Dzwony biły nie tylko w Polsce. W rodzinnym kraju ta śmierć wywołała zbiorową egzaltację. W Rzymie miliony pielgrzymów uczestniczyły w obrzędach pogrzebowych „papieża stulecia”. Zgromadziły one światowych liderów. 20 lat później spuścizna Jana Pawła II, mimo najszybszej w dziejach kanonizacji, okazuje się mniej trwała od pomników, które stawiano nad Wisłą
2 kwietnia 2005 roku Polska została sparaliżowana. Żyjące na początku XXI wieku pokolenia Polaków w swoim poczuciu traciły najwybitniejszą jednostkę w dziejach, możliwe, że bardziej wybitną niż Piłsudski czy Mickiewicz – bo z wymiernym sukcesem odniesionym w skali światowej.
Potwierdzały to wołania międzynarodowej społeczności, zebranej w dniu pogrzebu w liczbie kilku milionów na Placu św. Piotra. Tam domagano się, by „maratończyk Boga” z 27-letnim pontyfikatem, został natychmiast przez aklamację włączony w poczet świętych katolickiego Kościoła.
Ale już wtedy ujawniła się rysa na spiżowym pomniku.
Wprawdzie dopiero kilka lat później, niemniej komunikatywnym językiem i trzeźwo ojciec Peter Gumpel, konserwatywny, ale rzetelny jezuita i profesor papieskiego Uniwersytetu Gregoriańskiego w Rzymie, który na procesach kanonizacyjnych zjadł zęby, wyjaśnił: „»Santo subito« wykrzykiwały w sposób uzgodniony zorganizowane grupy Polaków”.
Co naruszało kryterium spontaniczności w prawie kanonicznym, przesądzające o natychmiastowym wyniesieniu na ołtarze. Procedury „natychmiast święty” Watykan wprawdzie nie zastosował, ale Jan Paweł II został kanonizowany w turbo-tempie, dziewięć lat po śmierci. Jak żaden z beatyfikowanych i kanonizowanych poprzedników.
Proces beatyfikacji i kanonizacji nie powstrzymały jednak ani erozji pamięci o „wielkim papieżu”, ani, co istotniejsze, kryzysu Kościoła katolickiego w Europie i na obydwu kontynentach amerykańskich.
A przecież przekucie zastanego tam po papieżu Pawle VI (1963-1978) kryzysu Kościoła w triumfalny pochód katolicyzmu Jan Paweł II uczynił osią swojego pontyfikatu. Zatrzymanie procesu dechrystianizacji i uwiądu katolicyzmu w życiu społeczeństw postmodernistycznych zamierzał przeprowadzić przy wykorzystaniu medialnej autoprezentacji, osobistego uroku na skalę światowej gwiazdy, jaki wokół siebie roztaczał.
Dlatego pomimo spadku zainteresowania Kościołem od przełomu lat 1960/1970, swoją charyzmą i akcjonizmem (pielgrzymki do 134 krajów, masowe kanonizacje lokalnych świętych, międzynarodowe dni młodzieży, spotkania z celebrytami pokroju księżny Diany Windsor, Micka Jaggera, Boba Dylana), zapewnił Kościołowi stałą obecność w mediach.
Tu tkwiła jednak słabość pontyfikatu. Masy szły na spotkania z papieżem, odrzucając jego naukę.
Flagowego przykładu dostarczyła rodzima Polska. Już w 1991 roku musiał papież wykrzyczeć w Kielcach, jak „boli go”, że rodacy ćwiczą się w grzechu hedonizmu, konsumpcji i aborcji. Czerwony od gniewu łajał i wygrażał palcem. Czuł się do tego uprawiony, skoro po zawarciu „sojuszu stulecia” z USA doby prezydentury Ronalda Reagana przyczynił się rozłożenia na łopatki komunizmu w Polsce, wprowadzając ją do grona europejskiej rodziny narodów.
Jan Paweł II nie tylko spersonalizował Kościół, ale trzymał go twardą ręką. Bo tylko podkręcając centralizm rzymski, zamknięty w dewizie „Roma locuta, causa finita”, był przekonany, że uda mu się reewangelizować „pustkowia cywilizacji śmierci”, narzucając na wszystkich kontynentach konserwatywną wizję katolicyzmu. Wehikułem krucjaty reewangelizacji, w przeciwieństwie do krucjat średniowiecza, bez miecza, za to z kropidłem w ręku, uczynił konserwatywne oddolne organizacje katolickie. Forpocztę stanowili Legioniści Chrystusa i Opus Dei. W tym samym szeregu maszerowały jednak charyzmatyczne formacje świeckich jak Focolari, Comunione e Liberazone, Ruch Neokatechumenalny, Wspólnota Sant’Egidio czy Cursillos.
Kluczowa rola przypadła Opus Dei, tajnej sekcie w Kościele, sojuszniczce gen. Franco w latach hiszpańskiej wojny domowej (1936-1939).
Jan Paweł II wyjął ją spod kompetencji lokalnych biskupów i nadał ekskluzywny status „prałatury personalnej”, czego konsekwentnie odmawiali poprzedni papieże: Pius XII (1939-1958), Jan XXIII (1958-1963) i Paweł VI.
Tak Jan Paweł II stworzył państwo w państwie, białą gwardię watykańską z militarnym antykomunizmem i nieukrywaną wrogością do reformatorskiego w Kościele II Soboru Watykańskiego (1962-1965).
Członkami Opus Dei poobsadzał kluczowe urzędy w kościelnej centrali. Po raz pierwszy na członka Opus Dei wprowadził kardynała (Peruwiańczyka Juana Luisa Cipriani Thorne). Od lat 80. pęczniała lista osób na szczytach watykańskich związana z tajną organizacją. Od kardynała-sekretarza stanu, nr 2 w Watykanie, Angelo Sodano, przez osobistego sekretarza papieża abp. Stanisława Dziwisza, po komendanta Gwardii Szwajcarskiej, zamordowanego w niejasnych okolicznościach pułkownika Aloisa Estermanna (1998).
Ale kluczowa rola przypadła numerariuszowi Opus Dei, hiszpańskiemu lekarzowi Joaquinowi Navarro Vallsowi. W roli przyjaciela papieża i rzecznika prasowego Watykanu sterował on jego oficjalną agendą w najbardziej dla Opus Dei pożądanym kierunku.
W 1981 roku w ręce Opus Dei przeszły watykańskie finanse, kiedy na czele banku watykańskiego (IOR) stanął abp Paul Marcinkus, powiązany z mafią, Lożą P2, tajną organizacją Gladio i włoską chadecją, przy okazji poszukiwany za przestępstwa finansowe przez FBI.
Niemniej istotne jest to, że w wewnętrznej wojnie domowej Opus Dei wyparło w Watykanie dwa liberalne zakony, jezuitów i franciszkanów. Nakręciło to oszczerczą kampanię przeciwko liberalnemu kardynałowi Carlo Maria Martiniemu z Mediolanu i zsyłce zbyt krytycznego redaktora naczelnego „La Civita Cattolica” Bartolomea Sorge, też jezuity, na krańce republiki włoskiej – z Rzymu do Palermo.
Upadek demona antyreligijnego komunizmu w Europie Środkowowschodniej (1989), sukces, w którym Jan Paweł II miał swój udział, jakkolwiek tylko jako jeden z aktorów politycznych, okazał się dla jego wizji krucjaty prawdziwym wiatrem w plecy. Już wcześniej podatny na mistyczne podszepty odczytał ocalenie z zamachu 13 grudnia 1981 roku na Placu Św. Piotra jako bezpośrednią ingerencję Boga w ochronę jego życia.
Dostrzegł w tym cudzie rękę Maryi, zarazem zlecenie misji z boskiego nadania: wprowadzenie chrześcijaństwa w III tysiąclecie – z tarczą w ręku i wysoko podniesioną przyłbicą.
Wizja rekonkwisty zdławiła teologię wyzwolenia w Ameryce Południowej i Środkowej. Tam bowiem rzesze trzymanej od wieku pod butem biedoty zatknęły Chrystusa na karabinie, czyli wyprowadzoną z kart ewangelii walkę o równość społeczną uczyniły sztandarem w buncie przeciwko wyzyskowi, zarazem feudalnej arystokracji kościelnej. Ta wszak aliansem złączyła się z krwawymi prawicowymi dyktaturami.
Ubogie masy katolickie domagały się natychmiastowego wsparcia urzędowego Kościoła w zaprowadzeniu sprawiedliwości na kontynencie. Tylko że tu i teraz, nie w amorficznej wieczności. Takie opary zapachniały w Watykanie swądem szatana – marksizmem w czystej postaci.
Tymczasem ofiarą prawicowych reżimów padali sami duchowni. Wśród nich abp Salvadoru Oscar Romero, zamordowany, było nie było, przy ołtarzu. Kilka miesięcy wcześniej abp Romero udał się do Rzymu. Otoczenie Jana Pawła II konsekwentnie odmawiało mu audiencji, aż apb Romero ze składanym krzesełkiem turystycznym udał się rankiem na Plac św. Piotra, by po sześciu godzinach w południe, w dniu papieskiej audiencji dla tysięcy pielgrzymów, z pierwszego szeregu wykrzyczeć do przejeżdżającego papieża, że czeka na spotkanie. Przyjęty w końcu błagał papieża o pomoc przeciwko „szwadronom śmierci”, mordującym księży.
W odpowiedzi usłyszał, że musi się porozumieć z juntą. W efekcie dwa miesiące później już nie żył.
Szczytne zadanie zaduszenia „teologii wyzwolenia” przypadło w udziale Legionistom Chrystusa. Przewodził im szalbierczy seksualny drapieżca Maciel Degolado, który przez dekady molestował seksualnie swoich kleryków, przy okazji posiadał dwie żony, jedną w Meksyku, drugą w Madrycie – całkiem możliwe w dobie analogowej. Jeszcze w 2004 roku Jan Paweł II na oczach całego świata wyraził wdzięczność ojcu Degolado za zasługi dla Kościoła i wzorowe kształcenie postaw katolickiego narybku.
Dysponujemy wiarygodnym przekazem, który padł z ust samego kardynała Josepha Ratzingera, późniejszego papieża Benedykta XVI, skierowanym do meksykańskiego biskupa Carlosa Talavery. Orbitujący w Watykanie poza układami włosko-południowoamerykańskimi niemiecki kardynał bez ogródek wyznał meksykańskiemu biskupowi:
Przedkładanie papieżowi dowodów seksualnych nadużyć protegowanego jest niemożliwe.
Bo ceni sobie „bardzo osobę Maciela, który wiele dobrego uczynił dla Kościoła”. Dopiero kiedy kard. Ratzinger zastąpił poprzednika na papieskim tronie (2005), spacyfikował lidera Legionu Chrystusa. Militarny w nazwie, sojusznik prawicowych reżimów, wyćwiczony w katolickiej ortodoksji, implantował na kontynent amerykański ultrakonserwatywną wizję katolicyzmu, czym wypełniał rzeczoną misję reewangelizcji. Za pontyfikatu Jana Pawła II edukował elity krajów w 60 college’ach i na 90 uniwersytetach.
W Afryce idea rekonkwisty forsowała kampanie przeciwko prezerwatywom jako środkom w walce z epidemią HIV. W Europie i USA konfrontacja z „metafizycznymi wygnańcami”, jak wielki przyjaciel Jana Pawła II, ultrakonserwatywny kardynał z Kolonii Joachim Meisner określał społeczeństwo postmodernistyczne (postchrześcijańskie), rozciągała się na konfrontację ze zwolennikami aborcji, eutanazji, in vitro, czy równouprawnienia kobiet.
Tu narzędziem nacisku papież znad Wisły uczynił politykę personalną: obsadzanie biskupich stolic konserwatywnymi hierarchami. Biskupów diecezjalnych zamienił w namiestników prowincji, wykonujących jego dyrektywy. Jeśli któryś z hierarchów zaszedł mu za skórę, postępował tak jak z biskupami holenderskimi. Przed synodem najbardziej liberalnego lokalnego kościoła w Europie, wezwał siedmiu biskupów holenderskich na dywanik do Rzymu, zamknął ich w średniowiecznej sali i nakazał podpisać 46 deklaracji, w których wymusił odejście od wszystkich progresywnych praktyk.
By zneutralizować liberałów w holenderskim episkopacie, zwiększył liczbę diecezji w Holandii.
A kiedy podczas wizyty w tym kraju, sprzeciwiło mu się kilka zakonnic, które na czas zaplanowanych noclegów Papieża w ich klasztorze w Amersfoort postanowiły nie zmienić skromnych świeckich ubrań na habity, Jan Paweł II demonstracyjnie spędził tylko jedną noc pod ich dachem. Ale już wtedy holenderscy katolicy mieli świadomość, że Papież przyjeżdża z „ostatnim namaszczeniem”. Rozumiała to też spora grupa kardynałów z Europy Zachodniej. W miarę przedłużania się pontyfikatu z inspiracji kardynała Carla Marii Martiniego zwarła szeregi, by na kolejnym konklawe nie dopuścić do wyboru następcy, ulepionego z podobnej co Jan Paweł II gliny. Udało się to jednak dopiero podczas kolejnej elekcji papieskiej w 2013 roku, kiedy wybrano obecnego papieża Franciszka.
Odejście przez obecnego pontyfeksa od kursu Jana Pawła II widać najwyraźniej w zdegradowaniu roli Opus Dei, odebraniu sekciarskiej organizacji statusu „personalnej prałatury”, oraz w wyniesieniu na ołtarze abp. Oscara Romero.
Przede wszystkim jednak porzucenie fantasmagorycznej wizji reewangelizacji w duchu ultrakonserwatywnego katolicyzmu dostrzec można w uczynieniu Kościoła „szpitalem polowym” i ukuciu formuły „ubogiego Kościoła ubogich ludzi”. W tym także otwarcia go na grupy homoseksualnych katolików, rozwodników i wszelkich mniejszości.
Nie zapobiega to w Europie i USA dalszej erozji Kościoła, skompromitowanego falą ujawnienia tuszowanych przez dekady seksualnych przestępstw duchownych.
Te zamieniły obsesyjnie forsowane rygorystyczne nauczanie Jana Pawła II w zakresie etyki seksualnej Kościoła w czystą hipokryzję.
Skandal związany ze strukturalnym ukrywaniem przestępstw seksualnych pod dachem Kościoła wylał się szerokim strumieniem od USA przez Australię po Europę po roku 2008. Owszem, obrońcy Jana Pawła II wskazywali na kroki, jakie ten podjął, by ukrócić proceder. Ale nieprzekonująca argumentacja nie poprawiła wizerunku ani Kościoła, ani polskiego papieża, skoro jego niemiecki następca na tym polu musiał jeszcze walczyć z wiatrakami. Upublicznione przez media utarte schematy, które Kościół dla utrzymania swojego wizerunku, a kosztem nieletnich ofiar, wypracowywał przynajmniej od początku XX wieku, w tym także za pontyfikatu Jana Pawła II, podkopały jego wiarygodność. Benedykt XVI musiał odpokutować za powszechność stosowania od 1922 roku instrukcji „Crimen solitationis”, która umożliwiała tuszowanie pedofilii duchownych i sankcjonowała praktykę przenoszenia drapieżników w sutannach z parafii do parafii, a nawet na innych kontynent. A Jan Paweł II tak jak jego poprzednicy, Pius XI, Pius XII, Jan XXIII, Paweł VI wchłonął implementację instrukcji „crimen solitationis”.
Jan Paweł II nie docenił także, że sama wielka narracja o zbawieniu ludzkości przez Chrystusa jest zbyt abstrakcyjna i nie do przyjęcia dla społeczeństwa postmodernistycznego, kładącego nacisk na dobrostan jednostki, jak to ujęła francuska filozofka Chantal Desol. Wyraźnie widać to w Polsce, w której drastycznie spada liczba powołań kapłańskich, uczestnictwo w niedzielnych mszach i frekwencja w lekcjach religii, nie mówiąc o masowym zaniku praktyk katolickich w codziennym życiu.
Dlatego próby rewaloryzacji oceny pontyfikatu polskiego papieża w spolaryzowanym społeczeństwie polskim urastają do rangi narzędzia w toczącej się w całej przestrzeni transatlantyckiej wojny kulturowej.
Wymusza ona na politycznej prawicy i jej zwolennikach nad Wisłą lukrowanie papieskiej postaci w wadowickiej kremówce, pozbawienie jego pontyfikatu półcieni. Bo całościowa ocena pontyfikatu nie może przemilczać jego blasków, wśród których figurują nowatorski program pielgrzymek, wspieranie idei jedności Europy, z silnym uwzględnieniem Europy środkowo-wschodniej, „mea culpa” Kościoła z 2000 roku, dialog z judaizmem i religiami niechrześcijańskimi.
Mitologizacja postaci Jana Pawła II umożliwia wyznawcom populizmu grzanie się w narodowej dumie, skoro sponiewierany przeszłością naród w blasku wielkiego rodaka może wyzbyć się historycznych kompleksów. Kościelnej hierarchii natomiast, zapatrzonej w złote lata Jana Pawła II, pozwala wykazać się uformowaniu przez polski katolicyzm świętej postaci dla powszechnego Kościoła.
Lepienie narodowego mitu z Jana Pawła II, jak wykazała to w jedynej naukowej publikacji dr Magdalena Hodalska z UJ, już za jego życia szło w parze, owszem, z kartkowaniem albumów o nim, ale i z omijaniem jego encyklik. Ignorowano wezwanie „Lwa z Watykanu”, który sprzeciwił się krucjacie swojego politycznego sojusznika George’a W. Busha w Iraku (2003).
Jakoś nikt w Polsce nie zorientował się, że papież zignorował nawet dopuszczalne w kościelnej doktrynie prawo do „wojny sprawiedliwej”.
Wcześniej niemal jedna czwarta Polaków powiedziała „nie” swojemu rodakowi, głosując w referendum przeciwko wejściu do UE, akurat w obawie przed podmyciem swojej narodowej tożsamości. Ci sami „gorliwi katolicy” zdeptali jedną z pereł pontyfikatu, dialog międzyreligijny. Bardziej papiescy niż sam papież i dyszący antyukraińskim afektem (za Wołyń) katolicy z Przemyśla okupowali przewidzianą do przekazania grekokatolikom na pięć lat ich wcześniejszą świątynię, pikietowali przed rezydencją miejscowego katolickiego ordynariusza i przemocą nie dopuścili do transferu. W swoim zacietrzewieniu zignorowali, że decyzja papieża o przekazaniu świątyni unitom uwzględniała nowe relacje między Polską a Ukrainą oraz porządkowała katolickie i unickie struktury kościelne na wschód od Polski.
Można nawet zaryzykować, że sam Jan Paweł II jako osobiście skromny człowiek nie życzyłby sobie mitologizacji swojej postaci. O czym warto pamiętać 20 lat po jego śmierci.
Historyk, politolog i watykanista, prof. na Uczelni Korczaka w Warszawie i Uniwersytecie we Freiburgu.
Historyk, politolog i watykanista, prof. na Uczelni Korczaka w Warszawie i Uniwersytecie we Freiburgu.
Komentarze