0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: AFPAFP

Na zdjęciu: aktywiści wegańscy demonstrują przed wejściem na teren konferencji klimatycznej COP27 w egipskim kurorcie Szarm el-Szejk.

27. Konferencja Państw-Stron Ramowej Konwencji Narodów Zjednoczonych w sprawie zmian klimatu (UNFCCC), w skrócie COP27 (6-18 listopada), przypada na czas pogarszającego się kryzysu klimatycznego, na którego tle ludzkość doświadcza licznych innych kryzysów, z wojną Putina w Ukrainie na czele. Uczestnicy egipskiego spotkania muszą zmierzyć się z kilkoma fundamentalnymi wyzwaniami, a przede wszystkim uznać porażkę dotychczasowych wysiłków na rzecz spowolnienia wzrostu temperatury Ziemi.

Chodzi o ogłoszone z wielką pompą i uznane za punkt zwrotny w światowej polityce klimatycznej tzw. porozumienie paryskie z 2015 roku. Jego skutkiem miało być ograniczenie wzrostu temperatury do poziomu 1,5°C do końca XXI w. (w porównaniu do epoki sprzed rewolucji przemysłowej).

Dziś jest już jasne, że globalne ocieplenie będzie większe, a wraz z nim - większe będą problemy, jakich nam przysporzy.

Przeczytaj także:

Pożegnanie z Paryżem

Czy los porozumienia paryskiego nie mógł być inny? To pytanie retoryczne. Według najnowszej analizy Climate Action Tracker, organizacji zajmującej się analizą polityk klimatycznych poszczególnych państw, żaden (sic!) rząd nie ma planu ograniczenia emisji zgodnego z trajektorią 1,5°C, a zaledwie siedem jest na poziomie „niemal wystarczającym”. Po drugiej stronie skali natomiast mamy np. Chiny, Indie, czy – radzące sobie nieco lepiej, ale nadal „niewystarczająco” – Unię Europejską i Stany Zjednoczone.

Każdy COP to starcie interesów narodowych i ponadnarodowych osadzonych w głównych wątkach szczytu, a więc przede wszystkim dalszej redukcji emisji jako warunku sine qua non powstrzymania dalszego wzrostu temperatury oraz kwestii finansowych. Te ostatnie to labirynt wzajemnych roszczeń i oskarżeń, który da się jednak sprowadzić do sporu między bogatą (umowną) Północą, a rozwijającymi się krajami (umownego) Południa.

Prawdopodobnie to właśnie kwestie pieniędzy będą główną osią sporów na COP27 i przesądzą o jego sukcesie bądź porażce.

Z czego to wynika? Kraje rozwinięte między innymi dlatego są rozwinięte, że przez dekady – ba, wręcz stulecia – ich gospodarki rosły bez zwracania uwagi na środowiskowe koszty rozwoju. Tymczasem koszty kryzysu klimatycznego spadają nieproporcjonalnie na kraje rozwijające się. W Pakistanie tegoroczny sezon monsunowy z klimatycznym turbodoładowaniem spowodował katastrofalną powódź, która pochłonęła ponad 1700 ofiar. Historycznie Pakistan odpowiada za mniej niż 1 proc. emisji gazów cieplarnianych…

Kwestia historycznej odpowiedzialności za kryzys klimatyczny jest jednak bardziej skomplikowana, bo w pierwszej dziesiątce krajów o największych skumulowanych emisjach znajdziemy pięć dużych gospodarek rozwijających się. Są to kolejno: Chiny, Rosja, Brazylia, Indonezja i Indie. Pozostałe pięć to już bogacze, począwszy od największego truciciela, czyli USA, przez Niemcy, Wielką Brytanię, Japonię i wreszcie Kanadę.

Od miliardów do bilionów

Spór o to, kto najbardziej przyczynił się do kryzysu klimatycznego i kto ma za niego teraz zapłacić, ma różne aspekty. Powodzie w Pakistanie z pewnością będą w trakcie COP przywoływane w kontekście tzw. strat i szkód (ang. loss and damage) i stopnia, do jakiego gospodarki rozwinięte mają rekompensować straty, spowodowane przez napędzaną rosnącymi temperaturami ekstremalną pogodę. Mowa o setkach miliardów do nawet pół biliona dolarów rocznie tylko do roku 2030 i nawet bilionie w połowie stulecia.

Dużo? Spójrzmy na skutki bezczynności.

W latach 2000-2020 niemal 7500 katastrof naturalnych – powodzi, susz, huraganów – których zwiększoną intensywność da się powiązać z kryzysem klimatycznym, dotknęło 4 mld ludzi, powodując straty rzędu trzech bilionów dolarów (dane Biura ONZ ds. ograniczania ryzyka katastrof, UNDRR).

Kolejna kwestia to tzw. adaptacja i zapobieganie (adaptation and mitigation) negatywnym skutkom zmian klimatycznych, w co wchodzi m. in. obniżanie emisji. W 2009 roku kraje rozwinięte zadeklarowały utworzenie funduszu na ten cel w wysokości 100 mld dolarów rocznie do roku 2020. Okazało się jednak, że bogacze wydawać pieniędzy nie lubią – i osiągnięto tylko nieco ponad 83 mld, a deklarowaną sumę może uda osiągnąć się w roku 2023.

W trakcie COP27 może okazać się, że kraje rozwijające się będą naciskały na połączenie kwestii strat i szkód, adaptacji i zapobiegania, i szerzej wszystkiego, co ma związek z tzw. finansowaniem klimatycznym w jeden supermechanizm o wartości 1,3 biliona dolarów rocznie do roku 2030.

Można ponowić pytanie: czy to nie za dużo? Według analizy serwisu Carbon Brief, kraje rozwijające się mogą argumentować, że bogata Północ stosunkowo łatwo wydaje grube setki miliardów dolarów na własne programy pomocowe – choćby ok. 500 mld dolarów na łagodzenie skutków kryzysu energetycznego, wywołanego przez napaść Rosji na Ukrainę, czy blisko 850 mld dolarów, przeznaczone na odbudowę gospodarczą po pandemii Covid-19.

Powrót energii atomowej?

Ważną i często umykającą nam w Polsce – kraju węgla – kwestią globalnych emisji jest to, że nie pochodzą one tylko ze spalania paliw kopalnych, ale liczone są także emisje ze zmian w użytkowaniu gruntów i leśnictwa, czyli np. na skutek wylesiania lasów deszczowych w dorzeczach Kongo czy Amazonii. Zwycięstwo lewicowego Luli w wyborach prezydenckich w Brazylii daję co prawda pewną nadzieję na powstrzymanie degradacji tych ostatnich, niemniej do rzeczywistego postępu w tej i innych kwestiach, bezpośrednio związanych z ograniczeniem emisji, droga jeszcze daleka.

COP27 w Szarm el-Szejk planowo ma zająć się kontynuacją ustaleń z poprzedniego szczytu w szkockim Glasgow: wszystkie strony konwencji ds. zmian klimatu mają zwiększyć swoje cele redukcji emisji do 2030 roku. Tyle, że świat pogrążony w kryzysie na skutek wojny w Putina w Ukrainie wydaje się niezdolny do podjęcia wysiłku.

Nie oznacza to, że nic się nie dzieje. Amerykański Inflation Reduction Act – pakiet legislacyjny prezydenta Joe Bidena - daje podstawy, by sądzić, że USA zetną swoje emisje o 50 proc. do roku 2030 (względem poziomu z roku 2005). Rośnie wartość inwestycji w odnawialne źródła energii, a nawet można dopatrywać się czegoś w rodzaju nieśmiałego powrotu do energii atomowej. Być może COP27 przyniesie nowe śmiałe deklaracje, choć dziś niewiele na to wskazuje.

Ciepło, cieplej, gorąco

Tradycyjnie przed kolejnym COP mamy do czynienia z wysypem raportów na temat kryzysu klimatycznego. Tak i jest i w tym roku i – podobnie do lat poprzednich – lektura danych nie daje powodów do optymizmu.

Najnowsze szacunki ocieplenia, którego doświadczamy tu i teraz, przesuwają się o kolejną dziesiątą stopnia w górę do 1,2°C. Próg 1,5°C z porozumienia paryskiego zostanie osiągnięty około roku 2030 i, co gorsza, praktycznie nie ma szans na uniknięcie tego scenariusza.

Według najnowszej analizy deklaracji wszystkich 193 państw-stron UNFCCC, znajdujemy się na ścieżce wzrostu temperatury o 2,1°C - 2,9°C do roku 2100 (to żadna odległa przyszłość – to życie naszych wnuków, a nawet dzieci). To z kolei grozi realnym ryzykiem wymknięcia się kryzysu klimatycznego spod jakiejkolwiek kontroli.

Najnowszy doroczny raport Programu Środowiskowego ONZ (UNEP) szacuje wzrost temperatury do końca wieku na 2,8°C, o ile nie nastąpi radykalne zmniejszenie emisji gazów cieplarnianych. Niestety, ten sam raport wylicza, że deklaracje cięć emisji poczynione od COP26 w Glasgow w 2021 roku dadzą efekt w postaci ich zmniejszenia o… 1 proc. w roku 2030. W wersji najbardziej optymistycznej – o 10 proc. Ile trzeba, by utrzymać świat na kursie z porozumienia paryskiego? 45 proc.

Nowy, niestabilny świat

Inna nowość – tegoroczny raport Światowej Organizacji Meteorologicznej – stwierdza, że koncentracja metanu (gazu cieplarnianego wielokrotnie silniejszego od dwutlenku węgla, choć krócej utrzymującego się w atmosferze) wzrosła w 2021 roku najbardziej od początku pomiarów w połowie lat 80. XX w. Koncentracje pozostałych kluczowych gazów cieplarnianych – dwutlenku węgla i tlenku azotu – osiągnęły w zeszłym roku rekordowo wysokie poziomy.

Jeżeli jest jakikolwiek powód do (ograniczonego) optymizmu, to jest nim fakt, że dotychczasowe wysiłki klimatyczne ludzkości, choć dalece niewystarczające, ograniczyły jednak ryzyko totalnej katastrofy klimatycznej w świecie cieplejszym o 4°C – 5°C.

Oczywiście 1,5°C nie jest żadną magiczną granicą poniżej której kryzys klimatyczny okaże się całkowicie do opanowania. Podobnie jej przekroczenie nie oznacza końca cywilizacji. Walka trwa o każdy ułamek stopnia, by uchronić miliardy ludzi przed drastycznym pogorszeniem się warunków życia lub koniecznością migracji z terenów, które ekstremalne upały zmienią w pustynię. Im mniejszy wzrost temperatury, tym łagodniejsze jego skutki.

„Najbardziej przerażające prognozy okazują się mało prawdopodobne dzięki dekarbonizacji, ale te najbardziej obiecujące zostały przekreślone przez tragiczne opóźnienie w działaniu. Okno możliwych przyszłości klimatycznych zawęża się i mamy jaśniejsze wyobrażenie o tym, co ma nadejść: nowy niestabilny świat, na szczęście bez klimatycznej apokalipsy” – napisał David Wallace-Wells, autor głośnej książki „Ziemia nie do życia”.

;
Wojciech Kość

W OKO.press pisze głównie o kryzysie klimatycznym i ochronie środowiska. Publikuje także relacje z Polski w mediach anglojęzycznych: Politico Europe, IntelliNews, czy Notes from Poland. Twitter: https://twitter.com/WojciechKosc

Komentarze