0:000:00

0:00

W OKO.press publikujemy podsumowanie rządów PiS w kolejnych obszarach. Do tej pory ukazały się m.in.:

Dziś Sławomir Zagórski ocenia działania obozu władzy w systemie ochrony zdrowia.

[okonawybory]

Naprawa systemu ochrony zdrowia, była jedną z priorytetowych obietnic Prawa i Sprawiedliwości w wyborach 2015 roku. Jak wyszło? Choć obóz władzy wielokrotnie robił dobrą minę do złej gry, nawet prezes PiS Jarosław Kaczyński pod koniec kampanii wyborczej przyznaje, że problemów jest tak wiele, iż naprawa tej sfery będzie wymagała co najmniej dwóch lub trzech kadencji.

Przeczytaj także:

Bezpłatne leki dla seniorów (tylko niektóre)

Ale zaczęło się z przytupem.

Rząd Beaty Szydło postanowił ulżyć seniorom i zapowiedział wprowadzenie dla nich bezpłatnych leków. Takie rozwiązania istnieją powszechnie w Europie, więc nie był to szczególny, autorski pomysł tego rządu. Ale trzeba mu oddać sprawiedliwość - wziął się za to jako pierwszy.

Szybko jednak się okazało, że samo hasło bezpłatnych leków dla seniorów jest znacznie lepsze niż jego realizacja.

Wyszło na jaw, że będą to tylko niektóre (na ogół tańsze) leki. Że lista ich będzie dopiero stopniowo rozszerzana, a ponadto, że muszą być to specyfiki objęte już wcześniej ogólną refundacją. Polska zdecydowała się też (z oszczędności) objąć tym programem wyłącznie osoby po 75. roku życia. Tak jakby założono, że kobiety przez pierwsze 15 lat emerytury (a mężczyźni przez 10) są zamożniejsi niż w kolejnych latach.

Kontrola NIK z kwietnia 2019 r. wykazała, że osoby starsze korzystają jednak z tej ulgi, oszczędzając miesięcznie średnio kilkadziesiąt zł na lekach. NIK krytykował jednak przy okazji sposób tworzenia wykazu darmowych produktów.

Summa summarum tę inicjatywę – mimo jej ewidentnych ograniczeń – zaliczamy rządowi na plus.

Szpitale pod kreską

Znacznie gorzej wyszło ze szpitalami. Nie od dziś wiadomo, że po pierwsze na tle Unii Europejskiej mamy w Polsce wyjątkowo dużo łóżek szpitalnych na 100 tys. mieszkańców, ale to niekoniecznie przekłada się na jakość opieki szpitalnej. Po drugie - wiele szpitali się się zadłuża. Wreszcie zdecydowanie zbyt wiele procedur (np. diagnostycznych) przeprowadza się w szpitalach zamiast ambulatoryjnie. Jest to zdecydowanie droższe, poza tym zajmuje łóżka szpitalne i blokuje dostęp do leczenia, a przecież na planowane zabiegi pacjenci od lat czekają w kolejkach.

Rozwiązaniem tych bolączek miała stać się tzw. sieć szpitali. Jej start wielokrotnie opóźniano. Ostatecznie sieć ruszyła w październiku 2017. Jej założenia były nawet niezłe, ale co z tego, skoro całej operacji nie zabezpieczono od strony finansowej.

Na efekty nie trzeba było długo czekać.

Sieć uderzyła przede wszystkim w najmniejsze, najbiedniejsze szpitale powiatowe. Dziś, a więc niemal równo dwa lata po wprowadzeniu zmian, na minusie jest aż 90 proc. z nich (wcześniej kulała finansowo połowa). Dyrektorzy tych placówek od dawna protestują.

Twierdzą, że rząd de facto chce zamknąć ok. 150 szpitali, tylko nie ma odwagi o tym głośno powiedzieć. Więc bierze je głodem, a gdy protesty stają się zbyt głośne, dorzuca szpitalom nieco grosza.

W tym roku zrobiono już to dwukrotnie, choć – jak twierdzą przedstawiciele powiatów – to tylko kropla w morzu potrzeb.

Rosną zadłużenia nie tylko szpitali powiatowych. Rząd po raz pierwszy od 2003 roku ukrywa dane na ten temat. Ujawni je dopiero po wyborach. Nietrudno zgadnąć, że gdyby te dane były dobre, nikt by ich nie chował przed opinią publiczną.

A zatem za szpitale zdecydowany minus. Kolejna ekipa będzie z tym miała spory kłopot.

Rządowy trik z liczeniem wydatków na zdrowie

Wydarzeniem, które najbardziej wstrząsnęło rządzącymi w ciągu tych 4 lat, był protest lekarzy rezydentów. Poprzednie ekipy miały wprawdzie do czynienia z różnymi protestami – lekarzy, wielokrotnie pielęgniarek - ale takiej akcji, jaką w 2017 roku podjęli rezydenci – jeszcze w historii III RP nie było.

Młodzi lekarze początkowo próbowali rozmawiać, szukali poparcia u prezydenta i posłów, ale nikt nie traktował ich poważnie. Wtedy zdecydowali się na strajk głodowy. Tego nie dało się już zlekceważyć. Co istotne, rezydenci nie walczyli wyłącznie o własne portfele. Ich najważniejszy postulat dotyczył wszystkich obywateli – domagali się zdecydowanego podniesienia publicznych wydatków na zdrowie.

Ostatecznie protest doprowadził do zmiany ministra. Porozumienie podpisał już nowy szef resortu – Łukasz Szumowski.

Ustalono, że wydatki zostaną ustawowo zwiększone do 6 proc. PKB w roku 2024, a wcześniej będą z roku na rok rosły stopniowo.

I mogłoby to być wielką wygraną rządu, rezydentów i wszystkich Polaków, gdyby nie to, że PiS postanowił protestujących oszukać.

W ustawie przyjętej latem 2018 roku znalazł się zapis, że wydatki będą wprawdzie rosnąć, ale podstawą do ich wyliczania będzie PKB sprzed 2 lat.

W efekcie w ubiegłym roku rząd nie musiał dodać do zdrowia z budżetu ani złotówki. Zrealizował ustawę, dokładając pieniędzy wyłącznie z naszych rosnących składek.

Zgodnie z ustawą w 2018 roku wysokość finansowania nie mogła być niższa niż 4,78 proc. PKB. GUS właśnie podał informację o skorygowanym PKB za rok 2018. Wyniósł on ponad 2 bln 115 mld zł. To zaś oznacza, że publiczne wydatki na zdrowie w ubiegłym roku wyniosły 4,42 proc. PKB.

Policzmy. 4,78 minus 4,42 = 0,36 proc. PKB = ok. 7,6 mld zł. Tyle rząd zaoszczędził na naszym zdrowiu w ubiegłym roku.

Tymczasem władza chwali się, i nadal to robi w kampanii, że jeszcze nigdy tyle na zdrowie nie wydawaliśmy. To prawda – wydatki rosną, ale dzięki oszustwu ze sposobem ich wyliczenia Polska nadal przeznacza zdecydowanie mniej na zdrowie swoich obywateli niż Czesi, Słowacy, nie mówiąc już o Niemcach czy Francuzach.

Rządzący nie rozpoczęli w ciągu 4 lat dyskusji ani o tym, jak długofalowo naprawiać system, ani skąd wziąć więcej (dużo więcej!) środków na zdrowie. Nie zająknęli się na temat ewentualnego podniesienia składki zdrowotnej ani dodatkowych ubezpieczeń.

Wielki minus dla ekipy w ministerstwie za brak odwagi w walce o pieniądze dla zdrowia.

Stara strategia do kosza

Szczególnym działem medycyny jest onkologia. Groźna, śmiertelna choroba, coraz droższe, ale coraz skuteczniejsze leczenie. No i coraz gorsze statystyki. Rak to przede wszystkim choroba ludzi starych, a ponieważ nasze społeczeństwo się starzeje, a zatem z każdym rokiem więcej pacjentów i większe potrzeby.

Polscy onkolodzy mają tego świadomość od dawna. Część z nich pod wodzą prof. Jacka Jassema z Gdańskiego Uniwersytetu Medycznego długo pracowała nad opracowaniem „Strategii Walki z Rakiem w Polsce na lata 2015-2024”. Ustalono, co, jak i za ile trzeba wprowadzić w życie.

Niestety zmiana ekipy rządowej oznaczała wyrzucenie tego dokumentu do kosza. Wygrały ambicje innych lekarzy i nowej władzy. W efekcie wciąż czekamy na nową strategię.

Wiadomo, że nie może się ona zbytnio różnić od poprzedniej, bo prochu się tu nie da wymyślić. Także sukcesów na polu walki z rakiem ta ekipa się nie doczeka.

Bo trudno za niego uznać wprowadzenie pilotażu Krajowej Sieci Onkologicznej. Ministerstwo wbrew opinii wielu ekspertów uparło się na wprowadzenie tego programu z początkiem 2019 roku. Nie zważano na to, że wyciąganie wniosków z pilotażu będzie niemożliwe, gdyż nie bardzo wiadomo, co z czym porównywać. Mimo braku pieniędzy w systemie wygrzebano na to przedsięwzięcie 48 mln zł.

Po to, by się pozbyć niewygodnych ekspertów, ministerstwo wykonało wyjątkowo brzydki ruch. Zwolniło (mailem!) kilku wybitnych specjalistów z Krajowej Rady ds. Onkologii przy ministrze zdrowia.

Zostało to bardzo źle przyjęte przez opinię publiczną.

Duży minus.

Sorry za SORy

O ile onkologia to dziedzina jak na dłoni pokazująca mizerię polskiej medycyny, o tyle w szpitalu takim miejscem jest SOR.

O tym, co dzieje się na szpitalnych oddziałach ratunkowych w całej Polsce, słyszymy od kilkunastu miesięcy niemal codziennie.

Rządzący twierdzą, że dzieje się tak dlatego, iż na SOR-y trafiają ludzie, którzy nie powinni się tam znaleźć. Mają rację - ok. 80 proc. pacjentów powinno zgłaszać się gdzie indziej. Tylko, że na SOR nie idzie się dla przyjemności, albo z nadmiaru wolnego czasu. Ludzie walą tam drzwiami i oknami, bo to jedyne miejsce, w którym w końcu ktoś ich wysłucha i przebada. Gdyby działały ambulatoria, gdyby mogli wykonać badanie nie czekając na nie miesiącami, byłoby inaczej.

Na SOR-y trafiają też liczni pacjenci, którzy stamtąd wędrują wprost na szpitalne łóżko. Tyle, że ta podróż też potrafi trwać 2-3, a nawet 5 dni. Tego już się nie da zwalić na chorych. To świadczy o niewydolności systemu.

A co na to ministerstwo?

Wymyślono oznakowywanie pacjentów kolorowymi bilecikami wskazującymi, na ile poważny jest stan pacjenta zgłaszającego się na SOR i aktualizacja tego co godzinę. "To kpina" - mówią nasi rozmówcy.

„Wolałby pan dostać na SORze kolorowy bilecik czy też raczej dostać się przed oblicze lekarza?” – pytał mnie ratownik medyczny.

Minus.

Chcemy leczyć w Polsce, ale się nie da

To, że chory z SOR nie może trafić od razu na szpitalne łóżko, to często efekt braku personelu i zamykanych z tego powodu całych oddziałów. Obok braku pieniędzy i złej organizacji jednym z kluczowych problemów naszej opieki zdrowotnej jest dramatyczny brak lekarzy. Trudno zwalać winę za to wyłącznie na obecny rząd, gdyż lekarzy brakuje od lat. Mamy jeden z najniższych wskaźników ilości medyków na tysiąc mieszkańców w Europie.

To efekt z jednej strony znacznego ograniczenia liczby przyjęć na studia medyczne począwszy od lat 90., a z drugiej - masowych wyjazdów za granicę. Dziś lekarze nadal wyjeżdżają, choć ten exodus nieco osłabł na sile.

Trzeba policzyć ministerstwu na mały plus, że dostrzegł ten problem i liczba przyjęć na studia medyczne zaczęła w końcu wzrastać, aczkolwiek rząd w tej kwestii robi z pewnością za mało.

W roku akademickim 2018/19 limit na studia na kierunku lekarskim zwiększono o 129 miejsc, w kolejnym roku przyjęto o 344 więcej studentów. Lepsze to niż nic, ale tu potrzebne są zdecydowanie bardziej energiczne działania.

Sytuację mogłoby poprawić podniesienie uposażenia dla lekarzy. Ci od dawna domagają się pensji jaka jest np. w Czechach i na Słowacji, czyli dwukrotnej średniej krajowej dla lekarza w trakcie robienia specjalizacji i trzykrotnej średniej dla specjalisty. Rząd na razie jest głuchy na te żądania. A czescy lekarze mają na tyle dobre warunki u siebie, że wracają do kraju.

Rząd pozornie działa też w kierunku kształcenia i zatrudniania asystentów lekarzy, którzy mogliby poprawić warunki pracy lekarza i odciążyć go od zajmującej czas pracy administracyjnej. Te – obiecane zresztą w porozumieniu z rezydentami zmiany – idą na razie jak po grudzie.

Raczej minus.

Psychiatria dziecięca w zaniku

Są dziedziny, które niemal przestają funkcjonować ze względu na brak lekarzy. Tak działo się za tego rządu z psychiatrią dziecięca, która w naszym kraju znika. W Polsce pracuje zaledwie ok. 400 dziecięcych psychiatrów na ok. 400 tys. dzieci. Sytuacja jest naprawdę dramatyczna, ponieważ liczba młodych pacjentów wymagających pomocy stale rośnie.

Ze względu na brak specjalistów zamyka się kolejne oddziały psychiatrii dziecięcej.

W tym roku jedynym gwarantem przyjęcia do szpitala jest nieudana próba samobójcza. Dzieci wozi się niemal z jednego końca Polski na drugi.

Psychiatria od dawna była pod kreską, również ta dla dorosłych. Kilka lat temu stworzono plan jej naprawy. Plan ten powoli zaczyna się wcielać w życie.

To, co można obecnej ekipie zapisać na plus, to fakt, że nie odrzuciła planu stworzonego przed poprzedników (tak jak zrobiono to z onkologią) i naprawa psychiatrii zaczęła się rzeczywiście ponad podziałami. Na razie – zwłaszcza jeśli chodzi o dzieci – sytuacja jest jednak jeszcze poważniejsza niż 4 lata temu.

Minus.

Kolejki niestety rosną

Zmorą naszej opieki zdrowotnej są kolejki. Do specjalistów, diagnostyki, na zabiegi. Za rządów PiS nie udało się ich nie tylko zlikwidować. Kolejki wyraźnie się wydłużyły. Z ostatniego, nieopublikowanego jeszcze, raportu fundacji Watch Health Care, do którego dotarli reporterzy „Czarno na białym” z TVN wynika, iż średnie kolejki do specjalistów pomiędzy listopadem 2015 a sierpniem 2019 roku wzrosły z 2,4 do 3,8 miesiąca.

Na podstawie raportów fundacji reporterzy TVN porównali też czas oczekiwania na 43 różne świadczenia zdrowotne w listopadzie 2015 i sierpniu 2019 roku. Po czterech latach rządów PiS krócej czeka się w kolejce w czterech dziedzinach, m.in. neurologii. W 13 przypadkach nie ma dużych zmian i kolejki są podobne. Dłużej Polacy muszą czekać w przypadku realizacji świadczeń w 26 dziedzinach, w tym onkologii i endokrynologii.

Łącznie w listopadzie 2015 roku na tzw. gwarantowane świadczenie zdrowotne (czyli badanie, rehabilitację czy leczenie) trzeba było czekać średnio 3 miesiące. W sierpniu 2019 - 4,3 miesiąca.

Ministerstwo bardzo chciało się czymś pochwalić w tym względzie w roku wyborczym. Wiosną 2019 roku zniosło w tym celu limity na operacje zaćmy, a także dwa badania diagnostyczne – tomografię komputerową i rezonans magnetyczny. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki kolejki się skróciły. Ministerstwo od tego czasu co chwilę podkreśla swoje zasługi. Zaś krytycy obecnego systemu podnoszą, iż to najlepszy dowód na to, że jeśli do systemu dołoży się pieniędzy (NFZ wcześniej płacił za ograniczoną liczbę tych procedur), kolejki wyparują.

Minus dla ministerstwa. Trzy procedury to za mało.

Onkologia – nie mamy czym leczyć

No i wreszcie dostęp do leków. To trudny problem. Leki są drogie, nowoczesne - bardzo drogie, nie mówiąc już o tych na rzadkie choroby, które potrafią kosztować kilkaset tysięcy zł.

Każdy rząd musi regularnie podejmować niełatwe decyzje o refundacji. Nasze władze od lat stosują tu politykę – im później, tym lepiej. Ten rząd w zasadzie się z tego nie wyłamał.

Piszę „w zasadzie”, bo jednak przyznaję mu na plus, że w tej kadencji wreszcie dostrzeżono w naszym kraju choroby rzadkie. 1 stycznia 2019 r. na listę refundacyjną dostał się lek na rdzeniowy zanik mięśni. Od września 2019, po 15 latach starań, w końcu mogą zacząć się leczyć pacjenci chorzy na chorobę Farby’ego. Polska przez lata pozostawała jedynym krajem Unii Europejskiej, który takiej terapii nie refundował. Dlatego ci pacjenci i ich rodziny dobrze zapamiętają ministra Szumowskiego.

Znacznie gorzej o tym rządzie myślą m.in. chorzy na raka jelita grubego. Polska pozostaje niewzruszona, jeśli chodzi o refundację tzw. III i IV linii leczenia przerzutowego raka tego narządu. Zapewniamy chorym leki I i II linii, a potem umywamy ręce. Decydenci nie uznają opinii ekspertów, że tzw. sekwencyjne leczenie nowotworów (a więc właśnie podawanie pacjentom kolejnych linii leków) to standard dzisiejszej medycyny.

W tym wypadku chodzi o ok. 1200 osób w skali kraju. Wiadomo, że z raka się nie wyleczą, ale są nadal w dobrej formie, często pracują, opiekują się dziećmi. Taka terapia w przypadku jednego z leków kosztuje ok. 12 tys. miesięcznie. Nieliczni, których na to stać, kupują lek sami, bo to dla nich kwestia życia i śmierci. Inni umierają, nie doczekawszy się pomocy.

Z 93 zarejestrowanych leków onkologicznych niedostępnych w Polsce jest dziś aż 44. 34 specyfiki są refundowane, ale z licznymi ograniczeniami wprowadzonymi przez Ministerstwo Zdrowia.

Patrząc całościowo Polska przeznacza stosunkowo mało pieniędzy na leki. Na dodatek m.in. na skutek ostrych negocjacji z firmami i stałej walki o obniżanie cen, leki u nas często są znacznie tańsze niż w Niemczech czy we Francji i z tego powodu nielegalnie wyjeżdżają z kraju. Nie tylko my mamy z tym kłopot, ale my sobie zupełnie z tym nie radzimy.

Ogłoszona 13 września 2019 lista leków zagrożonych brakiem dostępności wynosi równo 350 pozycji.

Ze względu na sytuację w onkologii – minus dla rządu.

Nie ma złudzeń, jest gorzej

W sondażu przeprowadzonym przez Kantar dla „Faktów” TVN i TVN24 62 proc. badanych stwierdziła, że w ciągu 4 lat rządów PiS nie doszło do poprawy działania ochrony zdrowia. Taką poprawę dostrzega 27 proc. respondentów. 11 proc. odpowiedziało „nie wiem” lub „trudno powiedzieć”.

W naszym, z konieczności mocno ograniczonym podsumowaniu, rząd dostał 8 minusów i jeden plus.

Niemal równo dwa lata temu rezydenci prowadzili strajk głodowy. Ostatnio na Facebooku jeden z uczestników tamtego protestu wypowiedział się następująco:

„W 2-lecie protestu głodowego, mogę powiedzieć tylko tyle: cieszę się, że wraz z wieloma wspaniałymi ludźmi próbowałem zatrzymać katastrofę. Z jednej strony jest mi przykro, że mi się nie udało, z drugiej strony mogę nosić głowę wysoko, bo robiłem, co mogłem i jeśli odejdę z publicznego systemu, zrobię to bez poczucia winy, próbowałem.

A co do systemu, to myślę, że było ch..., ale stabilnie, a teraz jest ch... i niestabilnie. I chyba szkoda więcej mówić”.

I to chyba najlepsza puenta tego tekstu.

;

Udostępnij:

Sławomir Zagórski

Biolog, dziennikarz. Zrobił doktorat na UW, uczył biologii studentów w Algierii. 20 lat spędził w „Gazecie Wyborczej”. Współzakładał tam dział nauki i wypromował wielu dziennikarzy naukowych. Pracował też m.in. w Ambasadzie RP w Waszyngtonie, zajmując się współpracą naukową i kulturalną między Stanami a Polską. W OKO.press pisze głównie o systemie ochrony zdrowia.

Komentarze