wspieram. Jest potrzebny, wręcz konieczny. Bardzo się cieszę, że tym razem udało się zjednoczyć całe środowisko. Że to wspólny protest różnych zawodów medycznych. To nowa, lepsza jakość.

Na jakim etapie zawodowym jesteś?

Skończyłem medycynę w 2017 r. Przez rok odbywałem staż podyplomowy, a potem zacząłem rezydenturę. Jestem w trakcie trzeciego roku specjalizacji. Robię ją w jednym z dużych warszawskich szpitali.

Jednocześnie pracujesz w POZ.

Tak, ale w niewielkim wymiarze godzin, natomiast na tyle dużo, że mogę zobaczyć, jak wygląda praca lekarza rodzinnego i z jakimi problemami musi się on mierzyć na co dzień.

Lekarze powinni pracować na jeden etat, nie więcej

Tę dodatkową pracę podjąłeś, żeby poszerzyć horyzonty zawodowe, czy po prostu dla pieniędzy?

Przyczyn jest kilka. Na pewno chciałem zobaczyć, jak wygląda praca w POZ. Jest to dla mnie rozwojowe. Mogę się spotkać z pacjentami, z problemami, z którymi na co dzień nie stykam się w praktyce szpitalnej. Mogę też nauczyć się, jak sobie radzić z mniej poważnymi dolegliwościami niż te, które mają pacjenci wymagający pobytu w szpitalu. Przekrój pacjentów w przychodni jest bardzo duży, przekrój problemów olbrzymi.

W POZ mogę też nabrać pewnej samodzielności. Uczę się podejmować decyzje w oparciu o swoją wiedzę. W przychodni jest dużo trudniej szybko skonsultować się z innym lekarzem, choć jest to możliwe i jak tylko mogę, korzystam z takiej możliwości.

Jest też drugi aspekt, o którym wspominasz, czyli wynagrodzenie. Sprawa jest dość prosta - w dodatkowej pracy można zarobić więcej niż w szpitalu na rezydenturze, a znalezienie dodatkowego zajęcia nie stanowi żadnego problemu, bo brakuje lekarzy. Stawki nie są narzucane odgórnie przez ministerstwo, więc są wyższe. Jest to jednak praca ponad wymiar podstawowego etatu, odbywa się kosztem czasu wolnego, odpoczynku.

A gdyby w wyniku obecnych protestów okazało się, że dostajesz sporą podwyżkę jako rezydent, to rzucasz POZ i poświęcasz się całkowicie pracy w szpitalu? Czy też z punktu widzenia rozwoju zawodowego warto ciągnąć obie te prace?

Gdybym dostał wybór, co wolę robić w wolnym czasie – odpoczywać, spędzać czas z rodziną i przyjaciółmi, czy jechać do drugiej pracy, naturalnie wybrałbym to pierwsze. Jest to też jeden z postulatów aktualnego protestu – praca w wymiarze jednego etatu. Tak to powinno wyglądać, gdyby nie było niedoborów kadrowych, a pracownicy ochrony zdrowia byli dobrze wynagradzani. Jest to cel, do którego dążymy.

Spodziewałem się, że nie będzie lekko

Kiedy podjąłeś decyzję, że idziesz na medycynę?

Na początku liceum, w pierwszej klasie.

Pochodzisz z lekarskiej rodziny i zdaje się rodzice nie byli zachwyceni twoim wyborem?

Rzeczywiście na początku starali się mnie odwieść od tego pomysłu, uznając, że zawód lekarza to zbyt duże obciążenie, zarówno fizyczne, jak i psychiczne. Później jednak zaakceptowali mój wybór i wspierali mnie w tej drodze.

Próbowali to jeszcze z początku złagodzić. Tata doradzał rozważenie kariery medycznej za granicą lub ewentualnie żebym wybrał wydział lekarsko-dentystyczny. Mój tata jest psychiatrą, a mama dentystką. Praca stomatologa zawsze wydawała mi się mniej obciążająca psychicznie, ale mimo wszystko nie posłuchałem ich rad i poszedłem na wydział lekarski.

Wiedziałeś czym to pachnie, a jednak zderzenie z rzeczywistością nie było najprostsze.

Spodziewałem się, że nie będzie lekko. Że praca, a przynajmniej jej pierwsze lata, będą ciężkie. Natomiast wszystkiego naturalnie nie przewidziałem.

Pierwsze samodzielne dyżury to naprawdę olbrzymi stres. Trzeba nagle samemu podejmować decyzje, które niosą za sobą poważne konsekwencje. Pojawia się wielka odpowiedzialność za zdrowie i życie pacjentów. Niby o tym wiedziałem, ale póki człowiek nie znajdzie się w takiej sytuacji, nie jest sobie w stanie tego wyobrazić. I nie ma jak się do tego przygotować.

To przygotowanie do samodzielności powinno się odbywać inaczej niż w twoim przypadku?

Trudno powiedzieć. Moment podjęcia odpowiedzialności w końcu nadchodzi, to się kiedyś musi stać. Dużo zależy od miejsca, w którym się odbywa szkolenie specjalizacyjne, od liczby personelu, liczby lekarzy. Są szpitale, gdzie od razu zaczyna się dyżurować samodzielnie, a są takie, gdzie przez dłuższy czas są to dyżury towarzyszące. Wsparcie starszych kolegów jest naprawdę nieocenione.

Ja akurat mam szczęście, bo pracuję w dużym ośrodku, gdzie lekarzy nie brakuje tak bardzo, jak w niektórych mniejszych szpitalach. Zawsze miałem możliwość konsultowania się w trudniejszych przypadkach, dalej ją mam i wciąż z niej korzystam.

Gdyby obciążenie pracą było mniejsze, gdybyśmy mieli pod opieką mniejszą liczbę pacjentów i przede wszystkim mniej obowiązków biurokratycznych, moglibyśmy się bardziej skupić na leczeniu ludzi, na decyzjach terapeutycznych, a nie poświęcać czas na działania, które nie są bezpośrednio związane z leczeniem.

Papierologia to 40 proc. naszych obowiązków

W ten sposób dochodzimy do systemu. Co z twojej perspektywy - rezydenta w połowie robienia specjalizacji - uważasz w tym systemie za najgorsze?

Konieczność wykonywania prac, które mogłyby być bez najmniejszego problemu wykonywane przez przeszkolonych asystentów, sekretarki medyczne, obiecane już dawno temu. Każdy lekarz poświęca naprawdę dużą część swojego czasu pracy na czynności, które nie wymagają specjalistycznej wiedzy, sześciu lat studiów, roku stażu podyplomowego, a potem szkolenia specjalistycznego.

Ile czasu zajmuje ci papierologia?

Podejrzewam, że spokojnie 30, a może nawet 40 proc. naszych obowiązków, mogłoby być wykonywane przez osoby odpowiednio do tego przeszkolone.

Mówi się o tym od lat. Walczyli o to rezydenci podczas protestu w 2017 r., tymczasem nic się w tej sprawie nie dzieje.

Tak, mam wrażenie, że wciąż się dużo mówi, ale niewiele z tego wynika. Jak nie było asystentów, tak dalej ich nie ma. Szczerze mówiąc jestem zaskoczony, bo wydaje mi się, że wprowadzenie takiego zawodu znacząco poprawiłoby poziom ochrony zdrowia w Polsce.

Ostatnio wzrosła liczba przyjęć na studia medyczne. Dążymy do tego, żeby osiągnąć chociaż średnią UE, ale gdyby choć część obowiązków ciążących na lekarzach została scedowana na asystentów medycznych, mogłoby się okazać, że nie ma aż tak dramatycznego niedoboru kadry lekarskiej.

Sektor prywatny już to pojął. Publiczny nie.

Może dlatego, że praca lekarza w prywatnym sektorze jest lepiej opłacana i to się po prostu kalkuluje. Tak też wygląda praca w wielu krajach zachodnich. W trakcie praktyk wakacyjnych we Francji widziałem jak lekarze pracujący w poradni dyktują informacje o odbytej wizycie. Zapisują je w formie głosowej, a potem jest to przepisywane przez asystentów medycznych, co bardzo przyspiesza im pracę.

Co cię jeszcze wkurza w naszym systemie?

Jeśli chodzi o pracę w POZ, to takim odwiecznym problemem jest konieczność określania poziomu refundacji leków. Wyobraź sobie, że przychodzi do mnie pacjent, który przyjmuje tych leków 9, 10, a może nawet kilkanaście, i ja muszę w przypadku każdego z nich określić, czy mam go wypisać na 100, na 50, a może na 30 proc. albo na ryczałt. Tego się można po pewnym czasie nauczyć i robić automatycznie, ale określanie poziomu refundacji nie powinno być obowiązkiem lekarza.

Tym bardziej że wchodzi teraz bardzo dużo nowych leków, np. na cukrzycę, i kryteria refundacyjne są w tym wypadku skomplikowane. Pacjent musi spełnić ileś różnych warunków, żeby można było przyznać mu refundację leku A czy B. I ustalenie tego spada na właśnie na nas. Jest to jeden z przykładów, ale można by wyliczać długo – wystawianie przytłaczającej liczby różnych zaświadczeń, zapotrzebowania na produkty medyczne na podstawie określonych kryteriów refundacyjnych itp., itd.

Jeśli zaś chodzi o szpital, to sprawą, którą nie powinien się zajmować lekarz, a w wielu ośrodkach się tym zajmuje, jest ustalanie terminów badań. Tak jest np. w moim szpitalu.

I zdarza się, że kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt minut dziennie czekam na połączenie z rejestracją tomografii, rezonansu, USG, tylko po to, by ustalić termin badania mojego pacjenta. Dla mnie to zupełna strata czasu.

Przecież to powinno być zadanie asystenta medycznego lub sekretarki medycznej. Może w niektórych jednostkach jest to inaczej zorganizowane, ale w miejscach, w których byłem na stażach czy odbywałem praktyki, właśnie tak to wyglądało. Już nie mówiąc o przenoszeniu pacjentów między szpitalami, co jest jednym z większych wyzwań, a często wręcz graniczy z cudem.

Możesz zlecać taką ilość badań, jaką uznasz za stosowne, czy też szef mówi ci: „Proszę już nie robić 30. badania w tym miesiącu, bo szpital nie ma pieniędzy”?

Nie, w moim ośrodku się to nie zdarza. Jeśli widzę wskazania do wykonania badania, mogę je zlecić. Inną rzeczą jest jego termin, czasami trzeba zaczekać. Natomiast nikt mnie nie rozlicza z liczby wykonywanych badań. To już są kwestie rozliczeń między szpitalem a NFZ, które mnie nie dotyczą. Jak wiadomo szpitale są bardzo zadłużone, ale to odwieczny problem polskiej medycyny i polskich szpitali.

Jak zniosłeś dyżury na SOR-ze?

Na szczęście mnie to ominęło. Pojawiają się dosyć często propozycje pracy na SORze, ale ja się do tego nie palę.

Jeśli chodzi o traumatyczne wspomnienia, to takim czasem dla lekarzy pracujących na każdym szczeblu ochrony zdrowia była pandemia. Część mojego oddziału została przekształcona w oddział covidowy. Pracowałem i tu, i tu przez kilka miesięcy. To było straszne. Przede wszystkim dlatego, że dominowało poczucie bezsilności i wrażenie, że podajemy tym pacjentom leki, leczymy ich zgodnie z najnowszymi wytycznymi, ale często nie jesteśmy w stanie pomóc. Obserwowaliśmy, jak ich stan zdrowia pogarszał się z dnia na dzień, a my byliśmy bezsilni. To z pewnością najgorsze momenty, najgorsze miesiące mojej rezydentury.

Wtedy też bardzo wzrosło obciążenie pracą. Każdy z nas dyżurował dwa razy więcej, bo mieliśmy dwa oddziały do obsadzenia. Także nie tylko bezsilność, ale po prostu ogromne fizyczne zmęczenie. A potem wpływ tego zmęczenia na samopoczucie, nastrój, funkcjonowanie w domu. Chciałbym, żeby to, co przeżyliśmy w drugiej i trzeciej fali pandemii, już nigdy się nie powtórzyło.

Nie czułem się przygotowany do rozmów z pacjentami

Ale bez pandemii twoja praca też nie będzie lekka. Wybrałeś sobie nie najłatwiejszą specjalizację.

To prawda. Jestem w trakcie specjalizacji z gastroenterologii zajmującej się chorobami układu pokarmowego. Wielu z naszych pacjentów to chorzy onkologiczni, więc obciążenie psychiczne obcowania z ludźmi, których dotykają wielkie dramaty, jest rzeczywiście duże.

Dyżury na oddziale gastroenterologicznym też nie są najłatwiejsze. Często zdarzają się sytuacje, w których trzeba działać szybko. To bardzo ciekawa specjalizacja, bardzo potrzebna i nie żałuję tego wyboru. Jest ona też trudna, ale o tym wiedziałem. Uprzedzali mnie starsi koledzy, ale – jak mówiłem – dopóki samemu nie zacznie się pracy, nie poczuje się tego na własnej skórze, nie można sobie do końca wyobrazić, jak to jest. Studia też do tego nie przygotowują, zwłaszcza jeśli chodzi o tzw. aspekty miękkie.

Kontakt z pacjentem...

…tak. Trudne rozmowy z pacjentami i rodziną, ale też radzenie sobie ze stresem, zachowanie równowagi między pracą a życiem osobistym, co jest kolejnym wyzwaniem, przynajmniej dla mnie. Na uczelni były wprawdzie zajęcia z umiejętności miękkich, ale w większości fakultatywne. Może się to od tego czasu zmieniło. Ja się nie czułem przygotowany do wymagających, trudnych rozmów z pacjentami. Wszystkiego musiałem nauczyć się sam w praktyce, jak większość moich kolegów.

Jaką masz strategię, żeby w tym złym systemie funkcjonować w zgodzie ze sobą, ze sztuką?

Staram się nie zabierać problemów zawodowych do domu. W momencie, kiedy mam czas na odpoczynek, skupić się na nim, a nie na myśleniu o tym, co mnie danego dnia spotkało w pracy. Przyznam, że na początku było to szalenie trudne. Wieczorami wciąż myślałem o tym, co się działo w pracy. Czasami budziłem się w nocy z takimi myślami. Oddzielenie pracy w szpitalu od życia osobistego mi niespecjalnie wychodziło.

Teraz staram się dbać o siebie, regularnie uprawiam sport. Wieczorami próbuję się oderwać od medycyny, zająć się innymi sprawami, przeczytać książkę. Po to, bym mógł pomagać innym, sam muszę być w formie, zachowywać równowagę.

Żona nie jest lekarką?

Na szczęście nie. Rozumie mnie dość dobrze, ale nie musimy wymieniać się dyżurami.

Zgrubiała ci skóra przez te lata pracy?

O tak, z pewnością.

Martwisz się tym?

Nie. Wydaje mi się, że nie ma innej drogi. Należy zachować empatię, szacunek dla każdego pacjenta, natomiast należy też pamiętać o sobie. Nie można każdej trudnej sytuacji zabierać do domu.

Ciężko zachować empatię w stosunku do pacjentów, jak idziesz do poradni i w kolejce siedzi 40 osób, z czego 20 mogłoby sobie darować, bo nic ważnego im nie dolega. Ale widzisz też chyba zaniedbanych chorych z powodu pandemii?

Wiele osób rzeczywiście zwlekało z udaniem się do lekarza. I teraz widzimy skutki tego, zarówno w POZ, jak i w szpitalu. Pacjenci bali się pójść do lekarza i póki nie działo się nic poważnego, czekali.

Nie wykluczam wyjazdu z Polski

Najgorzej w Polsce mają starsze osoby, których nie stać na wizytę u prywatnego lekarza czy zapłacenie za badania. Masz wielu takich pacjentów?

O tak. Spotykam ich codziennie zarówno w szpitalu, jak i w POZ. To oni płacą najwyższą cenę za niewydolność systemu. Często nie mają pieniędzy nawet na podstawowe leki. Nie pójdą do lekarza prywatnie, muszą odczekać swoje w wielomiesięcznej kolejce i jak już się do tego specjalisty dostaną czy zakwalifikują na zabieg, to ich stan zdrowia jest na tyle zły, że ten zabieg czy ta konsultacja nie przyniesie takich korzyści, jakie by przyniosły wcześniej. Wypisując w poradni skierowanie do specjalisty mam świadomość, że uda się je zrealizować za kilka miesięcy. To dołujące uczucie.

Nie masz wtedy żadnego ruchu? Nie możesz gdzieś zadzwonić?

Jeśli uważam, że to pilna wizyta, mogę to zaznaczyć na skierowaniu. Ale to zwykle nic nie daje. Pilni pacjenci na ogół też czekają w długich kolejkach.

Zniesienie limitów w dostępie do specjalistów, czym chwali się rząd, nic tu nie pomogło?

Niestety, nie. W publicznym sektorze tak bardzo brakuje specjalistów, że samo zniesienie limitów nic nie daje.

Ile masz czasu na jednego chorego w przychodni?

15 minut. To standardowy czas w POZ. Ale często zostaję dłużej w pracy, jeśli są dodatkowi pacjenci i muszę ich przyjąć.

Dostajesz za to dodatkowe pieniądze?

To jest moja dodatkowa praca, więc dostaję wynagrodzenie za faktyczną liczbą przepracowanych godzin zgodnie z wynegocjowaną stawką. Ale zdarza się, że wychodzę jako ostatni.

I wtedy myślisz, że jesteś albo nieporadny, albo za dobry?

Nie. Myślę, że jednak pomogłem osobie, która miała trudności w dostaniu się do lekarza. Pojawia się natomiast złość na to, że system ochrony zdrowia w Polsce jest niewydolny, że pacjenci muszą czekać tyle czasu na konsultacje lekarskie.

Czyli jesteś wciąż dobrym, empatycznym człowiekiem mimo grubszej skóry?

Mam nadzieję, że to się nie zmieniło i się nie zmieni, chociaż dopiero kilka lat pracy za mną, a wiele przede mną.

Staram się zachowywać empatycznie, nie traktować nikogo z góry, chociaż bywa, że czasami się na pacjentów denerwuję. Ale to u mnie zwykle objaw zmęczenia.

Czujesz dumę, że jesteś lekarzem? Czy raczej boli cię hejt, jaki często was ostatnio spotyka?

Zawód lekarza jest piękny. Pomagamy innym, co daje olbrzymią satysfakcję. Gdy widzimy, jak udało nam się komuś pomóc, to jest to wspaniałe uczucie. Pod tym względem jestem bardzo zadowolony z wyboru zawodu. Ale tę satysfakcję, przyjemność z pomagania innym, zabija w dużej mierze biurokracja, obciążenie pracą i obowiązki, które bezpośrednio z pracą lekarza nie musiałyby być związane.

Jeśli chodzi o hejt, to na szczęście osobiście go nigdy nie doświadczyłem, ale też nie jestem osobą specjalnie aktywną w mediach społecznościowych. To ci aktywni koledzy biorą na siebie najwięcej i coraz częściej spotykają się z nienawistnymi komentarzami. Każdy z nas może je bez problemu znaleźć w Internecie pod artykułami i wpisami dotyczącymi ochrony zdrowia. Jest to coraz częstsze zjawisko, z którym jako środowisko staramy się walczyć.

A więc z jednej strony piękny zawód, a z drugiej poczucie, że mogłoby być o wiele lepiej i że tyle problemów jest do rozwiązania.

Wyobraź sobie, że masz młodszego brata w maturalnej klasie i on wybiera się na medycynę. Co byś mu powiedział?

Żeby się dwa razy zastanowił.

Nieuniknione jest porównywanie się z innymi grupami zawodowymi. Widzimy, że naszym znajomym, naszym rówieśnikom, którzy wybrali inny fach, często żyje się łatwiej, spokojniej. Mają inne warunki pracy, inne wynagrodzenie za podstawowy czas pracy. Obserwując ich życie dochodzimy do wniosku, że są prostsze drogi.

Gdybyś wyjechał do Francji, nagrywałbyś rozmowy z pacjentami, miałbyś więcej czasu i pieniędzy. Uprawiałabyś zawód, który lubisz, działając w sensownym systemie. Myślisz o wyjeździe?

Oczywiście, takie myśli się pojawiają w głowach wielu, o ile nie większości lekarzy w Polsce. Wydaje się, że praca w wielu zachodnich krajach jest lepiej zorganizowana, mniej obciążająca. Można się zająć leczeniem, a nie papierologią.

I na myślach się kończy?

Nie wykluczam wyjazdu, na razie jednak uznałem, że zostaję w Polsce. Emigracja jest trudną decyzją. Zostawia się znajomych, rodzinę, miejsca, które się zna i lubi. Do pewnego stopnia można to odbudować za granicą, ale jednak nie jest się u siebie. Moim marzeniem jest pracować normalnie tutaj, na miejscu.

Sądzisz, że doczekamy się tej normalności?

Mam nadzieję, że tak, chociaż trudno być tu wielkim optymistą. Ochrona zdrowia była od lat spychana na dalszy plan przez kolejne rządy. Nikt na poważnie nie zajął się reformą tej dziedziny życia. A jeśli już, to często były to działania pozorowane.

Lub wymuszane protestami.

Jak nie ma wyjścia, jak się pojawia kolejna fala protestów, wtedy coś się zmienia.

Mój optymizm nie jest za wielki, bo wydaje mi się, że już pokolenie moich rodziców było tym, któremu mówiło się, że jeszcze chwila, jeszcze kilka lat zaciskania pasa i dogonimy Zachód, i będziemy żyli normalnie, wygodnie. Pracujcie ciężko, poświęcajcie swój wolny czas, żeby napędzać gospodarkę, jeszcze dwa, trzy, pięć, dziesięć lat i będzie u nas jak w Niemczech czy we Francji.

Niestety, nic takiego się nie wydarzyło, a obserwowałem rodziców przez 20 kilka lat i widzę, że dalej pracują tak samo ciężko, jak pracowali.

Byłoby pięknie, gdyby nadeszły takie czasy, żebyśmy mogli powiedzieć, że polska ochrona zdrowia działa tak jak powinna i jest równie dobra, co w bogatszych krajach. Obawiam się jednak, że możemy się nie doczekać.

Jak się zakończy obecny protest?

Mam nadzieję, że realizacją naszych postulatów.

Czasem żałujesz, że nie jesteś w centrum wydarzeń? Choć akurat ty nie masz natury działacza.

Staram się wspierać postulaty protestu takimi działaniami jak choćby nasza rozmowa czy dołączanie do różnych akcji mających na celu poprawę jakości ochrony zdrowia w Polsce. Może nie jestem na pierwszej linii, ale całym sercem popieram Białe Miasteczko. Czuję solidarność z koleżankami i kolegami. Wspólnie walczymy o lepszą przyszłość polskiej ochrony zdrowia. Oby się nam udało!

Udostępnij:

Sławomir Zagórski

Biolog, dziennikarz. Zrobił doktorat na UW, uczył biologii studentów w Algierii. 20 lat spędził w „Gazecie Wyborczej”. Współzakładał tam dział nauki i wypromował wielu dziennikarzy naukowych. Pracował też m.in. w Ambasadzie RP w Waszyngtonie, zajmując się współpracą naukową i kulturalną między Stanami a Polską. W OKO.press pisze głównie o systemie ochrony zdrowia.

Przeczytaj także:

Komentarze