0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Grigory SYSOYEV / POOL / AFPFot. Grigory SYSOYEV...

26 stycznia w Białorusi odbywają się wybory prezydenckie. Po raz siódmy kandyduje w nich Alaksander Łukaszenka, rządzący Białorusią od 30 lat. Jest więcej niż pewne, że dyktator kolejny raz wygra. O globalnym kontekście wyborów, stawce, o jaką toczy się gra, sytuacji opozycji białoruskiej i szansach na zmianę polityczną rozmawiamy z dr. Aliaksandrem Papką, analitykiem i politologiem, dziennikarzem Telewizji Biełsat.

Roman Pawłowski-Felberg: To już siódma reelekcja Alaksandra Łukaszenki, który rządzi niepodzielnie Białorusią od 1994 roku. W poprzednich wyborach według oficjalnych wyników miał dostać 80,1 proc. głosów. Jaki oficjalny wynik przewiduje pan tym razem?

Dr Aliaksandr Papko: Ze strony samego Łukaszenki były sygnały, że chce mieć wynik powyżej 80 proc. Szacuję, że około 87 proc. mu namalują.

Przeczytaj także:

A ile głosów rzeczywiście zbierze?

Nie ma sensu mówić o rzeczywistych liczbach, bo nikt naprawdę ich nie zna. Nie ma liczenia głosów.

Komisje nie udają, że liczą?

Nawet same komisje nie wiedzą, ile osób zagłosowało na tego czy innego kandydata. System jest tak skonstruowany, że członek komisji liczy tylko mały stosik głosów, który jest mu przydzielony. Po zliczeniu poszczególnych stosików sekretarz komisji ze swoim zastępcą podchodzą do każdego z członków komisji, spisują coś ołówkiem, liczą na kalkulatorze i wpisują wynik do dokumentów, które wysyłają dalej. Jeżeli liczby się nie zgadzają, czy odbiegają od schematu, to wszystko poprawia Komisja Obwodowa. Na żadnym etapie nie ma rzeczywistego zliczenia głosów oddanych na kandydata.

A jakie Łukaszenka ma poparcie według niezależnych badań?

Szacunki socjologów wskazują, że cieszy się poparciem około jednej trzeciej ludności Białorusi. Ludzi nastawionych opozycyjnie do dyktatora jest także około 30 procent. Pozostała część społeczeństwa to niezdecydowani, „apolityczni”. Według socjologów oni również są nastawieni krytycznie do władzy, jednak tego nie ujawniają.

Kto popiera Łukaszenkę?

Z jednej strony wspierają go beneficjenci władzy, którzy dzięki Łukaszence zrobili kariery, zdobyli majątek, osiągnęli pewien status społeczny. To urzędnicy wszystkich szczebli, funkcjonariusze służb, milicji, wojskowi. Wśród popierających Łukaszenkę jest też grupa najbiedniejszych mieszkańców terenów wiejskich. To zresztą paradoks, że wartości autorytarne z jednej strony wspierają ludzie, którzy się wzbogacili dzięki reżimowi, a z drugiej osoby starsze, raczej z małych miast na prowincji, wychowane na wartościach sowieckich.

Co w takim razie łączy te dwie grupy?

Jedni i drudzy są przekonani, że społeczeństwo musi być kierowane żelazną ręką, inaczej się rozpadnie. Są antyzachodni i nastawieni niechętnie do mniejszości. Boją się różnorodności, inności. To dość rozpowszechniony typ autorytarnej osoby o mentalności rodem ze Związku Radzieckiego.

Trzeba jednak podkreślić, że w społeczeństwie białoruskim takie osoby stanowią mniejszość. Reszta Białorusinów myśli pragmatycznie i jest raczej przyjaźnie nastawiona do gospodarki rynkowej, Zachodu, ale musi siedzieć cicho. Jeżeli pan chce zobaczyć ten podział społeczny, warto zajrzeć do badań Chatham House.

Czy rozkład poparcia dla Łukaszenki układa się geograficznie? Czy na przykład zachodnia Białoruś jest bardziej prozachodnia, a wschodnia, granicząca z Rosją mniej?

To nie ma żadnego znaczenia. Ciekawe jest natomiast, że system nadal rekrutuje ludzi z ośrodków wiejskich i małych miast, chociaż jest ich w Białorusi coraz mniej. To paradoks, że trzydzieści lat rządów Łukaszenki, który popierał kołchozy i sowchozy, czyli państwowe gospodarstwa rolne, doprowadziło do masowej migracji ludzi ze wsi do miast. Białoruś jest dzisiaj jednym z najbardziej zurbanizowanych krajów w Europie. W ośrodkach miejskich żyje ponad 80 proc. społeczeństwa, w Polsce – około 60 proc.

Z tych 20 proc. mieszkających na wsiach połowa to emeryci. Pozostaje około miliona osób i to wystarcza jako zaplecze dla systemu. Z tej grupy rekrutują się oficerowie armii czy milicji. Absolwenci regionalnych uniwersytetów i szkół zawodowych są systemowi wdzięczni.

Wybory powinny były odbyć się najpóźniej w lipcu tego roku, z przecieków wynikało, że reżim planował je w lutym, tymczasem Łukaszenka zdecydował o terminie styczniowym. Dlaczego tak mu się śpieszy?

To jest bardzo ciekawe pytanie. Najprawdopodobniej chce wzmocnić swoją pozycję przed możliwymi negocjacjami pokojowymi między Rosją a Ukrainą i Zachodem. W Mińsku doszli do wniosku, że negocjacje będą w 2025 roku. Łukaszenka chce usiąść do stołu jako równorzędny partner razem z przedstawicielami Unii Europejskiej, Stanów Zjednoczonych, Rosji i Ukrainy i oczywiście coś ugrać dla siebie.

Co konkretnie?

Przede wszystkim chce, aby Zachód go uznał. Po drugie, chciałby po zamrożeniu wojny, w obliczu nowego podziału Europy, wytargować dla siebie i Białorusi lepszą pozycję.

A jak na ten pośpiech reaguje administracja?

Decyzja o przeniesieniu terminu wyborów zaskoczyła wszystkich, nawet same struktury władzy, dla których wybory były zawsze egzaminem na lojalność urzędników. Na przykład programy kandydatów zostały opublikowane dopiero 14 stycznia, mniej niż dwa tygodnie przed dniem głosowania. Nikt nie udaje, że chodzi o jakieś dyskusje programowe, wszyscy się śpieszą. Traktują te wybory jak formalność. Muszą tylko zapewnić dużą frekwencję wyborczą, bo to jest znak legitymacji reżimu.

Kim są kontrkandydaci Łukaszenki? Jaka jest ich rola w wyborczym teatrze?

Ich rola jest taka sama, jak więźniów politycznych, których Łukaszenka wypuszcza. Nie chodzi o to, żeby nastąpiła rzeczywista zmiana. Trzeba stworzyć złudzenie wyborów. Kontrkandydaci nie tworzą konkurencji i nie spodziewają się, że ktoś na nich zagłosuje. Ich zadaniem jest stworzyć dekoracje. Większość z nich nie proponuje niczego, co by odbiegało od polityki Łukaszenki.

Tylko dwoje spośród kandydatów prowadziło wcześniej działalność polityczną. To Aleh Hajdukiewicz, lider Liberalno-Demokratycznej Partii Białorusi, były milicjant i członek sztabu Łukaszenki w wyborach z 2020 r. I Hanna Kanapacka, niegdyś opozycjonistka, deputowana nieistniejącej już Zjednoczonej Partii Obywatelskiej.

Hajdukiewicz zawsze imitował konkurencję wobec Łukaszenki. Jego ojciec odgrywał podobną rolę, więc w pewnym sensie jest to funkcja dziedziczna. Z kolei Kanapacka w 2020 r. została zwerbowana przez władzę i wystąpiła jako kontrkandydatka Łukaszenki, krytykując kandydatów opozycyjnych. Jest całkowicie kontrolowana, być może za pośrednictwem jej ojca, który jest biznesmenem i ma powiązania z władzami.

Jedynie Kanapacka mówi o sprawach odbiegających od oficjalnej polityki: że Białoruś powinna stać się republiką parlamentarną, że trzeba wypuścić więźniów politycznych, poprawić kontakty z Zachodem, co ma doprowadzić do zniesienia sankcji. Pozostali proponują to samo, co Łukaszenka mówi od 25 lat.

Sierhej Syrankow z Białoruskiej Partii Komunistycznej jest piewcą Stalina, którego uważa za „ojca białoruskiej państwowości".

Tak, to stalinista, ale nikt o nim nie słyszał przed tymi wyborami. Partie na Białorusi zawsze odgrywały rolę fasadową, były potrzebne jedynie w trakcie wyborów, żeby zademonstrować, że na Białorusi jest wielopartyjność. Jak wyglądała rekrutacja? Dajmy na to, w szkole przychodzi dyrektor i mówi do nauczyciela: słuchaj, jutro wstępujesz do Partii Pracy i Sprawiedliwości, pojutrze jesteś już obserwatorem w komisji wyborczej. O nic nie pytaj. Chodziło o to, aby obserwatorom OBWE zademonstrować, że wybory są demokratyczne, partie wyłaniają obserwatorów, którzy stwierdzają, że żadnych nieprawidłowości nie zauważyli.

Jak wygląda kampania wyborcza, trwająca dwa tygodnie? Są jakieś spotkania wyborcze, banery, klipy wideo? Czy w mediach mówi się o programie kandydatów?

Wybory w Białorusi przypominają te Polsce w czasach komunizmu. Głównym przedmiotem agitacji wyborczej nie są programy wyborcze, lecz sam udział w głosowaniu. Agitacji jest naprawdę dużo. Wszędzie są plakaty, na ekranach, w autobusach, na stadionach. Władza agituje, żeby ludzie poszli na wybory, a najlepiej wzięli udział w głosowaniu przedterminowym, bo to jest bardzo ważne dla fałszowania wyników. Cały czas ludzie na ulicach są bombardowani plakatami zachęcającymi do wzięcia udziału w wyborach.

Organizowane są też akcje poparcia dla Łukaszenki. Każdy zakład, szkoła, uniwersytet czy placówka zdrowia otrzymuje polecenie z góry, żeby zorganizować wydarzenie popierające kurs władzy i zachęcające ludzi do udziału w wyborach, nakręcić wideo i opublikować na TikToku. Hasło tej kampanii brzmi „Nado” – „Trzeba”. Możemy zobaczyć w mediach społecznościowych krótkie klipy robione przez studentów Akademii Wojskowej, nauczycieli, najwięcej powstaje ich chyba w zakładach pracy. Nie są to liczne grupy, wystarczy pięć osób. Najczęściej jest to dyrektor i jego współpracownicy.

Po raz pierwszy w tych wyborach można zauważyć objawy kultu jednostki. Wcześniej tego nie było, nie było dużych portretów Łukaszenki czy haseł „Za Baćku” czyli „Za Ojczulka”. Nikt nie promował otwarcie starego dyktatora. Łukaszenka chyba uważał, że jest na tyle mocny, że nie potrzebuje specjalnej agitacji. Teraz to się zmieniło. Wcześniej nikt nie śpiewał piosenek o Łukaszence, a teraz śpiewa się je w trakcie agitacyjnych akcji i publikuje w mediach społecznościowych.

Jaką strategię na te wybory mają władze Białorusi na emigracji? Zachęcają do bojkotu?

Ośrodki opozycji białoruskiej proponują głosować przeciwko wszystkim. W dniu wyborów zapowiadana jest demonstracja w Warszawie i prezentacja paszportu Nowej Białorusi. To dokument wydrukowany według wszystkich światowych norm. W założeniu miałby zastąpić oficjalne dokumenty białoruskie. Białoruś od jakiegoś czasu nie przedłuża ważności dokumentów obywatelom mieszkającym za granicą i nie wydaje nowych paszportów. Problem polega na tym, że paszportu Nowej Białorusi nie uznaje żaden kraj na świecie. W związku z czym to raczej symboliczna pamiątka.

Opozycja nie przykłada wagi do tych wyborów. Strategią Łukaszenki jest legitymacja na Zachodzie, a strategią sił opozycyjnych jest nie dać mu tej legitymacji, więc starają się tych wyborów nie zauważać.

A ludzie w kraju? Będą protesty?

Nie spodziewam się protestów. Ale nie dlatego, że ludzie kochają ten system, tylko z powodu represji i braku wiary, że to coś zmieni. Sytuacja przypomina czasy po stanie wojennym w Polsce w latach 80. Nic nie można zrobić, trzeba wyjechać. I Białorusini wyjeżdżają. Nawet same władze przyznają, że z kraju po 2020 roku wyjechało około 350 tysięcy osób. Z tego około 125 tysięcy nigdy na Białoruś nie powróciło.

Pozostali wracają?

Osoby, które nie wyjechały z powodów politycznych i nie znajdują się na czarnej liście władz, którym nie grozi im aresztowanie, mogą jeździć tam i z powrotem, ale mieszkają już stale za granicą. Takich ludzi jest sporo. Dla dziewięciomilionowego kraju te 350 tysięcy to jest strasznie dużo. Zwłaszcza że to głównie ludzie wykształceni, przedstawiciele elit kulturalnych, gospodarczych, naukowych.

My nie widzimy postępującej sowietyzacji społeczeństwa. Nie zauważamy, że liczba pracowników w zakładach państwowych rośnie, że ludzie chętnie idą do milicji i do wojska. Obniża się w tym celu liczbę punktów na egzaminach do uczelni wojskowych, próg jest bardzo niski: 250 punktów na 400 możliwych, podczas gdy w renomowanej uczelni informatycznej czy lingwistycznej to jest 380.

Przed poprzednimi wyborami w 2020 roku kampania wyborcza trwała pół roku i wywołała ogromną mobilizację. Ludzie stali godzinami w długich kolejkach, żeby złożyć podpisy na listach kandydatów. A po ogłoszeniu sfałszowanych wyników wyszli masowo na ulice. Czy przyspieszenie terminu ma na celu także ograniczenie ewentualnych protestów?

Chciałbym, żeby tak było, ale moim zdaniem represje wobec opozycji są tak ostre, że władza nie obawia się protestów społecznych. W Białorusi przez ostatnie 3 lata w każdym dniu roboczym zatrzymywano z powodów politycznych średnio 25 osób. Z tej liczby około 12 osób dostawało kary grzywny, reszta miała procesy karne, z czego połowa była skazywana na karę pozbawienia wolności. Czyli w każdym dniu roboczym 6 osób wysyłano do więzienia. Pozostałe był poddane stałej kontroli policyjnej, łącznie z aresztem domowym.

Ten proces trwa do dzisiaj. Mamy nawet do czynienia ze wzmożeniem represji przed wyborami. Władza wzmacnia kontrolę, stąd więcej przypadków zatrzymań, inwigilacji i tak dalej.

Jednocześnie propaganda publikuje zdjęcia uwięzionych opozycjonistów, z którymi od dawna nie było kontaktu: Marii Kalesnikawej i Wiktara Babaryki. Ojcowi Kalesnikawej, jednej z przywódczyń protestów 2020 roku, pozwolili nawet odwiedzić córkę w kolonii karnej, chociaż wcześniej była całkowicie izolowana. Rodzina dziękowała za to władzom na Instagramie. Jak rozumieć te gesty?

Wyświetl ten post na Instagramie

Proszę zwrócić uwagę, jak Łukaszenka w mistrzowski sposób sprzedaje informacje o więźniach politycznych. W latach 2015-2016, żeby zacząć dialog z Zachodem i znieść sankcje, musiał wypuścić wszystkich więźniów politycznych. Teraz w tym samym celu sprzedaje informację, że ich nie zamordował.

Chodzi o to samo: pokazanie, że jest gotów do rozmów, chce legitymacji ze strony Zachodu, uznania za prezydenta Białorusi i oczywiście zniesienia sankcji oraz ponownego otwarcia szlaków handlu międzynarodowego. Łukaszenka dość dobrze się czuł w latach 2014-2020, kiedy mógł korzystać z kryzysu relacji Zachodu z Rosją wywołanego pierwszą rosyjską inwazją na Ukrainę. Importował wtedy np. rosyjską naftę, produkował z niej olej napędowy i sprzedawał na Ukrainę. Mógł odgrywać rolę pośrednika pomiędzy skonfliktowanymi stronami i zarabiać na tym – to jego dawna strategia. Najprawdopodobniej chce do niej teraz wrócić.

Dlatego reżim wykonuje takie gesty, jak ze zdjęciami Kalesnikowej, a nawet wypuszcza więźniów politycznych. Jednak mało kto zwraca uwagę na to, że zwolnieni więźniowie zostają nadal pod nadzorem, są wpisani na listę tzw. terrorystów, więc muszą stawiać się na komendach milicji. Bez pozwolenia nie mogą nawet założyć konta bankowego czy kupić karty SIM. Warunki ich życia prawie się nie różnią od warunków, w jakich żyją ludzie pozbawieni wolności.

Są też przypadki więźniów politycznych, którzy zostali wypuszczeni, a następnie ponownie zatrzymani. Jak dziennikarz związany z TV Biełsat Andrzej Tołczyn, skazany w 2023 roku na 2,5 roku kolonii karnej za „zniesławienie prezydenta Republiki Białoruś” oraz „wspieranie działalności ekstremistycznej”. Uwolniony we wrześniu 2024 roku, w grudniu znów został aresztowany.

Z jednej strony więc Łukaszenka pokazuje, że wypuszcza, ale z drugiej nie zmniejsza kontroli. I to jest bardzo dobra metafora wszystkiego, co się dzieje w kraju. Nadal jest to państwo policyjne, nadal są represje, może troszeczkę mniejsze, ale każdy wie, że może trafić do więzienia za jakąkolwiek aktywność, za lajka, wpis na Facebooku, za wiadomość albo pieniądze wysłane komuś prześladowanemu. To jest sygnał skierowany bardziej na Zachód niż do białoruskiego społeczeństwa.

Ale czy ta strategia w ogóle może przynieść jakieś efekty? Czy jakikolwiek rząd zachodni da się jeszcze nabrać na liberalizację w Białorusi? I czy Łukaszenka ma w ręku atuty, które skłoniłyby Zachód do rozmów?

Łukaszenka jest izolowany nawet nie z powodów represji wobec opozycji, a dlatego, że pod względem militarnym i politycznym jest postrzegany jako marionetka Rosji. Potwierdza to sprawa rzekomego rozmieszczenia w Białorusi rosyjskiej broni nuklearnej i szantażowania Zachodu tą bronią. W rzeczywistości służby wywiadowcze krajów NATO stwierdziły, że nie ma żadnych śladów transportu rakiet z ładunkami nuklearnymi z Rosji do Białorusi, ich rozlokowania, czy obecności rosyjskiego personelu. Również w arsenałach na terenie Rosji nie zaobserwowano żadnych ruchów.

Czyli to fejk? Ale po co Łukaszence rakiety, których nie ma?

Po to, aby w dogodnym momencie ogłosić Zachodowi, że pozbył się ich i rakiety wróciły do Rosji. I sprzedać to jako swój sukces. Mimo że tej broni tak naprawdę w Białorusi nie ma.

Łukaszenka sprzedaje powietrze i to działa. Dlaczego więc nie można sprzedać oswobodzenia kolejnych 50 więźniów politycznych, którzy w rzeczywistości są nadal pod kontrolą?

Jaki jest cel tej strategii?

Łukaszenka będzie najprawdopodobniej próbował przekonać Zachód o swojej podmiotowości, że to on podejmuje niezależne decyzje, które mogą nie spodobać się Moskwie. Ale w rzeczywistości będą to decyzje niekoniecznie ważne dla Moskwy. On wie, że zarówno Ukraina, jak i niektóre kraje Unii Europejskie, chcą wierzyć w to, że Łukaszenka nie jest marionetką i że można z nim rozmawiać, żeby w jakiś sposób ustabilizować sytuację.

Czy to jest realistyczne myślenie?

Moim zdaniem nie. Większość krajów nie da się na to nabrać. Nie wierzę, że Litwa i Polska w to uwierzą, a do nich należy decydujący głos w tych sprawach w Unii Europejskiej. Ale już Stany Zjednoczone, dlaczego nie? Proszę posłuchać wywiadu, jaki z Wołodymyrem Zełenskim przeprowadził powiązany z ludźmi Trumpa amerykański bloger Lex Fridman.

Jakie naiwne pytania zadawał. Dla ludzi mieszkających daleko od Białorusi sytuacja może wyglądać o wiele prościej. Więc kto wie, nie wykluczam, że w Stanach Zjednoczonych Łukaszenka po raz kolejny będzie mógł coś sprzedać.

Tymczasem władze białoruskie zacieśniają relacje z Chinami. W ostatnich dwóch latach odbyła się seria wizyt i rewizyt delegacji obu krajów, na czele z dwoma spotkaniami Łukaszenki z Xi Jinpingiem oraz wizytą premiera Chin w Białorusi. Podpisano kilkanaście umów gospodarczych. Czy to też jest sprzedawanie powietrza, czy też realna próba budowania partnerstwa z Chinami, które będzie alternatywą dla Rosji?

Łukaszenka jest całkowicie zależny od Rosji, która daje mu zasoby gospodarcze i polityczne, żeby utrzymał władzę. Ale, jak każdy dyktator, chce sam kontrolować sytuację. Jego polityka przypomina politykę Kim Dzong-Una, przywódcy Korei Północnej, który z kolei jest uzależniony od Chin, ale bardzo dobrze gra z Rosją, żeby zmniejszyć swoją zależność od Pekinu. Łukaszenka też by chciał grać tak z Chinami, jak Korea Północna gra z Rosją. To jego dawne marzenie.

W końcu zeszłego roku miało miejsce tyle samo wizyt państwowych między Chinami i Białorusią, ile widzieliśmy w trakcie szczytu ożywienia stosunków chińsko-białoruskich w latach 2015-2018, przed pandemią COVID-u. Uwagę zwracają zwłaszcza wizyty chińskich wojskowych w Białorusi. Zaproszono oficerów z branży lotniczej, specjalistów od zaopatrzenia, elektroniki i środków walki radioelektronicznej. To branże, w których Białoruś jest silna i może coś sprzedać Chinom.

Wymiana jest obustronna. Chiny zbudowały w Białorusi ośrodek kierowania satelitami, a także wystrzeliły w kosmos białoruskiego satelitę, który ma zastosowanie zarówno cywilne, jak i militarne. Efektem wojskowej współpracy między Chinami i Białorusią jest powstanie białoruskiego systemu rakietowego ziemia-ziemia „Polonez”, do którego rakiety dostarczają Chiny. Być może Białoruś i Chiny będą wspólnie produkować radary. Chiny mogą także wziąć udział w modernizacji białoruskiego, dość przestarzałego parku lotniczego. Będą także zakupy chińskich dronów. Te relacje będą się w przyszłości jeszcze rozwijały, jednak nie zastąpią współpracy z Rosją.

Jaki właściwie program ma Łukaszenka, co obiecuje wyborcom?

Przede wszystkim nawołuje do jedności. Wszyscy muszą zjednoczyć się wokół Łukaszenki. Mowa jest o tym, że Białoruś jest zagrożona wojną i tylko on może uchronić kraj przed wciągnięciem w wojnę Rosji z Ukrainą. To główne hasło, najbardziej skuteczne.

Dlaczego?

Inne hasła można odrzucić, patrząc na rzeczywistość. A tu widzimy, że zagrożenie jest realne, dookoła latają pociski, drony. W Białorusi ludzie siedzą w więzieniach, ale przynajmniej jest pokój.

Tymczasem w kraju narastają problemy, o których nie mówi się głośno. Napisał pan analizę o zmianach własności ziemi rolnej w Białorusi. Okazuje się, że trzy dekady wspierania państwowych gospodarstw rolnych niewiele dały, na skutek cięć w państwowych dotacjach kołchozy i sowchozy bankrutują, a ich ziemię wykupują prywatni rolnicy i firmy. To musi być bolesne dla Łukaszenki, który zaczynał jako dyrektor sowchozu i przez całe swoje rządy wspierał system państwowego rolnictwa.

To jest bolesne, zwłaszcza że w związku z kryzysem państwowych gospodarstw w Białorusi panuje deficyt ziemniaków, ponieważ ich uprawa jest nieopłacalna. Ale trzeba pamiętać, że Łukaszenka to psychopata, który neguje rzeczywistość. On od dawna żyje w świecie, który jest stworzony dla niego i przez niego. Wszystko, co się dzieje w kraju, traktuje jako wynik pracy własnych rąk. I jeżeli coś jest źle, to nie dlatego, że on prowadził złą politykę, a dlatego, że ludzie nie odpowiadają jego poziomowi.

Dobry car, źli bojarzy.

Tak, on uważa siebie za dobrego cara, który robi wszystko dla ludu. To dyrektorzy zakładów są niegospodarni, on jest inny. To przypomina stosunek pana do chłopów pańszczyźnianych. Łukaszenka to typowy autokrata, który nie jest zdolny do uznania swoich błędów.

Im bardziej się starzeje, tym bardziej wraca do czasów swojej młodości, czyli czasów radzieckich. Przykładem może być regulacja cen. Po roku 2022 Łukaszenka wprowadził twarde regulowanie cen. Ceny na towary można było zwiększać jedynie w pewnym okresie, na przykład 5 proc. w ciągu kwartału. I jaki był wynik tych regulacji cenowych? Produkcja towarów krajowych przestała się opłacać, bo rosnących kosztów produkcji nie można zrekompensować wyższą ceną. Wygodniej importować towary z zagranicy, ponieważ ograniczenia cenowe są mniejsze przy imporcie. Dodatkowo okazało się, że bardziej opłaca się importować towary droższe, ponieważ jeżeli zwiększasz o 5 proc. cenę drogiego produktu, zarabiasz więcej.

Polityka reżimu doprowadziła w ten sposób do upadku dużej liczby firm państwowych i do znikania produktów rodzinnych z półek sklepowych. I to zaniepokoiło Łukaszenkę. Powiedział, że trzeba zbadać doświadczenia handlu radzieckiego, żeby zapewnić obecność towarów na półkach sklepów. Co jest absolutnym absurdem. Wszyscy to wiedzą. Jego urzędnicy też.

Społeczeństwo, które wyrosło już w czasach postradzieckich, absolutnie nie wie, o czym on mówi. Ludzie, którzy urodzili się po rozpadzie Związku Radzieckiego, dobiegają czterdziestki. dla nich to kosmos.

Łukaszenka żyje w przekonaniach z czasów swojej młodości. I coraz bardziej dystansuje się od współczesnego świata. Ten proces będzie się nasilał.

Jak w tym kontekście wygląda sprawa sukcesji? Dyktator skończył 70 lat. Bardzo długo dawał do zrozumienia, że jego następcą zostanie najmłodszy syn Kola. Podczas rewolucji 2020 roku latał z nim helikopterem nad ogarniętym protestami Mińskiem. Nieoczekiwanie dwa lata temu zmienił jednak konstytucję, wprowadzając limit 40 lat dla kandydata na prezydenta. Kola Łukaszenka, który ma dzisiaj 21 lat, będzie musiał czekać jeszcze dwie dekady. Czy widzi pan jakiś inny plan Łukaszenki na sukcesję? Czy to będzie jego ostatnia kadencja?

Wszyscy byli zaskoczeni, kiedy Łukaszenka w 2022 roku zmienił konstytucję i zamiast obniżyć klauzulę wieku, podwyższył ją. Nikt dzisiaj nie wie, co jest w głowie dyktatora. Moim zdaniem on nadal planuje przekazać władzę synowi. Przepisy zawsze można zmienić, jak to niejednokrotnie bywało.

Łukaszenka przygotował sobie lotnisko zapasowe w postaci stanowiska przewodniczącego Zgromadzenia Ludowego Białorusi, za pomocą którego mógłby kontrolować rządy następcy. Wzorem był dla niego Kazachstan, gdzie ustępujący prezydent Nazarbajew został dożywotnim szefem Rady Bezpieczeństwa. Jego następca musiał uzgadniać z nim politykę krajową i zagraniczną. Łukaszenka jako przewodniczący Zgromadzenie Ludowego Białorusi miałby także wpływać na kwestie bezpieczeństwa, na przykład bez jego zgody jego następca nie mógłby mianować najwyższych urzędników w resortach siłowych. Chciał stanąć nad systemem politycznym, kiedy będzie za stary i za słaby, aby być prezydentem.

Jednak kiedy zobaczył, że w Kazachstanie to rozwiązanie nie działa, zamroził projekt. Łukaszenka boi się, że zostanie odsunięty od władzy w taki sam sposób, jak odsunęli Nazarbajewa [po protestach w styczniu 2022 roku Nazarbajew został odwołany z funkcji przewodniczącego Rady Bezpieczeństwa i utracił wpływ na bieżącą politykę kraju – red.]. Myślę, że będzie rządzić na pewno jeszcze pięć lat i dalej, dopóki będzie miał fizyczne możliwości. A nawet gdy nie będzie ich miał, też będzie rządził.

Nigdy nie ustąpi?

Nie wierzę, że ten człowiek przed swoją śmiercią odejdzie od władzy. On im jest starszy, tym bardziej zaprzecza rzeczywistości. Wierzy, że oszuka własną śmierć. Krzyczy do urzędników, „Co, czekacie, aż ja umrę? Nie doczekajcie się”.

On uważa, że jeszcze będzie długo rządzić i że wszystkim pokaże.

Chyba że Putin – jego protektor i gwarant straci władzę.

Białorusini mają taki żart, że najlepiej, aby Putin i Łukaszenka umarli tego samego dnia, ale Putin o minutę wcześniej. Dlaczego? Bo jeżeli Łukaszenka umrze wcześniej, to na pewno Putin inkorporuje Białoruś. Jest takie niebezpieczeństwo.

Łukaszenko w trakcie swoich długich rządów przeszedł wiele kryzysów i być może naprawdę wierzy w to, że może zaklinać rzeczywistość, że oszuka wszystkich.

Co polski rząd może zrobić, żeby Łukaszenka wypuścił Andrzeja Poczobuta, polskiego dziennikarza, który odsiaduje wyrok 8 lat więzienia o zaostrzonym rygorze? Jakie ma instrumenty nacisku?

Polska kontaktuje się z Łukaszenką w tej sprawie i na pewno Łukaszenka coś zaproponował. Ale znając jego charakter, cena może być na tyle wysoka, że jest po prostu nierealistyczna.

Na przykład?

Na przykład zniesienie sankcji, które zostały nałożone na przemysł wojskowy Białorusi. A dlaczego zostały nałożone? Żeby białoruski przemysł wojskowy nie pracował na zbrojeniówkę rosyjską. Możliwe, że Łukaszenka zaproponował po prostu rzeczy niewykonalne.

A dalsze ograniczenie transportu drogowego do Europy?

Moim zdaniem to jest realny instrument nacisku, nie tylko w sprawie Poczobuta. Chiny obawiają się zamknięcia tranzytu do Unii Europejskiej przez Białoruś. Proszę zwrócić uwagę na to, co się teraz dzieje na granicy polsko-białoruskiej. Po zamordowaniu polskiego żołnierza niemal od razu spadła liczba ataków na mur graniczny. Rok temu było średnio około 40-30 prób przekroczenia granicy dziennie. Teraz są okresy, w których Straż Graniczna w ogóle nie odnotowuje prób przejścia 400-kilometrowej granicy Białorusi i Polski. W niektórych dniach jest zero, w innych do 20.

To świadoma strategia zmniejszenia presji migracyjnej?

Tak, ale to się zaczęło po tym, jak został zabity żołnierz i po tym, jak prezydent Duda w Chinach podniósł tę kwestię w rozmowach z przewodniczącym Xi.

Łukaszenka gra kartą migrantów?

Tak. On zawsze powtarzał: „Broniliśmy Europy przed migrantami, a wy przeciwko nas wprowadziliście sankcje”. Teraz powie: „Nie będziecie mieli migrantów na granicy, wypuszczę Poczobuta, ale musicie mi za to coś dać”. Najprawdopodobniej jednak prosi o rzeczy liczone w miliardach dolarów, które zależą nie tylko od Polski.

Chciałbym na koniec dodać bardzo ważną rzecz, żeby czytelnicy nie patrzyli na Białoruś jak na Koreę Północną. Trzeba jasno powiedzieć, że w Białorusi nie ma nikogo, kto by kochał ten reżim. Tym się Białoruś różni się od Korei Północnej czy od Rosji, że wojna i dyktatura nie jest czymś, co jest zakorzenione w kulturze. W roku 2020 ludzie wyszli na ulice, ponieważ wierzyli, że można zmienić ten system. Teraz siedzą w domu i nie zwracają uwagi na te wybory. Nasze badania pokazują, że zainteresowanie wyborami jest niskie. Ten, kto zostanie zmuszony do pójścia do komisji wyborczej, zagłosuje. Kto nie będzie musiał, zostanie w domu.

Młody męzczyzna w szarym swetrze i niebieskiej koszuli w kratkę
Fot: Belarusian Institute for Strategic Studies

Dr Aliaksandr Papko – badacz analityczny grupy Białoruś-Ukraina-Region Studium Europy Wschodniej Uniwersytetu Warszawskiego, dziennikarz telewizji Biełsat. Absolwent nauk politycznych Uniwersytetu Warszawskiego oraz Europejskich Studiów Interdyscyplinarnych Kolegium Europejskiego. Jako naukowiec bada przemiany gospodarcze i społeczne na Białorusi i w Rosji, relacje między UE a jej wschodnimi sąsiadami (Europejska Polityka Sąsiedztwa, Partnerstwo Wschodnie); politykę zagraniczną Rosji i Białorusi, europejską i euroazjatycką integrację gospodarczą, transformację polityczną i gospodarczą. Od 2004 roku mieszka w Polsce.

„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY„ to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie.

;
Na zdjęciu Roman Pawłowski
Roman Pawłowski

publicysta, kurator teatralny, dramaturg. Absolwent teatrologii Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie, w latach 1994-2012 dziennikarz działu kultury „Gazety Wyborczej”. Laureat Nagrody im. Zbigniewa Raszewskiego dla najlepszego polskiego krytyka teatralnego (1995). Opublikował m.in. antologie polskich sztuk współczesnych „Pokolenie porno i inne niesmaczne utwory teatralne” (2003) i „Made in Poland. Dziewięć sztuk teatralnych z Polski” (2006), a także zbiór wywiadów z czołowymi polskimi ludźmi kultury „Bitwa o kulturę #przyszłość” (2015), wyróżniony nagrodą „Gazety Wyborczej” w Lublinie „Strzała 2015”. Od 2014 związany z TR Warszawa, gdzie odpowiada za rozwój linii programowej teatru oraz pracę z młodymi twórcami i twórczyniami.

Komentarze