Wody Polskie do dziś uważają, że budowanie wielkich zbiorników retencyjnych to najlepsza forma zabezpieczenia zasobów wodnych. Bzdura. Potrzebujemy zmiany myślenia. Wciąż skupiamy się na zabezpieczaniu wody dla ludzi zamiast dla rzek i jezior. A w następstwie dla ludzi
Czy Robert zwariował? Dlaczego wypuścił tego leszcza do wody?
Przecież wędkuje od siódmego roku życia, jak wszyscy. Kto się miga od wędkowania, nie jest prawdziwym mężczyzną. Pierwszą wędkę zrobił z leszczyny. Pierwszą płotkę złowił z pomostu, z którego dzieciaki w Drawnie skakały do wody.
A tego leszcza w lipcu 1999 roku podholował pod łódkę, był spory, więc przez chwilę się z nim siłował, aż nagle po prostu uwolnił rybę z haczyka. A potem wszystkie złowione ryby wrzucił do jeziora.
- Albo mi się wydawało, albo ten leszcz spojrzał na mnie, jakby chciał powiedzieć: „męczę się, wypuść mnie” – pamięta profesor Robert Czerniawski, hydrobiolog.
Miał wtedy 24 lata i już nigdy nie zarzucił wędki. Bo „nie będzie się znęcał dla przyjemności”. Ale ryby wciąż odławia, by je badać. Współpracuje też z wędkarzami w proekologicznych przedsięwzięciach.
Zespół Czerniawskiego, kierownika Katedry Hydrobiologii przy Instytucie Biologii Uniwersytetu Szczecińskiego, sprawdza stan ekologiczny polskich rzek i jezior przepływowych, czyli „rzek, które natrafiły na dołek, rozlały się i utworzyły jeziora” (mówimy o 95% jezior w Polsce).
Czerniawski brał udział w najdroższym w historii Unii Europejskiej projekcie renaturyzacji rzek LIFEDrawaPL. Unia przeznaczyła prawie siedem milionów euro na stworzenie warunków do powrotu i rozwoju krytycznie zagrożonych gatunków ryb i roślin wodnych oraz budowę sześciu przepławek na Drawie w zachodniopomorskiem. Teraz łososie, trocie, lipienie, głowacze i minogi mogą znowu swobodnie migrować.
Wcześniej łososie natrafiały na bariery, między innymi na jedną z najstarszych w Europie elektrownię wodną Kamienna, którą Niemcy zbudowali na przełomie XIX i XX wieku.
Wspinamy się na wieżę widokową, by przyjrzeć się wodnemu labiryntowi – nowoczesnej przepławce, która działa od 2019 roku.
Pierwotna przepławka nie działała dobrze, prąd wabiący ryby płynące rzeką był za słaby. Mimo to łososiom udało się tu przetrwać do połowy lat 80. Drawa była wówczas jedyną ich ostoją w Polsce. Ostatniego łososia odłowiono w 1986 roku.
- Oczyszczenie zbiornika zaporowego na początku lat 80. dobiło populację” – opowiada Czerniawski. – Osad z rozkładającym się mułem spłynął na długie kilometry poniżej zapory i zasypał tarliska grubą warstwą. Od trzydziestu lat próbujemy wspólnymi siłami odtworzyć gatunek. Rząd polski, ichtiolodzy i przyrodnicy wpuszczają narybek ze stada tarłowego pochodzącego pierwotnie z Dźwiny na Łotwie. Ale jednocześnie przyzwala się na odławianie w morzu i na trasie wędrówki łososia do Drawy. Więc jak ta populacja ma się odrodzić?
W 2020 roku licznik na przepławce przy elektrowni zarejestrował dziewięć łososi, cztery sztuki poniżej tamy.
W przepławce na rzece Parsęcie i na Słupi odnotowano po jednej sztuce.
Przeglądam gatunki ryb chronionych w Polsce. Łososia, który jest wskaźnikiem dobrej jakości wód, wśród nich nie ma. Figuruje za to w Polskiej czerwonej księdze zwierząt Instytutu Ochrony Przyrody PAN w Krakowie – jako gatunek krytycznie zagrożony.
Międzynarodowa Rada Badań Morza (ICES) orzekła, że w 2024 roku nie powinno się w ogóle poławiać łososia. Od 2022 roku komercyjne połowy tej ryby są ograniczone do Basenu Botnickiego i Zatoki Fińskiej. W Bałtyku właściwym dozwolony jest wyłącznie połów rekreacyjny, limit to jeden łosoś dziennie.
Na liście gatunków chronionych są za to obficie występujące gatunki, między innymi koza pospolita, głowacz białopłetwy czy różanka. One, w przeciwieństwie do łososia, nie mają żadnego znaczenia gospodarczego, wyjaśnia Czerniawski. – Niestety w Polsce istnieje bardzo silne lobby gospodarcze.
Więc łosoś jest ciągle odławiany.
- Wędkarstwo jest jak hazard, uzależnia, mówi Artur Furdyna, ichtiolog, hydrobiolog, koordynator terenowy renaturyzacji Drawy. Na spotkanie w swoim mieszkaniu w Czaplinku na Pojezierzu Drawskim specjalnie założył szarą koszulkę z napisem „Poszedłem na ryby, kiedyś wrócę”.
- Jak ktoś zachoruje na wędkarstwo, to jest ciężka choroba. Amok połowu potrafi tak człowiekiem zawładnąć, że rozsądek diabli biorą.
Furdyna też łowi, ale sporadycznie. Pierwszego karpia złowił na bambusowy zestaw. Nie miał jeszcze czterech lat. Ryba prawie wciągnęła go do wody. Puścił wędkę i z płaczem pobiegł do ojca.
Furdyna „wychował się na stawach rybnych”. Jego ojciec, ichtiolog, projektował i prowadził gospodarstwa rybne w Małopolsce, najpierw państwowe, później prywatne. Specjalizował się w hodowli karpia, pracował też w zespole, który wprowadził obce dla Polski ryby karpiowate: tołpygę i amura. – Zaadaptowały się u nas i do dziś są z nimi problemy. Amur to krowa, która zasrywa wodę: je ogromne ilości roślin, wydala niestrawione resztki. Z kolei tołpyga konkuruje z innymi gatunkami planktonożernymi, więc też jest niekorzystna.
- To dlaczego eksperymentowano z takimi rybami?
– Taka moda była. Wprowadzano gatunki uzupełniające, żeby na przykład staw nie zarastał. Różne były motywacje. Poza tym do dziś w myśleniu rybackim pokutuje przeświadczenie, że akwakultura i marikultura to droga do wykarmienia społeczeństwa. Coś w tym jest, bo białko rybne powinno być częścią diety. Ryby trzeba hodować w zrównoważony sposób, z kontrolowaną presją na środowisko.
Problem powstaje, gdy pojawia się jakiś ekonomista i zaczyna wszystkim we łbach mieszać: bo można więcej wycisnąć, po co oszczędzać i tak dalej.
I się wtedy robi patologia, bo się chce więcej i więcej. Teraz rybołówstwo to przemysł.
Przy intensywnej produkcji w stawach: futrowaniu i obłożeniu witaminami masz karpia po roku. A gdyby poczekać trzy lata i wykorzystać naturalną produktywność w zbiorniku, to by były naprawdę zdrowe i pyszne ryby do zjedzenia – mówi Furdyna.
Furdyna po studiach na wydziale Rybołówstwa w Szczecinie przez dziesięć lat pracował jako rybak, wyciągnął tony węgorzy na sznury. – Taki rodzaj rybołówstwa to trochę jak wędkarstwo, była przygoda.
Zrezygnował z połowów na Bałtyku, kiedy półtoraroczna córka przed nim uciekała, bo go pół roku w domu nie było. Przewiało go na Zalew Szczeciński. Pierwszą łódkę odkupił od byłej rybaczki, która po śmierci męża przez lata samotnie poławiała i gospodarzyła nad Dziwną koło Wolina.
Kiedy przyjęły się siatki skrzelowe z małymi oczkami ustawiane w wodzie pionowo, to dla ichtiologa było już za dużo. Furdyna zawsze używał sieci nastawionych na duże ryby. Kiedy pojawiły się siatki skrzelowe, „poszła presja połowowa na okonia, zaczęły się odłowy innych gatunków i narybku”. Furdyna nie mógł tego zaakceptować. – Praktycznie wykańczaliśmy szanse na jakąś przyszłość dla tych ryb.
Wrócił do współpracy z uczelnią, funkcjonowała już jako Zachodniopomorski Uniwersytet Technologiczny. Zaczął walczyć o holistyczne podejście do renaturyzacji ekosystemów rzecznych. Bo samo „naprawianie konkretnej rzeki pod jakiś gatunek” to za mało. Trzeba zadbać o cały ekosystem. To, co dzieje się w Drawie i jej zlewni, Inie, Gowienicy, czy jakimkolwiek zasilającym Odrę strumyczku na Pomorzu Zachodnim, Górnym czy Dolnym Śląsku, ma przełożenie na kondycję całej rzeki. Bo woda płynie. A zlewnia Odry zajmuje jedną trzecią powierzchni Polski.
– Nie wystarczy, że zajmiemy się korytem Odry.
To tak jakbyśmy ratując drzewo zajmowali się tylko pniem, a pominęli koronę, liście i korzenie.
Czerniawski myśli podobnie. Powtarza, że „woda, rzeka, jezioro to organizm”. Ma płuca w postaci roślin i wątrobę w postaci osadów dennych, w których zachodzi przemiana różnych związków.
- Nie można zniekształcać elementów ekosystemu rzecznego, a tym bardziej ich usuwać, bo cały organizm będzie cierpiał. Rzeka zachoruje, jak Odra, która już od lat cierpi na bardzo zaawansowaną chorobę. Ciągle udajemy, że leczymy rzekę, a tylko pogłębiamy jej chorobę.
Odra jest przekształcana od ponad dwustu lat. Po wielkiej powodzi z 1736 r. powstaje Kanał Bydgoski i Kanał Kłodnicki (dzisiejszy Gliwicki). Od poł. XVIII w. po Odrze pływają już liczne statki żaglowe. Z kopalni i hut Górnego Śląska transportowany jest węgiel, port w Malczycach przyjmuje transporty kamienia ze strzegomskich kamieniołomów. W XIX wieku 1000-kilometrowa Odra jest o 100 km krótsza (w sumie zostanie skrócona o 160 km).
Powstają śluzy, jazy i wały przeciwpowodziowe. Rozrastają się porty w okolicach Wrocławia, Koźla, Malczyc i Głogowa. Intensywna regulacja kończy się na początku XX wieku.
Zauważono, że woda na wyprostowanych odcinkach płynie znacznie szybciej. Miało to znaczenie zwłaszcza podczas powodzi – „fala powodziowa przemieszczała się szybciej, nie napotykała po drodze na naturalne przeszkody, które by ją spowolniły i rozlewały na obszary zalewowe”.
„Demolka” Odry! Furdyna nie używa pojęcia regulacja, bo to manipulacja sugerująca, że to coś pozytywnego. Więc demolka powróciła wraz z pojawieniem się większych środków finansowych. W 2015 roku polscy urzędnicy zdobyli 1,3 miliarda dolarów „na pogłębienie Odry w celu ochrony przed powodzią”, z czego część to pożyczka od Banku Światowego.
Później doszło dofinansowanie z UE, ok. 200 mln euro. W 2020 roku Koalicja Ratujmy Rzeki nawoływała do wstrzymania finansowania projektu, by ocalić Odrę. Petycję skierowaną do Komisji Europejskiej podpisało 1188 osób.
- Na jeden próg na Odrze potrzebny jest miliard złotych. Owszem, ułatwi to żeglugę, ale zniszczy rzekę całkowicie. Zostaniemy z zanieczyszczonym kanałem – mówi Czerniawski, gdy spotykamy się w Katedrze Hydrobiologii w Szczecinie.
Na ścianie, zamiast ryb, wisi podobizna wyluzowanego kota Felka, instytutowej maskoty. Przypomina Czerniawskiemu, że nie ma sensu się stresować.
Rzucam okiem na przyczepiony do białej tablicy list o współpracy z uniwersytetem w Rwandzie. Zespół Czerniawskiego przeprowadza tam pionierskie badania, próbuje określić stan ekologiczny rwandyjskich rzek, dociera do miejsc, w których „nigdy nie było szkiełka ani oka badacza”, ma nadzieję opisać nieznane gatunki.
- Tam problemów z rzekami jeszcze nie ma, bo nie są aż tak przekształcone jak nasze. Brakuje na to pieniędzy – wyjaśnia Czerniawski. – Ale nie wiadomo jak długo to potrwa, bo Niemcy powoli inwestują w elektrownie wodne.
Zwykle patrzymy tylko na własne podwórko: na własne potrzeby i problemy. A z wodą się tak nie da.
– Jeżeli chcemy coś naprawiać, to trzeba robić to z głową, uwzględniając cały ekosystem. Pochopnymi działaniami się szkodzi – ostrzega Czerniawski na spotkaniu o problemach dorzecza Drawy w Złocieńcu. Siedzimy w sali kina „Mewa”. W grudniowy wtorek rano większość miejsc jest zajęta. Głos zabierają samorządowcy, starsi i młodsi mieszkańcy, leśnicy, aktywiści. Dyskusja, która miała trwać półtorej godziny, się przedłuża. Bo wyzwania dla Drawy to temat rzeka.
- To, co dzieje się w górnym biegu Drawy, odbija się w dolnym. Nie może być tak, że gdzieś wyżej ustawiamy jaz czy zastawkę i guzik nas obchodzi, co się dzieje niżej – tłumaczy Czerniawski.
Jednak rolnikom brakuje cierpliwości. – My będziemy uparci, zdobędziemy zezwolenie, bo chodzi tylko o podniesienie poziomu do tego, jaki był po wojnie – wykrzykuje z sali starszy mężczyzna, który „od szóstego roku życia nogi w Drawie moczy”.
Chodzi o spiętrzenie jednego z jezior. Rolnicy muszą skądś brać wodę, a „małe jeziora w górnej części Drawy są już praktycznie suche”, zaznacza 74-letni Stanisław Baliński, rolnik, przewodniczący Zachodniopomorskiej Izby Rolniczej. I pyta specjalistów, którzy biorą udział w spotkaniu: – Dlaczego brakuje wody, skoro tyle samo pada? Przecież przemysł się w powiecie drawskim aż tak nie rozwinął. Od czterech, pięciu lat mamy deszcze nawalne. Ziemia jest rozgrzana. I mamy efekt tłustej kaczki: woda spływa i płynie. Jak ją zatrzymać? Zasypać rowy? Na torfowiskach też nie ma wody, pomosty zaczynają już stać na lądzie.
Furdyna przypomina, jak działa przyroda, a jak postępuje człowiek. Skupianie się na deszczu nie ma sensu, bo rzeki i jeziora przepływowe w Polsce są zasilane głównie wodami podziemnymi. A my „bezkrytycznie wiercimy te studnie, wypompowujemy wody podziemne, żeby nawadniać uprawy”. – Poważnie zaburzyliśmy przez to równowagę w zlewni. Musimy zacząć przechodzić na nawadnianie z powierzchni. A z deszczem jest tak, że może padać, a i tak będzie susza, bo połowa wody z deszczu wyparowuje. Zostaje nam do dyspozycji 50%, latem 40%. Z tego 30% odpływa po powierzchni. 10% z opadów powinno wsiąkać do gleby. A my swoimi działaniami jeszcze redukujemy to wsiąkanie.
Wątpię, czy argumenty specjalistów docierają do obecnych na sali rolników. Ci twierdzą, że „walczą o przeżycie”, o „bezpieczeństwo żywieniowe Polski”, bo „jednym łososiem to się przecież nie najemy”.
Hydrobiolog Tomasz Krepski, adiunkt w Katedrze Hydrobiologii Uniwersytetu Szczecińskiego przestrzega przed sformułowaniami typu „po co nam ten łosoś”, bo to krótkowzroczne podejście. – Tak mówili sto, dwieście lat temu, kiedy prostowali Drawę. Być może nawet wtedy używali argumentów, że spław drewna jest ekologiczny. A teraz ponosimy skutki tych działań.
Możemy powtarzać, że woda jest dla człowieka a nie dla łososi.
Wodę w rzekach będziemy mieli mimo różnych działań, nawet z użyciem betonu. Ale dam Państwu szklankę wody z Wąsówki w Złocieńcu, która jest praktycznie ściekiem i szklankę wody na przykład ze Słopicy z ujścia do Drawy w Drawieńskim Parku Narodowym. I się zapytam, z której szklanki chcą się Państwo napić. Jeżeli nie zadbamy o każdy poziom ekosystemu zbiornika, to będziemy mieli wodę, która nam się do niczego nie przyda.
- Jakie bezpieczeństwo żywieniowe?! Dla wyżywienia naszej populacji w Polsce wystarczyłoby 10% tego rolnictwa. Mniejszych gospodarstw, które nie eksploatują aż tak gleby i wody, jest znikoma ilość. Teraz rolnictwo, hodowla to agresywny biznes. Jaką ja mam, na przykład, korzyść z tego, że nasz kraj jest czwartym na świecie producentem drobiu?
Tylko kupę kurzego gówna w rzekach z tego mam – piekli się Furdyna.
Co innego gospodarstwa ekologiczne jak Projekt Wiejski w Juchowie, producent certyfikowanej żywności ekologicznej, hodowca krów z własną paszą i kompostem – takich mogłoby zdaniem Furdyny powstać na Pojezierzu Drawskim więcej. – Te tereny się do tego doskonale nadają. Ludzie z całej Polski by zjeżdżali. Nie tylko, żeby skorzystać z ciszy, ale też nakupić produktów. Bierzmy przykład z gminy Brodowin w Niemczech. Oni po przemianach ustrojowych nie poszli w żadną komercję, tylko stworzyli ekologiczną gminę i dzisiaj żyją jak pączki w maśle,
bo cały Berlin tam na zakupy jeździ po sałatkę niepryskaną.
Brodowin leży w rezerwacie przyrody Schorfheide-Chorin, w otoczeniu siedmiu jezior na terenie zlewni Odry, ostoi ptaków. Działają tam trzy rodzinne gospodarstwa. Można pozwiedzać, pojeździć na rowerze, skosztować sera, miodu, soków.
Na Pojezierzu Drawskim mogłoby być podobnie. – Kto by nie chciał spróbować lokalnych ryb? Sielawa jest naprawdę bardzo smaczna – zapewnia Furdyna. – Ale nie kupisz ryby z tych jezior, bo przyjeżdża rybak komercyjny i wyławia wszystko jak leci. Potem sprzedaje to w Warszawie albo na Mazurach. Miejscowi nie mają z tego żadnych korzyści.
Z Festiwalu Pol’and Rock, który dwa lata temu przeniósł się z Płotów na dawne lotnisko wojskowe w Broczynie, siedem kilometrów od Czaplinka, też nie ma najmniejszego pożytku. – Miejscowi mają zakaz sprzedaży czegokolwiek, niby ze względów bezpieczeństwa – mówi Furdyna. – Ten Woodstock to najazd Hunów. Lasy zasrane, za przeproszeniem, ogromna ilość ścieków trafia do czaplineckiej oczyszczalni, która nie jest w stanie tego przerobić, bo i tak już dawno nie daje rady. To wszystko ląduje potem w jeziorze Drawsko, bo tam odprowadzane są ścieki z Czaplinka i okolic. Kiedyś to było krystalicznie czyste jezioro. To drugie najgłębsze jezioro w Polsce! Teraz są takie zakwity, że się kąpać nie da – mówi Furdyna.
Razem z Czerniawskim nawołuje, by skończyć z odprowadzaniem ścieków do jezior. – Jeżeli odprowadzamy ściek do rzeki, to woda jest jeszcze w stanie się oczyścić – mówi Czerniawski. – Na przykład Korytnica płynąc przez lasy oczyszcza się do tego stopnia, że do Drawy wpada woda bardzo dobrej jakości. To siła natury.
Drawsko to nie jedyne zanieczyszczone jezioro na Pojezierzu Drawskim. Stan ekologiczny i fizykochemiczny praktycznie wszystkich drawskich jezior jest alarmujący. I tu znowu mamy efekt domina w ekosystemie: zakwity i zawiesina mają negatywny wpływ na stan rzek, które z jezior wypływają, a potem wpadają do Odry.
Czy to się da odwrócić? Zdaniem Furdyny to dosłownie ostatni moment. – Jeżeli będziemy dalej demolować ekosystem: betonować, prostować, bezkrytycznie godzić się na pobór wód podziemnych, stawiać jazy i zapory, które są jak zatory w żyle, odprowadzać ścieki do jezior, to jesteśmy, że tak powiem, w otworze ciemnym.
Furdyna już kranówki nie pije. Od ponad roku czerpie wodę z prywatnej studni. – W listopadzie 2022 roku w Czaplinku doszło do zanieczyszczenia wody bakteriami kałowymi. Cały Czaplinek miał sraczkę.
Myślę o zatorach w żyłach Odry, kiedy wpatruję się w strugę pośrodku Drawieńskiego Parku Narodowego. Jeszcze kilka lat temu stały tu betonowe kręgi, by „woda spływała szybko i swobodnie, bez możliwości tworzenia jakichkolwiek warunków do życia”, tłumaczy mi Czerniawski. – Wody Polskie do dziś uważają, że budowanie, też z użyciem betonu, wielkich zbiorników retencyjnych to najlepsza forma zabezpieczenia zasobów wodnych. Bzdura. Potrzebujemy zmiany w sposobie myślenia.
Wciąż skupiamy się na zabezpieczaniu wody dla ludzi zamiast dla rzek i jezior i w następstwie dla ludzi.
Ale może się coś w końcu zmieni.
W umowie koalicyjnej znalazł się zapis o „dążeniu do renaturyzacji rzek”. Furdyna, „typowy społecznik, NGO-sowiec, zwolennik społeczeństwa obywatelskiego”, nie do końca ufa politykom. – Dochowanych umów w polityce to ze świecą szukać. Nie jestem super optymistą, bo PO wygrało, to się cieszymy. Czekam na efekty.
Efekty renaturyzacji na Drawie można było zaobserwować bardzo szybko. Struga na którą patrzę, jest w stanie się sama oczyszczać, na tarło wróciły pstrągi. – Przyroda wykorzystuje coś natychmiast. Nie trzeba długo czekać. Nie ma pustki – komentuje Czerniawski. – Teraz woda spływa znacznie wolniej, bo wyhamowuje na zakrętach i przełamaniach. Na tym krótkim dwudziestometrowym odcinku tutaj stwierdzimy jakieś pięć czy dziesięć sekund różnicy. Może się wydawać, że to mało, ale jeżeli taka rzeczka ma 15 czy 20 kilometrów długości i jeżeli cała tak meandruje, to nam się z tych sekund robi kilkadziesiąt minut.
Wyobrażam sobie dziesięć tysięcy strug i strumyków, skomplikowaną sieć zasilania Odry. Stoję jak zahipnotyzowana pośrodku dzikiego krajobrazu, powalonych, omszałych drzew, pozostawionych samym sobie. Wokół nikogo. Na drugim brzegu Drawy, przysiadła czapla. W wodzie tańczą włosieniczniki, wróciły tu po renaturyzacji. Między 2004, kiedy Czerniawski rozpoczynał badania w dorzeczu Drawy, a 2014 rokiem rośliny te podlegały w Polsce ochronie. Nie tylko spowalniają przepływ wody jednocześnie jej nie spiętrzając, ale stanowią też habitat dla ryb i bezkręgowców. Pod koniec lutego, na początku marca z tarlisk na utworzonym bystrzu wyklują się małe łososie. Znajdą schronienie w objęciach włosieniczników.
Teraz rzeka odpoczywa. Panuje cisza. Latem w sezonie kajakowym na Drawie tworzą się korki. W okresie poza tarłem łososia na terenie Parku Narodowego Drawą może spływać codziennie maksymalnie 700 osób, poza terenem Parku limitów nie ma.
Zespół Czerniawskiego usiłował przekonać rządzących, by podzielili ruch na poszczególne dni w roku, tak by spływy nie kumulowały się w weekendy. – Tak jak w Kanadzie czy w Norwegii. Trzeba wybrać datę w systemie internetowym i cierpliwie czekać na swoją kolej, czasami jest to kilka miesięcy, czasami czeka się latami. Do tego trzeba odpowiednio za to zapłacić.
A w Polsce pływanie po Drawie w ścisłym Parku to koszt kilkunastu złotych dziennie, wypożyczenie kajaka – jakieś grosze. A przecież im więcej się płaci, tym bardziej się szanuje i dba. Niestety spływom po Drawie często towarzyszą alkohol i wygłupy. Ci nietrzeźwi kajakarze depczą po tarliskach, po siedliskach włosieniczników, wyrywają te rośliny. Kąpią się w rzece, a to przecież zabronione w parkach narodowych.
Jak 300 kajaków szoruje przy niskim poziomie wody po tarliskach łososia, to niewiele z tarlisk zostaje.
Gdyby zależało to od niego, Czerniawski ograniczyłby ilość kajakarzy spływających Drawą w Parku. – Chodzi o ochronę przyrody a nie rekreację czy atrakcję. Ale trudno wprowadzić takie ograniczenia, skoro ludzie tutaj głównie z tego żyją. Chyba nie ma wokół Drawy ani jednej rodziny, w której ktoś nie byłby związany z turystyką.
Czerniawski doskonale pamięta obietnice składane mieszkańcom pod koniec lat 80-tych. Miał wtedy trzynaście lat, przysłuchiwał się w remizie strażackiej w Drawnie obradom nad utworzeniem parku narodowego. Zaproszono go, bo w ramach akcji Ligi Ochrony Przyrody zebrali z bratem najwięcej żołędzi dla dzików, dwa pełne worki. Na zebraniach krążył z tacami pączków i oranżadą.
Specjaliści uspokajali miejscowych: nie martwcie się likwidacją części przemysłu leśnego i ferm, park przyciągnie turystów, powstanie infrastruktura: hotele, pensjonaty, nowoczesne pola namiotowe. Mieszkańcy regionu na tym skorzystają. – Za wiele z tego nie wyszło, przyznaje Czerniawski. – Starsi ludzie mają trochę pretensje, że ich oszukano.
Młodzi pogodzili się ze stanem rzeczy. Widzą potrzebę ochrony.
Ale czy będzie co chronić? Mimo postępującego zanieczyszczenia jezior i odczuwalnej suszy jeszcze nie wszystko stracone, twierdzi Furdyna. – W porównaniu z innymi miejscami na świecie dorzecze Drawy wciąż nie jest aż tak bardzo zniszczone. To co mamy, jest skarbem, to miejsce wyjątkowe w skali Europy i świata. Tu powinien powstać jeden wielki rezerwat biosfery, żeby ochronić lokalną społeczność przed agresją industrialu, przemysłowym rolnictwem i innymi szkodliwymi przedsięwzięciami.
Sama regularnie uciekam na Pojezierze Drawskie ze Szczecina. Zaszywam się na ustronnym cypelku przy jeziorze Siecino. Cicho tam. Czasem słychać tylko prującą motorówkę. Leżę w hamaku marząc, by to miejsce pozostało takie na zawsze.
Siecino to jedyne jezioro w górnym biegu Drawy, które się jeszcze broni, opowiadał Czerniawski podczas grudniowego spotkania w Złocieńcu. I apelował: – Jeżeli chcemy poprawić naszą sytuację, to ratujmy w tej chwili jezioro Żerdno, Siecino i Dolinę Pięciu Jezior. Tam to jeszcze względnie dobrze wszystko wygląda. Powiem szczerze, na Pojezierzu Drawskim będzie bardzo ciężko. Kryzys hydrologiczny już się zaczął, mamy do czynienia z intensywnymi, cyklicznymi, bardzo groźnymi zakwitami sinicowymi. Skupmy się na tym, co jest zagrożone, nie na tym, co już jest chore.
Publikacja powstała przy wsparciu finansowym Unii Europejskiej. Wyrażone poglądy i opinie są wyłącznie poglądami autora(ów) i niekoniecznie odzwierciedlają poglądy Unii Europejskiej lub Europejskiej Agencji Wykonawczej ds. Edukacji i Kultury (EACEA). Ani Unia Europejska, ani organ przyznający nie ponoszą za nie
Dziennikarka, reporterka. Absolwentka filologii niderlandzkiej, literatury porównawczej i dziennikarstwa śledczego. Obecnie mieszka we Lwowie, czasami w Szczecinie. Poprzednie 11 lat spędziła w Belgii, Holandii i reszcie świata. Pisze o migracji i tematyce społecznej.
Dziennikarka, reporterka. Absolwentka filologii niderlandzkiej, literatury porównawczej i dziennikarstwa śledczego. Obecnie mieszka we Lwowie, czasami w Szczecinie. Poprzednie 11 lat spędziła w Belgii, Holandii i reszcie świata. Pisze o migracji i tematyce społecznej.
Komentarze