0:000:00

0:00

"Pomogłam kilkudziesięciu grupom osób. Kiedy zamykam oczy, ciągle widzę twarze tych przemarzniętych, wygłodniałych, umęczonych, pozbawionych nadziei ludzi. Skok na głowę. To mi przeorało życie w straszny sposób" - mówi Marianna swemu przyjacielowi Bartkowi Rumieńczykowi. "Gdy nic się nie dzieje, nie wiem, kim jestem. Ja jestem tylko w tym, nie muszę nic innego robić, mogę być w lesie 24 godziny na dobę. Potrafię chodzić non stop, zapieprzam szybciej niż wysportowani faceci. Idę jak czołg. Moje ciało się zmienia, jestem silniejsza niż kiedykolwiek, czuję absolutną wszechmoc, mogę wejść wszędzie, wszystko zrobić i to jest uczucie, które mnie przeraża.

Bo przecież w moich rękach jest życie ludzi, którym pomagam. A to jest najważniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek w życiu robiłam, mówiłam ci o tym wiele razy. Tylko co będzie potem?".

OKO.press publikowało niezwykły cykl "Dziennik Marianny" (imię zmienione), która mieszka na Podlasiu w strefie zakazanej i razem z niewielką grupą przyjaciół prowadzi tuż przy granicy z Białorusią obywatelską "działalność ratunkową". W kolejnych – nazwijmy je tak – akcjach humanitarnych próbują uchronić przed głodem, chłodem, a nawet śmiercią rodziny uchodźców, mężczyzn, kobiety i dzieci, którym udało się dostać na teren Polski.

Dla mnie nie jest Marianną, ale prosi, by nie używać jej prawdziwego imienia. Znamy się z czasów, gdy jeszcze nie musiała zastanawiać się, czy wśród nocnej ciszy, w lesie za jej domem, ktoś aby nie umiera. Na Podlasiu zamieszkała, bo chciała mieć dobre życie i miała je – takie, jak sobie wymarzyła – do momentu, gdy Polska do spółki z Białorusią jej to życie odebrała. Rozmawialiśmy wiele razy, zawsze o ludziach na granicy. Dziś (23 grudnia 2021) mówimy o tym, co zmieniło się w jej życiu .

Bartosz Rumieńczyk: Wiesz, już co będziesz robić w Święta?

Marianna: Nie wiem, jak te Święta będą u mnie wyglądać. Myślenie o Świętach wydaje mi się teraz absurdalne. Trudno myśleć o prezentach dla dzieci, potrawach. Nie mam jeszcze nawet choinki, a zawsze o tej porze już stała ubrana. W tym roku ten pomysł jest obcy i abstrakcyjny. W ogóle najchętniej Świąt bym nie obchodziła. Świętowanie, gdy na granicy dzieją się takie rzeczy, jest wręcz nieludzkie.

Wczoraj wybieraliśmy się z dziećmi do znajomych, żeby robić pierniczki. Tuż przed wyjazdem dostałam informację, że jest interwencja, więc przed tym ciepłym, przyjacielskim spotkaniem zmieniłam ładne ciuchy na takie do lasu, wzięłam spakowane wcześniej plecaki i byłam gotowa te pierniczki zostawić. Nie miałam żadnego dylematu – pójście do lasu jest ważniejsze. Nie umiem z tego zrezygnować, choć czuję, że to nie powinno tak wyglądać. Przed świętami powinnam spędzać czas z dziećmi, a nie biegać po lesie.

Ale to już nie jest kwestia wyboru.

A dzieci nie oczekują od ciebie, aby był czas świąteczny? Lepienie bałwana, ubieranie choinki, prezenty... Dzieci w szkole i przedszkolu opowiadają, co się dzieje u nich w domu. Jak sobie z tym radzicie?

Nie radzimy sobie. Moje dzieci są ofiarami kryzysu na granicy i na pewno cierpią przez to, co się dzieje. Ostatnio wyjechałam na krótko z Podlasia, a gdy wróciłam, od razu pojechałam na interwencję. W domu byłam o 23:00, więc dzieci już spały. Rano znów wyszłam i znów wróciłam późno w nocy. A gdy do lasu nie chodzę, nadrabiam zaległości w pracy zawodowej, siedzę przed komputerem.

Całkowite odwrócenie porządku. Polskie święta są rodzinne, ale zwykle ograniczone do własnego stołu. To, co poza nim, już nas nie obchodzi. Dla ciebie rodzinny stół wydaje się nie mieć znaczenia, ważniejsi są ci w lesie.

Rozstawiliśmy wigilijny stół w polu, pod lasem. Przykryliśmy go folią NRC i zastawiliśmy potrawami, które nosimy do lasu: zupami w słoiku, racjami wojskowymi, wysokokalorycznymi batonami, czekoladami, pasztetami z kurczaka. Takie stoły powinny stanąć wszędzie w lasach. Ale tak naprawdę chciałabym pójść do lasu, wziąć za ręce grupę ludzi i przyprowadzić ich do domu na kolację.

Stół dla uchodźców w lesie na Podlasiu
Stół dla uchodźców w lesie na Podlasiu, fot. Maciej Niemojewski

Marzą mi się takie święta: pospolite ruszenie na granicę, masowe wyprowadzanie ludzi z lasu i prowadzenie ich do domu. Trochę jak w tym filmie Holland na święta [w Życzeniach od Wolnych Sądów - red.] – ludzie dają sobie w prezencie śpiwory, a potem je pakują i jadą do lasu. Tyle tylko, że ja bym chciała, by z tego lasu wrócili z uchodźcami do swoich domów.

Ale czy temat uchodźców na naszej granicy w ogóle będzie obecny w polskich Wigiliach?

Nie umiem ci odpowiedzieć na to pytanie, bo dla mnie nie ma innego tematu niż to, co się dzieje na granicy. Moje media społecznościowe są tego pełne, widzę tylko takie informacje, a gdy rozmawiam z kimkolwiek ze znajomych czy rodziny, to tylko o granicy.

Żyjesz w bańce.

Wiem. Dopiero później dowiaduję się, że granica to wcale nie jest temat numer jeden, że atak policji na jedną z baz nikogo nie interesuje, że nikt już nie pamięta o tym, jak WOT wyciągał aktywistę z auta za nogi, że to wszystko, czym ja tu żyję, jest dla ludzi nieistotne.

Ja tak naprawdę nie mam pojęcia, jakie są nastroje społeczne, nie mam pojęcia, czy ludzie o tym, co się dzieje na granicy, rozmawiają. Obawiam się, że nie. A przecież te Święta są dla wielu tak ważne. To idealny moment na to pospolite ruszenie, na które czekam już od czasu Usnarza Górnego.

Pamiętasz Franka Sterczewskiego biegnącego z torbą? Niektórzy uważają, że wyglądało to komicznie, ale na miejscu komiczne wcale nie było. Było absolutnie przejmujące. Staliśmy i patrzyliśmy z zapartym tchem, byliśmy gotowi w każdej chwili za nim ruszyć.

I miałam takie poczucie, że gdyby był tam nie jeden poseł, ale pięćdziesięciu, nie dwóch księży, ale trzystu, to może by się nam udało.

I dalej mam to poczucie, więc ogarnia mnie pusty śmiech, gdy rozmawiam z dużymi organizacjami pomocowymi, także zagranicznymi, i słyszę – przecież nie możemy wejść do strefy. Ja też nie mogę! Mówią mi: musisz nas zrozumieć. Wcale nie muszę.

Organizacje pomocowe działają zgodnie z prawem – taką przyjęły zasadę.

Ale to prawo jest nieludzkie i niezgodne z konstytucją. Widziałeś te nowe tablice we wsiach?

„Obszar objęty zakazem przebywania. Wstęp wzbroniony”.

To jest powolne gotowanie żaby. Zgadzamy się na coraz więcej, na kolejne bestialstwa, na niewpuszczanie nas w strefę, na to, że nie można ratować umierających tam ludzi. Nie było żadnych akcji protestacyjnych po postawieniu tych tablic. A poza tym, jak sam wiesz, w strefę wjechać można.

Wiem, koledzy wjeżdżali, Robert Kowalski zrobił reportaż z Białowieży. To nie jest już żadna tajemnica.

Bo ten zakaz to fikcja. A organizacje się na tę fikcję zgadzają.

Nie chcą zaogniać sytuacji.

Zaogniać? Ludzie po wypisaniu ze szpitala są wywożeni na druty, a jest minus siedemnaście stopni. Jak można jeszcze bardziej zaognić tę sytuację?

Mam już dość słuchania o polityce i działaniu zgodnie z prawem. Dla mnie to nie jest żaden argument. Przykro mi, ale jeśli jakaś organizacja nie ratuje ludzi umierających w lesie, bo chce przestrzegać prawa, to dla mnie jej istnienie nie ma sensu.

W lesie umarł chrześcijanin z Syrii – Issa, czyli Jezus. Bardzo symboliczna śmierć, ale tekst OKO.press nie zrobił większego wrażenia. Dlaczego?

Bartek, ja ci nie umiem odpowiedzieć na to pytanie, bo ja nie wiem, co ludzie myślą. Opowiem ci o czym innym. O tym, jak wielkie wsparcie czuję od bliskich i przyjaciół. Niemal codziennie do mnie piszą, czasem tylko po kilka słów. Dostaję od nich paczki z listami, podziękowaniami za to, co robimy, z podarunkami dla dzieci, z prezentami dla nas – ostatnio nawet kopię ikony Borysa Fiodorowicza.

To mi daje poczucie, że gdy idę przez las, nie idę sama. Że idę w ich imieniu i że oni są ze mną. Że cała ta rzesza ludzi idzie ze mną.

„Nigdy nie będzie szła sama”.

I ja to czuję, aż mam dreszcze, gdy o tym teraz rozmawiamy. Moja mama doskonale wie, co robię, wybacza mi, że nie dzwonię, myślę, że jest ze mnie dumna. Teściowie też wiedzą, co robię, rozpoznali we mnie Mariannę. Mam pełne wsparcie także w pracy. Szefowa mówi, że pozwalając mi na nieco inny tryb pracy, wspiera działania na granicy, bo sama nie może tu przyjechać. Ostatnio miałam taką sytuację, że długo nie odpisywałam jednej osobie, nie załatwiałam jej sprawy, a bardzo nie lubię tak robić.

W końcu zadzwoniłam i powiedziałam otwarcie: „Ogromnie panią przepraszam, nie chcę się usprawiedliwiać, ale chcę wyjaśnić. Mieszkam na Podlasiu” – zawiesiłam głos, a moja rozmówczyni powiedziała tylko „O Boże”. Nic więcej nie musiałam mówić. Płakałyśmy razem, a ona mówiła że sama nie może spać po nocach, że wpłaca na wszystkie zbiórki, wspiera, że jest gotowa przyjąć ludzi do domu i że mam się niczym nie przejmować. Dziękowała mi za to, co robię. Praca z takimi ludźmi to wielkie szczęście. W sumie mam w zasadzie same takie doświadczenia.

A słyszałaś o tym, by temat pomagania dzielił rodziny? Czasem lepiej się nie odzywać, gdy przy wigilijnym stole siedzi ten wujek, który uważa, że Arab to terrorysta i gwałciciel.

Są w naszej grupie osoby, których rodziny nie wiedzą o działaniach pomocowych, a także takie, które nie mają poczucia, że kogokolwiek z bliskich to obchodzi. Wyobrażam sobie, jak bardzo musi to być dla nich trudne.

Ta polaryzacja społeczna jest obecnie tak silna, że tam, gdzie jeszcze jakiś czas temu można było budować mosty, dziś się już nie da.

Gdy spotykam kogoś, kto jest przeciwny pomaganiu, to myślę, że albo nie ma pojęcia, co tu się dzieje, albo po prostu jest niedobrym człowiekiem. Trudno mi sobie wyobrazić siedzenie z kimś takim przy jednym stole tylko po to, by zachować dobre relacje. To dla mnie bardzo toksyczne, choć domyślam się, że są sytuacje, gdy ludzie nie mają wyjścia, bo są od rodziny zależni – na przykład finansowo czy organizacyjnie.

Myślę, że wiele osób te święta właśnie tak spędzi ‒ dla dobrych relacji.

Jak to świadczy o kondycji naszego katolickiego społeczeństwa, które z jednej strony stawia talerz dla zbłąkanego wędrowca, a z drugiej toleruje tego stereotypowego wujka, który by do Arabów najchętniej strzelał?

Trudno mi się wypowiadać, bo mam tylko wyobrażenie, jak to może wyglądać – a nie mam własnych doświadczeń. Ja znam jedynie takich katolików, którzy są głęboko wrażliwi, zaangażowani w pomoc i u których taka sytuacja wydarzyć się nie może. I jeżeli bywa tak, jak mówisz, to jest to straszne.

Zgoda – zostawmy to sumieniu ludzi. Wróćmy do początku, przejrzałem nasze rozmowy na messengerze. Jeszcze 10 sierpnia to ty mnie pytałaś, co robić, gdy spotkasz uchodźców.

Tak, a ty rozmawiałeś o tym z Ocaleniem i Stowarzyszeniem Interwencji Prawnej i tydzień później był Usnarz. Kilka dni później odezwałam się do osób z jednej z organizacji, pytając, czy potrzebna jest jakaś pomoc. Wieczorem jechałam już z jedzeniem pod siedzibę Straży Granicznej, a w nocy ganiałam za ciężarówką, którą – jak sądziliśmy – wywozili ludzi na granicę.

Pamiętam. Okazało się, że strażnicy jeździli po lesie w tę i z powrotem, a wam powiedzieli, że nie wożą ludzi, ale jakiś drogi sprzęt.

Następnego dnia już byliśmy zaangażowani w pomoc, choć wtedy jeszcze nie wiedziałam nawet, co to jest ETPCz, czym jest push-back czy interim. 10 sierpnia pytałam cię, co robić, gdy spotkamy uchodźców, a pod koniec sierpnia sama pisałam wytyczne dla wolontariuszy, którzy chodzili po wsiach mówiąc, że pomaganie jest legalne, gdyby spotkają uchodźców. Minęły 4 miesiące. Większość tego czasu spędziłam w lesie, pomagając ludziom lub w domu, starając się współorganizować tę pomoc. Dziś zajmuję się tym nawet po 16 godzin na dobę, Pomogłam kilkudziesięciu grupom osób. Kiedy zamykam oczy, ciągle widzę twarze tych przemarzniętych, wygłodniałych, umęczonych, pozbawionych nadziei ludzi. Skok na głowę. To mi przeorało życie w straszny sposób.

Głupie pytanie. Gdyby cofnąć czas, weszłabyś w to po raz drugi?

Bez wątpienia. To jest faktyczny sprawdzian człowieczeństwa. Pamiętasz, jak w liceum czytaliśmy literaturę wojenną, obozową i zastanawialiśmy się, co byśmy zrobili na miejscu tych osób? To nie jest do końca trafne porównanie, bo my pomagając, nie narażamy życia swojego, ani na przykład swoich dzieci. To, co grozi nam dziś, jest niczym w porównaniu z tym, co groziło ludziom w czasie drugiej wojny światowej.

Za wjazd w strefę ze słoikiem zupy dostałaś mandat w wysokości 500 złotych.

Za zupę dali tylko 300, 500 dostałam kiedy indziej, ale mówiąc serio – wiem, że może mi grozić aresztowanie, ale to i tak jest niewspółmiernie niska cena w porównaniu do wartości pomocy, jaką niesiemy, zwłaszcza w kontekście tych minus 17 stopni na zewnątrz. Poza tym najpierw musiałby mnie skazać sąd, a wiem, że rzesza ludzi by mnie wsparła. Dlatego te porównania z czasem Holokaustu są nieadekwatne.

Ale robiliśmy w rozmowach takie analogie. Mówiłaś mi jesienią, że dla ciebie Podlasie to ziemia skażona, tak jak pożydowskie wsie, gdzie dochodziło do pogromów, a później grabienia majątku.

Bo to nie jest tak, że wszelka analogia jest nieuzasadniona. Owszem, ludzie, którzy są zatrzymywani przez Straż Graniczną, nie dostają kulki w łeb, ale odsyłanie ich na Białoruś również jest skazywaniem ich na śmierć w taki czy inny sposób. Wiemy, że część z nich umiera. Na marginesie, nie wierzę, że jest tylko tyle ofiar, ile podają służby. Uważam, że jest ich znacznie więcej.

Jakkolwiek więc nie jest uzasadniona analogia dotycząca ryzyka związanego z naszą pomocą, to uzasadniona jest analogia podłości państwa i podłości ludzi, wydawania służbom osób ukrywających się w lasach, stodołach i piwnicach.

Nie wiem, jak będzie wyglądał mój stosunek do Podlasia. Ja w ogóle nie wiem, co będzie. PTSD [zespół stresu pourazowego - red.] może zmienić wiele, nawet osobowość. I gdy myślę, że trzeba będzie kiedyś wrócić do tamtego życia – sprzed Usnarza – jestem przerażona. A ja naprawdę miałam takie życie, jakie chciałam. Byłam szczęśliwa, dumna z tego co mam, byłam we właściwym miejscu. A teraz czuję, że jeśli to życie wróci – to już nie będzie tym, co jest mi potrzebne, co daje radość.

Pisałaś w Dziennikach: „Mieszkamy na Podlasiu, bo tak wybraliśmy. Nie rzucił nas tu los, nie urodziliśmy się tu. Wybraliśmy to miejsce, bo chcieliśmy tu żyć. W spokoju, ciszy, wśród zwierząt, przyrody, w lesie lub tuż obok niego”. To miejsce na ziemi, które znalazłaś, ucieka ci spod nóg.

Dużo bardziej niż miejsce, ucieka mi spod nóg to, kim jestem. Trudno mi o tym mówić i uprzedzam, że zaraz się popłaczę. To, co czułam i co wiedziałam o sobie – teraz okazuje się już nieprawdą.

Co takiego okazało się nieprawdą?

(Długie milczenie) Przepraszam, ale nie dam rady o tym mówić.

To pozwól, że ja powiem coś, co mną wstrząsnęło. Powiedziałaś niedawno, że wszędzie poza lasem jest ci źle. Że jest źle w domu, źle z dziećmi, źle z mężem – że dobrze czujesz się tylko w lesie. Wcześniej opowiadałaś mi o tym, że jak przez tydzień nie było interwencji, ciężko się pochorowałaś, a gdy przyszła informacja o interwencji, to już w drodze wszystko ci przeszło jak ręką odjął.

I cały czas tak jest. Gdy nic się nie dzieje, nie wiem, kim jestem. Ja jestem tylko w tym, nie muszę nic innego robić, mogę być w lesie 24 godziny na dobę. Potrafię chodzić non stop, zapieprzam szybciej niż wysportowani faceci. Idę jak czołg. Moje ciało się zmienia, jestem silniejsza niż kiedykolwiek, czuję absolutną wszechmoc, mogę wejść wszędzie, wszystko zrobić i to jest uczucie, które mnie przeraża. Bo przecież w moich rękach jest życie ludzi, którym pomagam. A to jest najważniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek w życiu robiłam, mówiłam ci o tym wiele razy. Tylko co będzie potem?

Twój organizm w pewnym momencie powie stop, siadaj na dupie, teraz będziesz chorować.

Wiem, ale to też nie jest tak, że ja codziennie jestem w lesie po trzynaście godzin.

Ale nigdy nie odmawiasz.

No tak, jest mi bardzo trudno nie pojechać, nawet jak jest już gotowa grupa, która jedzie. I wiesz, zawsze jest coś do zrobienia, a to interim, a to dowieźć powerbank, telefon czy nawet paczkę papierosów. Ludzie pukają się w głowę – jak to? Fajki do lasu wozić?

Wiesz, ile razy usłyszałam „I love you” dając fajki? Dla mnie to nie jest problem, ale musiałam się tego nauczyć, bo to nie było oczywiste. Nigdy nie paliłam, nienawidzę zapachu papierosów, a ostatnio siedziałam w szałasie z facetami, którzy odpalali jednego papierosa od drugiego. Myślałam, że zwymiotuję, ale potrzebę szanuję i jak dostaję informację z prośbą o wodę, czekoladę i papierosy, to idę. I czasem na miejscu znajduję ludzi w przemoczonych kurtkach, z dziurawymi butami – bo nie wiedzieli, że mogą poprosić o buty.

Bo przecież to kuriozalne. Siedzisz w lesie, a ktoś ci przynosi buty i kurtkę. Gdy mówisz przymierz, zobacz, czy dobra, to patrzą na ciebie, jak na kosmitę. I wiesz, co jest straszne? Że oni nie mogą powiedzieć „nie". Oni się na wszystko zgadzają. Tak samo, jak zgadzają się na nagrywanie i robienie zdjęć. Myślisz, że odmówią? Powiedzą, że coś im się nie podoba? Nie ma szans. Dlatego ja w zasadzie nie fotografuję inaczej niż do dokumentacji.

Bardzo obciążające jest to, że wielokrotnie to ja podejmuję za nich różne decyzje. Od tego, w jaki sposób przedstawię sytuację, zależy ich życie. Nosz kurwa mać…

A dlaczego w ogóle zaczęłaś pisać dzienniki Marianny?

Tyle razy już to mówiłam, ale okej, powiem i tobie: Włóczykij z Muminków zawsze odmawiał opowiadania o swoich podróżach, bo chciał pamiętać swoje przygody, a nie opowieści. Ja, paradoksalnie, wyszłam z odwrotnego założenia: opowiadam historie, by nie pamiętać tego, co się działo, tylko swoją opowieść. Było mi to potrzebne, żeby nie zwariować, ale także po to, by dawać świadectwo. Na początku prawie nikt nie pisał. A potem przestało mi to być potrzebne, więc piszę mniej i raczej do szuflady. No i nie wszystko mogę opisywać.

Gdy zaczynałam pisać, chciałam przełamać milczenie o pomaganiu w strefie i uważam, że to był dobry wybór. Ale będziemy powoli przełamywać i to milczenie, które jest dziś wokół pomagania. Ludzie mówią już o nocowaniu uchodźców, chcemy pokazywać, że te działania i inne – są legalne. Zresztą, sam wiesz, jak jest.

Wiem, jak jest. Wiem też, jak twoje teksty były odbierane. Ludzie kwestionowali prawdziwość tych opowieści.

To mnie nie dotykało, bo pisałam jako Marianna. Ale też wiedziałam, że w zasadzie każde słowo jest prawdziwe. Sama potem wielokrotnie czytałam te teksty, bo to było jak doświadczenie terapeutyczne ‒ wracanie do historii, którą przeżyłam, opowiedzianej w bezpieczny dla mnie sposób. Jednocześnie mam świadomość, że ja sama bym w to nie uwierzyła.

Bo trudno uwierzyć, że uchodźca szukał zagubionej paczuszki z koronkową różową sukienką. Dla mnie to też było za wiele. Ale tę sukienkę masz u siebie na półce. Pokazywałaś mi ją.

Tak, to było na początku. Wiesz, ja tu jestem od początku, obserwuję zmiany, pory roku, to jak powstawało to całe państwo podziemnie.

Pamiętam, jak na samym początku każdą wypowiedź w gronie wolontariuszy i osób z NGO-sów zaczynałam od słów: „Wiecie, bo ja się nie znam, ale chcę powiedzieć, że…”. Śmiali się ze mnie, a ja nie rozumiałam, dlaczego. Zrozumiałam to, kiedy okazało się, że jadę na interwencję z osobami doświadczonymi na innych granicach i sądziłam, że wreszcie się dowiem, jak to się robi, a to one pytały mnie, co robimy. Ta sytuacja na polsko-białoruskiej granicy jest w pewien sposób niepowtarzalna. Tylko wiesz co? Ja wcale nie chcę być taka dobra w tym wszystkim. Wcale nie chciałam tego robić. To przecież nie jest mój zawód. Ja tego nie chcę. Tylko że nie można tu żyć – i tego nie robić.

Dziś nie piszesz, niektórzy myślą, że dlatego, że nie ma ludzi w lesie.

Są cały czas. Wiem, że wczoraj mieliśmy ujawnienia 10 osób, szukaliśmy grupy czteroosobowej, a znalazła się jeszcze jedna grupa 9 osób, w bardzo kiepskim stanie. A na południu jest znacznie więcej ludzi w lasach niż u nas. Ze statystyk z 1-17 grudnia wynika, że było 311 osób, które poprosiły nas o pomoc, w tym 11 dzieci. Wyjeżdżaliśmy do lasu prawie sto razy. Owszem, to jest znacząco mniej niż wcześniej.

Tylko że dziś u ciebie jest minus 17 stopni i leży śnieg. Jeśli w Wigilię dostaniesz sygnał – pójdziesz do lasu?

Zastanawiałam się nad tym. Pytałam nawet znajomych z naszej grupy. Tak, jesteśmy umówieni, że wstajemy od barszczu i jedziemy.

Przeczytaj także:

;

Komentarze