Wiceminister Marzena Machałek ignoruje dramat uczniów, dla których brak miejsc w szkołach średnich. Zaprzecza, że samorządowcy i dyrektorzy znaleźli się w dramatycznej sytuacji. Nie dostrzega, że reforma ma efekt antyrównościowy: miejsc w szkołach zabraknie w pierwszej kolejności dla młodzieży, która chciałaby przyjechać do większego miasta
Na kryzys w oświacie związany z kumulacją roczników, rząd odpowiedział ofensywą medialną. Po spotkaniu ministra edukacji Dariusza Piontkowskiego z prezydentem Warszawy Rafałem Trzaskowskim MEN całymi seriami wrzucał infografiki, które miały potwierdzać, że rząd wszystko zaplanował i sfinansował. Jakby odezwał się duch Anny Zalewskiej, która do ostatnich dni swego ministrowania powtarzała, że reforma jest "przemyślana, zaplanowana i policzona".
"Na uczniów czeka 100 tys. wolnych miejsc w szkołach średnich", "sukcesywnie zwiększamy nakłady na oświatę". Podobnie ofensywny był minister Piontkowski jako "Gość Wiadomości" TVP: "Mówienie, że w szkołach zabraknie miejsc, to histeria polityczna".
W największy samozachwyt wpadła jednak wiceminister Marzena Machałek. 10 lipca na antenie TVN24 oświadczyła, że chaos, który panuje w rekrutacji, jest powodem zadowolenia "zdecydowanej większości samorządowców i dyrektorów".
My stworzyliśmy ramy prawne, finansowe. Samorządy miały trzy lata, żeby się przygotować. Jestem przekonana, że zdecydowana większość jest wręcz zadowolona z tego, że ma więcej uczniów w liceach i ja się z takimi starostami i dyrektorami szkół spotykam
Doniesienia o setkach i tysiącach uczniów, którzy w pierwszym naborze nie dostali się do szkół średnich nie przez przypadek płyną z dużych miast - Elbląga, Krakowa, Lublina, Rzeszowa, Gdańska, Kielc itd. To właśnie one mogą poszczycić się najbogatszą ofertą edukacyjną i szkołami, które są czołówce w rankingów. I to tam od lat najwięcej uczniów i uczennic ubiega się o miejsca.
Jaskrawym przykładem jest Warszawa. W 2019 roku stołeczny magistrat musiał przygotować nie tylko miejsca dla absolwentów warszawskich szkół podstawowych i gimnazjów, ale także dla młodzieży z mniejszych miejscowości i wsi, którzy chcą kontynuować naukę w stolicy.
W sumie o miejsca we wszystkich typach szkół ubiega się 47 tys. uczniów i uczennic: 29 tys. z Warszawy i 18 tys. spoza. To dwa i pół raza więcej niż w 2018 r.
Od stycznia 2019, gdy w Warszawie brakowało 17 tys. miejsc, magistrat z pomocą dyrektorów wykonał olbrzymią pracę. Naciskał na szkoły, by tworzyły dodatkowe oddziały. "Zamiast pięciu klas pierwszych - dwanaście" - opowiadała OKO.press Dorota Łoboda, radna i przewodnicząca Komisji Edukacji.
Ale szkoły nie są z gumy. Arytmetycznie - w systemie - wciąż brakuje 3 tys. miejsc. Magistrat zaskoczyła liczba uczniów spoza miasta, którzy aplikowali do stołecznych szkół. Do tego, jak co roku, nie równo (2/3 do 1/3) rozłożyły się proporcje tych, którzy wybierają licea i technika lub szkoły branżowe.
W efekcie w liceach brakuje 7 tys. miejsc. Tyle młodych ludzi nie pójdzie do ogólniaka, choć tego chcieli.
Nie mniej ważne są finanse. Bo dostosowanie szkół do podwójnej liczby uczniów i zatrudnienie kadry kosztuje.
Czy cieszą się dyrektorzy? Trudno w to uwierzyć. Raczej gorączkowo liczą, ile klas są w stanie pomieścić, które przestrzenie mogą zaadaptować, ile nadgodzin zaoferować nauczycielom.
"Znam szkoły, które już dziś ćwiczą ruch jednokierunkowy w łącznikach, bo obawiają się, że gdy liczba uczniów w szkole się podwoi – np. z 500 do 1 tys. osób – to będzie niebezpiecznie" - mówiła Łoboda.
100 tys. wolnych miejsc, o których mówią wiceminister Marzena Machałek i minister Dariusz Piontkowski, a które pokazuje System Informacji Oświatowej to albo miejsca w szkołach branżowych albo w mniejszych miastach. A zapewne i jedne, i drugie.
Tyle że to spojrzenie biurokraty, któremu zgadzają się pozycje w tabelkach. Te pozycje to jednak żywi młodzi ludzie i ich rodzice, zestresowani, rozczarowani, załamani.
Niewykluczone, że samorządowcy i dyrektorzy z mniejszych ośrodków cieszą się, że szkoły, które tworzyły do tej pory jeden lub dwa oddziały w roczniku, zapełnią się uczniami i uczennicami.
Taki pomysł na rozwiązanie problemu kumulacji roczników - odwrócenie kierunku migracji lub zatrzymanie uczniów w regionie - miała zresztą b. minister edukacji Anna Zalewska. W listopadzie 2018 roku w projekcie podziału podziału subwencji oświatowej zwiększyła nakłady na szkoły w małych miastach.
„Zakłada się, że w powiatach ziemskich nastąpi wyższy wzrost liczby uczniów niż wynikający z rekrutacji dwóch roczników dzieci, związany z dysponowaniem przez te szkoły wolnymi miejscami” – czytaliśmy w uzasadnieniu projektu.
Gdy w styczniu 2019 roku tworzyliśmy raport o przygotowaniach samorządów do przyjęcia podwójnego rocznika do szkół średnich, tylko jedno z 12 miast, które nadesłały odpowiedzi w kumulacji roczników dostrzegło szansę, nie problem.
Według urzędu miasta Rzeszowa w 2019 roku odsetek uczniów uczących się w liceach może spaść (nawet poniżej 50 proc.), ale otworzy to drzwi do promocji szkolnictwa zawodowego oraz zasili mniej popularne szkoły. Także te, które znajdują się pod Rzeszowem.
Rzadko mówi się też, że na chaosie w oświacie publicznej, zyskają szkoły prywatne.
To zresztą widać już od początku reformy edukacji. Ścisk, braki kadrowe i obniżenie jakości w szkołach podstawowych, coraz częściej skłania zamożnych rodziców do wycofania dziecka edukacji publicznej.
W Warszawie w roku szkolnym 2018/2019 aż 30 tys. dzieci uczyło się w szkołach niepublicznych. W ciągu roku najwięcej - aż 2,6 tys. - przybyło w szkołach podstawowych. W sumie z edukacji niepublicznej w stolicy już korzysta 13,6 proc. wszystkich uczniów i uczennic. To rekordowo dużo, w całej Polsce jest kilkakrotnie mniej (trudno o aktualne dane).
Wiceminister umyka ludzki wymiar problemu. Rzecznik Praw Obywatelskich w interwencyjnym piśmie do MEN, wprost stwierdził, że chodzi tu o "marzenia i potrzeby" uczniów i uczennic.
Najgorsze jest to, że na kumulacji najwięcej straci młodzież z mniejszych miejscowości i wsi. Podjęcie nauki - wcześniej w gimnazjum, teraz w szkole średniej - w większym ośrodku ułatwia awans kulturowy i otwiera szanse na lepszą pracę.
Średnie wyniki w większych miastach są lepsze, poza tym nikt nie zainwestuje na czas przetaczania się fali podwójnego rocznika w zwiększanie miejsc w bursach. A mało kogo stać na mieszkanie po cenach rynkowych.
I tak oto dochodzimy do trzeciego już antyrównościowego wymiaru reformy edukacji PiS.
Za antyrównościowy zwrot w edukacji odpowiada rząd, który na sztandarach niesie hasła o wyrównywaniu szans.
Skutki kumulacji i reformy będą ciągnąć się za szkołami średnimi przez lata. Spadnie dostępność edukacji najwyższych lotów, jakość nauczania pogorszy się, szkoły będą przepełnione, nauczyciele umęczeni - a to wszystko jednoznacznie negatywnie wpłynie na kondycję psychiczną młodych.
Nie ma się z czego cieszyć, pani minister.
Edukacja
Propaganda
Marzena Machałek
Dariusz Piontkowski
Anna Zalewska
Ministerstwo Edukacji Narodowej
kumulacja roczników
szkoły
Dziennikarz i reporter. Uhonorowany nagrodami: Amnesty International „Pióro Nadziei” (2018), Kampanii Przeciw Homofobii “Korony Równości” (2019). W OKO.press pisze o prawach człowieka, społeczeństwie obywatelskim i usługach publicznych.
Dziennikarz i reporter. Uhonorowany nagrodami: Amnesty International „Pióro Nadziei” (2018), Kampanii Przeciw Homofobii “Korony Równości” (2019). W OKO.press pisze o prawach człowieka, społeczeństwie obywatelskim i usługach publicznych.
Komentarze