0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Ilustracja Iga Kucharska / OKO.pressIlustracja Iga Kucha...

Wyjdę stąd pachnąc smażoną cebulą. Włosy i odzież wchłoną jej zapach. W życiu nie kroiłam tyle cebuli.

JESTEŚMY TU RAZEM

Powoli wyczerpują się zasoby dobrej woli i możliwości pomocy ukraińskim rodzinom, które ratując się przed rosyjską agresją, próbują w Polsce mieszkać, pracować i uczyć się. Państwo nie wspiera już Polek i Polaków, którzy przyjmują uchodźców. Czas na nowo ułożyć relacje i szukać rozwiązań. Chcemy w OKO.press opisywać historie gości z Ukrainy, usłyszeć je od was. Czekamy też na listy polskich pracodawców, gospodarzy, wszystkich osób, które chcą napisać komentarz lub zgłosić pomysł. Piszcie na adres [email protected].

МИ ТУТ РАЗОМ

Поволі вичерпуються ресурси доброї волі та можливості допомоги українським родинам, які, рятуючись від російської агресії, намагаються жити, працювати та навчатися в Польщі. Держава більше не підтримує польок та поляків, які приймають біженців. Настав час заново формувати стосунки та шукати рішення. В OKO.press ми хочемо описати історії гостей з України, почути їх від вас. Також чекаємо на листи від польських роботодавців, господарів та всіх, хто бажає написати коментар чи подати ідею. Пишіть на [email protected].

Długość kolejki mnie przeraża. Idę na początek, myśląc, jak się wepchnąć do budynku. Niosę 2 kg marchewki, siatkę cebuli, jak zadeklarowałam w tabelce dla osób gotujących, i puste słoiki.

02.03.2022 Krakow , ulica na Zjezdzie , Sklad Solny . Akcja " Zupa dla Ukrainy " . Fot. Jakub Porzycki / Agencja Wyborcza.pl
02.03.2022 Kraków, ulica na Zjeździe, Skład Solny. Akcja "Zupa dla Ukrainy" . Fot. Jakub Porzycki / Agencja Wyborcza.pl

Barszcz po zaporosku

Tłumaczę ludziom w kolejce, gotowym walczyć z moim zuchwalstwem, że nie przyszłam po dary. Switłana, jedna z wolontariuszek, prowadzi mnie do kuchni. Tam już praca wre. Ktoś obiera kartofle, ktoś buraki. Zabieram się do roboty. Mamy przygotować 25 litrów barszczu. Musi być wegański jak wszystkie zupy tutaj.

Tak naprawdę ja i kilka Polek wolontariuszek tylko przygotowujemy warzywa. Procesem zarządza Natasza. Najpierw szkli cebulę pokrojoną w kosteczkę. Dziwne, myślę, bo zawsze wrzucam do bulionu całą cebulę.

– To z jakiego regionu będzie barszcz? – pytam cicho po ukraińsku.

– Z zaporoskiego. Tylko że my gotujemy na mięsie. Nie wiem, jaki to będzie borszcz – sceptycznie patrzy na patelnię Natasza, mieszając szybko przezroczyste kosteczki, które pływają w oleju. Całość bulgocze, w kuchni unosi się słodkawy zapach. Pamiętam go z domu.

Babcia ciągle smażyła cebulę i dodawała ją do każdego dania, do pierogów i do makaronu. Dla mnie małej było to nie do zniesienia. Wyłapywałam brązowe kosteczki z zupy i układałam równiutko na brzegu talerza. Przypominałam babci, że obiecała już nie dodawać cebuli, bo przykleja mi się do podniebienia.

Na co babcia rzucała: – Wyście prawdziwego głodu nie poznali, kiedyś ludzie umierali, bo nie mieli co jeść.

Rozmowy przy krojeniu cebuli

Wolontariuszki patrzą, co Natasza po kolei wrzuca na patelnię. Pytają o proporcje. Mówią, że ugotują taką zupę w domu. W tej kuchni tylko Natasza i ja wiemy, jak przyrządzić prawdziwy ukraiński borszcz, tak się u nas mówi: borszcz.

– A u was w domu dodają na koniec drobno pokrojoną słoninę? – dopytuje mnie Natasza.

– Nie. I bez tego jest tłusty.

Pokroiłyśmy warzywa w 20 minut. Doświadczone gospodynie pokazywały mi różne techniki krojenia cebuli. Natasza uczyła panie szatkowania kapusty nożem. Później, okaże się, że i tak narąbały za grubo i za dużo. Natasza się martwi, żeby niczego nie zmarnować, nie zepsuć produktów.

W budynku, gdzie gotujemy, kiedyś była przychodnia lekarska. Cała kuchnia jest uzbierana z rzeczy na facebookowych grupach typu „Oddam za darmo”, szafki, stoły, nawet kanapa w biurze obok.

Przy krojeniu kobiety opowiadają, jakie stosują sztuczki, żeby ich dzieci nie zauważyły w potrawach czosnku, cebuli czy brokułów. Liczą, ile od wiosny przywiozły słoików z zupami. Ktoś nawet setki litrów.

Młodsze dziewczyny rozmawiają o podróżach i o planach na wieczór. Od oparów pocą się szyby, uchylamy okno.

A w kolejce toczą się całkiem inne rozmowy.

Przeczytaj także:

Szafa Dobra i Peron 4

Pierwszy raz w krakowskiej Zupie dla Ukrainy byłam na początku marca, dwa tygodnie po tym, jak rozpoczęła się wojna. Wtedy tramwaje były pełne zagubionych ludzi z walizkami, z wystraszonymi dziećmi.

Wtedy sądziłam, że to inicjatywa na chwilę. Ale działają już dziesiąty miesiąc i mówią, że nie zamierzają przestać. Najpierw karmili uchodźców na dworcu i wydawali słoiki w Składzie Solnym, potem przez trzy miesiące w kontenerach obok, byli przy Wileńskiej i wreszcie przenieśli się na Śniadeckich 3. Połączyli siły razem z dwoma innymi punktami pomocy: Szafą Dobra i Peronem 4. Z ostatnią założyli Fundację Kalina Kraków.

02.03.2022 Krakow , ulica na Zjezdzie , Sklad Solny . Akcja " Zupa dla Ukrainy " . Fot. Jakub Porzycki / Agencja Wyborcza.pl
02.03.2022 Kraków, ulica na Zjeździe, Skład Solny. Akcja "Zupa dla Ukrainy" . Fot. Jakub Porzycki / Agencja Wyborcza.pl

W budynku po lewej stronie jest Szafa Dobra, gdzie uchodźcy mogą dostać odzież, w środku jest Zupa dla Ukrainy i sklepik z bezpłatną żywnością, a po prawej – hostel na 25 miejsc, gdzie przyjmowane są osoby z dworca, które przyjechały późno albo nie mają nigdzie noclegu, głównie kobiety z dziećmi. Hostelem zarządza Peron 4.

"Teraz są ciężkie czasy, ludzie właściwie przestali pomagać. Pomagają nieliczni, zbiórki idą marnie, mimo tych ostatnich wydarzeń tragicznych w Ukrainie i bombardowań. To jest smutne, bo nawet rok nie upłynął od wybuchu wojny" – mówi Kasia Pilitowska, krakowska aktywistka, restauratorka, pomysłodawczyni Zupy dla Ukrainy. – "Ludzie są też przytłoczeni własną sytuacją. Ale potrzeby uchodźców nie zmalały. Niektórzy wracają w Ukrainę, ale część przyjeżdża z powrotem. I cały czas pojawiają się nowe osoby".

Latem zupa była mniej popularna: gorący posiłek nie był tak potrzebny. Tylko matki przychodziły po zupy dla dzieci. A zupy z Krakowa jechały aż do Ukrainy.

"Miałam cichą nadzieję, że po wakacjach zacznie się nowy boom, pojawi się nowa energia" – przyznaje Kasia. – "Tak się nie stało".

Dalsza część tekstu pod ramką.

Prowadzimy akcję: JESTEŚMY TU RAZEM. Powoli wyczerpują się zasoby dobrej woli i możliwości pomocy ukraińskim rodzinom, które ratując się przed rosyjską agresją, próbują w Polsce mieszkać, pracować i uczyć się. Państwo nie wspiera już Polek i Polaków, którzy przyjmują uchodźców. Czas na nowo ułożyć relacje i szukać rozwiązań. Chcemy w OKO.press opisywać historie gości z Ukrainy, usłyszeć je od was. Czekamy też na listy polskich pracodawców, gospodarzy, wszystkich osób, które chcą napisać komentarz lub zgłosić pomysł. Piszcie na adres [email protected].

Поволі вичерпуються ресурси доброї волі та можливості допомоги українським родинам, які, рятуючись від російської агресії, намагаються жити, працювати та навчатися в Польщі. Держава більше не підтримує польок та поляків, які приймають біженців. Настав час заново формувати стосунки та шукати рішення. В OKO.press ми хочемо описати історії гостей з України, почути їх від вас. Також чекаємо на листи від польських роботодавців, господарів та всіх, хто бажає написати коментар чи подати ідею. Пишіть на [email protected].

Plecaki po Dniach Młodzieży

Wracam do ludzi w kolejce. Stoją emeryci i młode matki z dziećmi w wózkach. Przykryte kocykami maluchy śnią sobie nie podejrzewając, gdzie się znalazły. Niektórzy emeryci mają wózki na zakupy. Uchodźców można poznać po plecakach, które zostały po Światowych Dniach Młodzieży w Krakowie. Dostali czerwone i niebieskie.

Kolejka przesuwa się powoli. Chociaż dzisiaj pogoda jest łagodna, po pół godziny stania jestem zmarznięta.

Z drzwi, na które patrzy kilkadziesiąt par oczu, wychodzi kobieta z dwoma workami produktów. Mija kolejkę, siada na ławce przed budynkiem.

"Nigdy nie wyjechałabym z Dniepra, ale zamknęli szpital onkologiczny" – mówi Oksana. Przyszła tu po raz pierwszy, chociaż w Polsce jest od kwietnia. Przyjechała z dorosłymi dziećmi: synem i córką.

Oksana miała operację, chodzi na chemioterapię. Ma drugi stopień niepełnosprawności. Kiedy rozmawiamy, dzwonią do niej z propozycją dziesięciodniowej rehabilitacji w sanatorium. Po ukraińsku rozmawia z wolontariuszką z Polski. Pytają ją o dochody. Tłumaczymy razem przez telefon, że roczny dochód Oksany składa się z pensji z pracy w Ukrainie i z pomocy dla osób z niepełnosprawnościami.

W Krakowie Oksana z dziećmi mieszka w hotelu. Zajmują jeden mały pokój z trzema łóżkami. W kwietniu zarejestrowała go na siebie znajoma Amerykanka, ale płaci rodzina Oksany.

W ciągu ośmiu miesięcy bezpłatnie mieszkali tylko 2 tygodnie. Szukają mieszkania na wynajem.

"Nie wiedziałam, co powiedzieć wolontariuszce, która pomagała nam znaleźć kwaterę. Czasem muszę coś zmyślać. Jak mówię, że mąż pracuje w Dnieprze i wysyła mi pieniądze, to dla wynajmujących jest za mało. Jak mam to udowodnić? Powiedzieć, że mam odłożone i teraz wszystko pójdzie na wynajem?

Córka Oksany pracuje online. Syn studiuje zdalnie, a w wolnej chwili dorabia. Jest opiekunem mamy. Oksana właśnie czeka na niego z torbami.

A w Dnieprze czekają na nich mąż Oksany, drugi syn i zięć. Córka musi od czasu do czasu jeździć do domu. To dokumenty załatwić, to leki przywieść. Zostało jeszcze pół roku leczenia.

"Nie pasują mi nowe leki. Pomagają tylko nasze" - wzdycha.

Koordynatorka Switłana i jej córka Tania rozdają uchodźcom słoiki z zupami. Foto Krystyna Garbicz

Kto ostatni po zupę?

Rozmowę znowu przerywa dzwonek telefonu. Oksana pyta mnie, jak powiedzieć po polsku „poręczyciel”. Jakaś fundacja będzie poręczycielem przy wynajmie mieszkania dla Oksany.

Typowa sytuacja: właściciele boją się, że uchodźcy nie będą płacić, uchodźcy boją się, że właściciele po miesiącu wygonią ich na bruk, nawet jeśli będą płacić.

Fundacje-pośrednicy wydają się najlepszym wyjściem dla obu stron.

"W Ukrainie nigdy nie mieliśmy problemu z mieszkaniem. W naszym domu każdy miał swoją przestrzeń, dzieci osobne pokoje" – tłumaczy.

Po zabiegach Oksana może czuć się źle. Musi wypoczywać i jeść „specjalne” jedzenie. Dla niej to kasza gryczana albo zapiekana dynia. W pokoju hotelowym nie ma gdzie gotować.

Podchodzą nowi ludzie. Pytają, kto ostatni w kolejce. Jakaś pani zagląda Oksanie do toreb, Oksana wymienia, co dostała: makaron, przesypany z dużego worka do małego, kaszę, chleb, włoszczyznę i słoik zupy. "Mleko sama kupiłam" – zaznacza Oksana.

W Mariupolu straciła rękę i tatę

Po ostatnich atakach rakietowych do punktu wydawania zupy przyszło 600 osób. Najwięcej nowych uchodźców przyjechało z obwodów zaporoskiego i dniepropetrowskiego. Przyjeżdżają ludzie, którzy u siebie nie mają ani ogrzewania, ani prądu, a mają małe dzieci. Są rodziny wielodzietne. Niektórzy przychodzą po zupę 3-4 razy na tydzień. Paczki żywnościowe można dostać tylko raz w tygodniu.

"Przychodzi do nas pani, która nie ma nogi. Zobaczyłam ją kiedyś w kolejce. Jest skromna. Mówi, że będzie stać z innymi. Za każdym razem, kiedy wywołuję ją z kolejki i zapraszam – płacze" – mówi wolontariuszka Switłana. – "Przychodzi też dziewczyna bez ręki. Ma 24 lata. Jest z Mariupola, tam straciła rękę i tatę".

Zwykle dziennie do Zupy przychodzi około 300 osób. Produktów starcza dla 100, najwyżej 150 z nich. Zależy na jaki dzień trafią, ile żywności punkt pomocy zdobędzie od darczyńców. W sklepiku z bezpłatną żywnością przy Śniadeckich zarejestrowanych jest ponad 3000 rodzin.

Kolejka. Pani z plecakiem chyba upolowała w Szafie Dobra buciki dla dziecka. Foto Krystyna Garbicz

Przepychanki

Zdarzają się przepychanki, wtedy albo kolejka sama radzi sobie z winowajcą, albo Switłana idzie po którąś z polskich koordynatorek i ta grzecznie, ale stanowczo tłumaczy regulamin Zupy. Na uchodźcach zwykle robi to wrażenie i spór znika.

Zawekowana zupa w słoiku przydaje się szczególnie osobom, mieszkającym w centrach zbiorowego zakwaterowania, bo tam często nie ma warunków, żeby przygotować ciepły posiłek.

Takich warunków nie ma też Natasza, z którą gotowałyśmy borszcz.

Dwa tygodnie mieszkała z dzieckiem u koordynatorki Marty, bo nie było dla nich miejsca w Krakowie. Uchodźczyń często nie stać na wynajem. Nie zawsze mogą pracować, bo opiekują się dziećmi, a te, które znajdą pracę, zarabiają niewiele i zwykle to nie jest praca na etat. Pracują poniżej swoich kwalifikacji.

"Dla nas kobiet to sytuacja bardzo bolesna. Pamiętam, kiedy w latach osiemdziesiątych jeździło się na Zachód, byłyśmy traktowane dokładnie tak samo. Pracowałyśmy na czarno, nie płacili nam ubezpieczenia zdrowotnego, a pod koniec miesiąca pracodawca mógł ci powiedzieć, że cię pierwszy raz na oczy widzi" – mówi Kasia Pilitowska.

"I trzeba pamiętać, że te kobiety są jeszcze w traumie wojennej. Tym trudniej im się odnaleźć. Nie traktujemy uchodźców z Ukrainy, jako emigracji ekonomicznej, a niestety wielu Polaków tak do tego podchodzi" – dodaje Kamila Maląg-Lisowska, jedna z koordynatorek punktu.

Pod postami na grupie Zupa dla Ukrainy, liczącej ponad 6 tys. osób, zdarzają się komentarze typu: „lepiej byście pomogli polskim emerytom”. Na to koordynatorki jednym głosem mówią, że w ich ośrodku chleb i zupę może dostać każdy, bez różnicy, czy to ktoś z Ukrainy, z Polski, czy z Niemiec.

"W statusie naszej fundacji jest napisane, że pomagamy wszystkim ludziom bez względu na płeć, pochodzenie i status" – tłumaczy Pilitowska.

"Nie sprawdzamy statusu uchodźcy, gdy ktoś prosi o zupę i chleb" – dodaje Marta Starzyk, koordynatorka Zupy dla Ukrainy.

Rozmowy o ruskiej filtracji

Iryna ma na sobie krótki, podniszczony płaszcz w kolorze beżowym, granatowe leginsy i górskie, szare buty z różowymi sznurówkami. Ubrała się w to, co dostała w punkcie, byle nie zmarznąć. Tak się wygląda w kolejce po zupę.

"Rano rozdają bloczki. Dla kogo nie starczy, nie musi stać. Kiedy przychodzi twoja kolej, to dajesz torbę i wolontariuszki wkładają produkty. Musisz przyjść ze swoją torbą" – instruuje Iryna. Widzi, że zmarzłam, więc podpowiada, żebym poszła po herbatę, stoi w termosie przy wejściu do magazynu.

W końcu marca z dzielnicy Mariupola, w której mieszkała Iryna, można było wyjechać tylko przez Rosję. Ewakuacyjnym autobusem Rosjanie zawieźli Irynę do obozu filtracyjnego we wsi Bezimienne w rejonie Kalmiuskim. Stały tam duże namioty z łóżkami polowymi. W namiotach gotowano też jedzenie na piecykach-burżujkach. Ludzie czekali w kolejce do procedury filtracji nawet po 10 dni.

Słucham Iryny i zastanawiam się, czy dla następnych pokoleń będzie jasne, że ta ruska filtracja i sprawdzanie na ile Ukrainiec może być Ukraińcem, przypomina nazistowską selekcję.

Rosyjska FSB zbiera dane przymusowych uchodźców, robią im zdjęcia, pobierają odciski palców, w telefonach sprawdzają kontakty, komentarze w mediach społecznościowych i decydują o przyszłości. Takich obozów na okupowanych terenach jest ponad 20. Ci którzy przejdą filtrację, bo według Rosjan są związani z ukraińską armią czy grupami radykalnych nacjonalistów, więzieni są w obozie w Ołeniwce.

Iryna miała szczęście, przeszła filtrację i z innymi “szczęściarzami” pojechała do Taganrogu, gdzie kupiła bilet do Moskwy. Do Krakowa, gdzie czekali na nią znajomi, jechała przez Łotwę i Litwę.

ONZ podaje, że z Ukrainy do Rosji ewakuowało się około 3 mln osób, ale nie ma danych, ile wyjechało stamtąd na Zachód.

Iryna ma 69 lat. W Polsce jest zarejestrowana w centrum zatrudnienia, przyznaje, że tylko po to, by mieć tańszą komunikację miejską.

"Liczymy dosłownie każdą złotówkę" – mówi. Jedyne, co chwali w swoim uchodźczym losie, to, że w Polsce miała operację i przywrócili jej wzrok. – "Mieszkam u znajomych, mam emeryturę, ale te młode matki mają gorzej, albo ci, którzy nocują w miejscach zbiorowego zamieszkania. Wie pani, że tam kobiety z mężczyznami nocują w jednej sali i matki z dziećmi!? I coraz mniej jest ośrodków".

W kwietniu pomocy było dużo. Uchodźcy mogli sami wybierać, czego potrzebują.

"Można było przychodzić zjeść, ile chcesz. Teraz jest skromnie".

Najdłuższa kolejka jest w poniedziałek

Krakowskie centra pomocy dla uchodźców są blisko siebie. Uchodźcy mogą zajmować kolejki od razu w kilku miejscach. W poniedziałek przy Śniadeckich 3 jest dużo osób, bo przychodzą do Szafy Dobra po ciepłą odzież. Zimowe buty chciał upolować Stanisław z Zaporoża.

Stoi obok, siorbie z kubka parującą herbatę i słucha o czym mówimy.

– Tam o godzinie 12:00 mają dawać żywność – wtrąca nagle.

– Nic nie wiem – martwi się Iryna – a tu jeszcze moja kolejka nie nadeszła, idą dopiero czterdziestki, a ja jestem setna.

– Idę do innego punktu pomocy, mogę pani pokazać – proponuje mi Stanisław i rusza.

Z wyglądu 70+. Ma na sobie dresy, czarne letnie trampki i czerwony szal ze świątecznym wzorem. Komuś nie był już potrzebny, a Stanisławowi pasuje.

Lewa powieka nie otwiera się, a prawe oko łzawi i co chwili spada z niego kropelka, to pod nogi, to do herbaty. W drugiej ręce trzyma torbę, w której już coś ma. Idziemy do punktu przy Hali Targowej, Stanisław jest 25 w kolejce. Na Śniadeckich dzisiaj marnie, nie było butów dla niego.

"Do punktu przy Piłsudskiego można przychodzić po produkty raz w miesiącu. W jednym budynku rozdają żywność, w drugim używaną odzież" – recytuje Stanisław. – "Przy Daszyńskiego wydają tylko w poniedziałki i wtorki od 10 do 16 i można przychodzić raz w tygodniu. A przy Rondzie Mogilskim rozdają aż 150 kuponów dziennie, a w niektórych punktach tylko 40, no albo żywa kolejka".

– Żywa?

– No, że trzeba stać bez numerka i albo starczy, albo nie.

Stanisław codziennie chodzi po Krakowie. Nie wie, gdzie są teatry, ani gdzie muzea, ale zna wszystkie punkty pomocy i wie, jak tam dojść na skróty. Zna też zasady jakie obowiązują w każdym punkcie. W niektórych rzeczy mogą dostać tylko te osoby, które przyjechały do Polski pierwszy raz w ostatnich 2 miesiącach.

Stanisław jest w Krakowie dziewiąty miesiąc. Przyjechali z żoną z Zaporoża. Dzisiaj ona mu nie towarzyszy, bo choruje. Mieszkają w akademiku AGH przy ul. Budryka. Dostali bezpłatnie jeden pokoik. Boją się, co będzie dalej. Słyszeli, że teraz uchodźcy mają dopłacać za mieszkanie.

"Nie będzie nas stać. Nie dostaliśmy jeszcze trzeciej części pomocy z ONZ".

Na szczęście zmiany nie mają dotyczyć ludzi starszych, ale Stanisław nie do końca w to wierzy.

Małżeństwo żyje z dwóch ukraińskich emerytur. Razem to 730 złotych, więc punkty pomocy to dla nich ważna rzecz.

"Damy radę, zawsze sobie radziliśmy. Nie może być inaczej" – mówi Stanisław, niby do mnie, ale jakby przekonywał siebie.

Podchodzimy do punktu przy Piłsudskiego. Rzeczywiście, w kolejce stoją te same osoby, które widziałam godzinę wcześniej przy Śniadeckich. Chcę jeszcze dopytać Stanisława, ale przeprasza, musi szukać pani, za którą stał. Jest prawie południe.

"Ciekawe, co dzisiaj nam dadzą" – mówi zamiast pożegnania.

Przychodzili po zupę, dzisiaj ją gotują

Wracam do Zupy na Śniadeckich.

"Jak przyjechaliśmy, Zupa była dla nas ratunkiem. Mieszkaliśmy blisko, widziałyśmy ile tu roboty i że brakuje rąk. Moja córka zapytała, jak możemy pomóc" – mówi Switłana Li, która z córkami, Alioną i Tanią – zostały wolontariuszkami Zupy dla Ukrainy.

8 marca w nocy temperatura nie była jeszcze wiosenna, -12 ℃. Na przejściach granicznych stały setki ludzi, którzy ratowali swoje życie. Wśród nich rodzina Li. Na terytorium Polski dostali się po 28 godzinach stania.

"Myślałam, że zapalenie płuc mamy gwarantowane. Były z nami też dzieci znajomych" – mówi Switłana.

Rodzina Li przyjechała z Charkowa. Ojciec Aliony i Tani jest cudzoziemcem, mógł wyjechać razem z rodziną, bo choruje na cukrzycę. Powinien mieć 6 zastrzyków dziennie. Nie mógł zostać w mieście, które próbowali przejąć Rosjanie.

Zamknęli dom i pojechali. Switłana miała sklep, prowadziła biznes. Mieli wszystko.

Młodsza córka Swietłany, Tania, mieszkała z chłopakiem w Północnej Sałtiwce, dzielnicy zniszczonej przez rosyjskie bombardowania.

"Moja siostra zabrała tylko pudełko na soczewki i paszport" – wspomina Aliona. – "Siedzieliśmy w piwnicy, ona drżała. Kilka dni później do ich mieszkania wleciała rakieta".

Najpierw pojechali na zachód Ukrainy.

"Do pociągu można było zabrać tylko plecak lub małą walizkę. Duże zostawały na peronie. Wybór pomiędzy walizką a człowiekiem jest oczywisty" – mówi Switłana.

W Krakowie udało się wynająć mieszkanie. Te bezpłatne, które proponowali wolontariusze, były tylko dla kobiet z dziećmi. Miały ojca i męża zostawić? Niedługo mąż Switłany wyjedzie do pracy do Niemiec.

Swietłana mówi, że w Krakowie pracuje z córkami w hotelarstwie. Dopytuję na jakim stanowisku.

"Sprzątamy" – mówi niechętnie Aliona. – "Z zawodu jestem biotechnologiem, w Ukrainie pracowałam jako okulistka".

Barierą dla niej jest język. Nie dokończę pytania, czy po wojnie wrócą do domu, a Aliona już wykrzyczała: – Tak!

Swietłana prosi, żeby napisać w tekście następujące słowa:

"Dziękujemy naszym Polakom i wszystkim, którzy nam pomagają. Zupę tworzą niesamowici ludzie, oddają swoją duszę. Dziękuję w imieniu wszystkich Ukraińców".

Zapalam świecę. Hołodomor

Koordynatorki Zupy podkreślają, że nie poradziłyby sobie bez pomocy Ukrainek. Wymieniają osoby, które przyszły po zupę i zostały, pomagają do tej pory.

Wspominają chwile, kiedy nie starczało słoików z zupami, które przynosili mieszkańcy Krakowa.

"Wtedy gotowałyśmy, bo miałyśmy kolejkę potrzebujących. To boli, kiedy nie możesz pomóc wszystkim" – mówi Switłana.

Na początkach wolontariuszki prowadziły listę: zupy przyjęte od ludzi i zupy wydane uchodźcom. Teraz nie ma takiej potrzeby, bo wszystko, co przyjęte, schodzi.

"Od początku wspierają nas krakowskie piekarnie pieczywem, które im zostaje po całym dniu" – mówi Kasia Pilitowska. – "Jedziemy nawet po 11 drożdżówek. To niesamowite, ile tego chleba wszędzie zostaje. Dobrze by było, gdyby takich inicjatyw powstało więcej, bo żywność by się nie marnowała".

Reagują, jak tylko ktoś zadzwoni, że chce oddać żywność uchodźcom. Mogą to być produkty z kończącym się terminem ważności. Niedawno Zupa dostała paletę serów francuskich z 3-dniowym terminem. Da się mądrze zagospodarować rzeczy krótkoterminowe.

W tej chwili Kraków nie ma magazynów żywności, które na początku wojny były wsparciem dla mniejszych inicjatyw. Zupa liczy na Bank Żywności oraz darczyńców. Pieniądze ze zrzutki fundacja wydaje na żywność i na utrzymanie budynku. Wspierają też Dom Dziecka nr 1 we Lwowie.

Kiedy wychodzę, mijam starszą panią, która wybiera słoik z zupą. W skupieniu szuka najbardziej gęstej, z dużymi kawałkami. Żeby się najeść, mówi.

Starsza pani wybiera słoik z zupą, gęstszą. Foto Krystyna Garbicz

Przypominam sobie moją poprzednią wizytę w Zupie dla Ukrainy, w ostatnią sobotę listopada. Szłam ulicą Śniadeckich, robiło się już ciemno, nagie drzewa przywołały we mnie strach, który przeżyli moi przodkowie 90 lat temu podczas Hołodomoru. Wróciłam do domu i o godzinie 16:00 zgodnie z naszą tradycją zapaliłam świecę.

Każdego roku w ostatnią sobotę listopada pod pomnikiem Ofiar Hołodomoru w Kijowie prezydent Ukrainy z żoną i przedstawicielami władzy oddają hołd. Pod figurą wychudzonej dziewczynki kładą znicze owinięte kłosami pszenicy i kaliną. W chwili ciszy łączą się z nimi wszyscy Ukraińcy, gdzie by nie byli.

W Polsce nazywają to ludobójstwo Wielkim Głodem. Myślę, że ta tragedia powinna nazywać się jednakowo w każdym języku. I nigdy się nie powtórzyć.

Gorące posiłki (wegańskie i zawekowane) czy dary są przyjmowane całodobowo.

Zupę dla Ukrainy można wesprzeć pod linkiem.

;
Na zdjęciu Krystyna Garbicz
Krystyna Garbicz

Jest dziennikarką, reporterką, „ambasadorką” Ukrainy w Polsce. Ukończyła studia dziennikarskie na Uniwersytecie Jagiellońskim. Pisała na portalu dla Ukraińców w Krakowie — UAinKraków.pl oraz do charkowskiego Gwara Media.

Komentarze