0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Foto SGGWFoto SGGW

Prof. Andrzej Krakowski to polsko-amerykański reżyser, scenarzysta i producent filmowy, został poproszony przez rektora warszawskiej Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego o wygłoszenie wykładu inaugurującego na rozpoczęcie roku akademickiego 2023/2024. Zamieszczamy pełny zapis wystąpienia, które miało miejsce 29 września 2023.

Rektor SGGW, prof. Michał Zasada, zapowiada wykład inauguracyjny. Foto SGGW

Andrzej Krakowski jest profesorem City College of New York, wykładowcą m.in. State University of New York, the School of Visual Arts w Nowym Jorku, University of California oraz w Izraelu. Autor książek pt. Pollywood. Jak stworzyliśmy Hollywood i Pollywood. Uciekinierzy w raju. W latach 1964-1968 studiował reżyserię w Szkole Filmowej w Łodzi. Wyemigrował z Polski w 1968 roku po antysemickiej nagonce ówczesnych władz PRL.

Tytuł i śródtytuły od redakcji.

Nienawiść i prześladowanie długo boli ofiary i na krótko, bardzo krótko, uszczęśliwia oprawców

Magnificencjo, Panie Rektorze,

Szanowni Państwo,

Pozwólcie proszę, że zwrócę się tutaj do Pana Rektora. Muszę przyznać, Magnificencjo, że Pańska propozycja tego wykładu spadła na mnie niemalże jak grom z jasnego nieba. Wykład inauguracyjny, zwłaszcza w jednej z czołowych uczelni kraju, to wielki zaszczyt. Doceniam to i za to bardzo dziękuję.

Tyle że następnego dnia zacząłem się zastanawiać, dlaczego zwrócił się Pan właśnie do mnie. Co dziedziny, w których się specjalizuję, mają wspólnego z Pana uczelnią? Dało mi wiele do myślenia nasze spotkanie u Pana w Rektoracie, gdy wspólnie zastanawialiśmy się co powinno znaleźć się na końcu tytułu tego wykładu--- kropka, znak zapytania, a może wykrzyknik. Wszak każdy z tych znaków ma inną wymowę. Stwierdzenie, zaproszenie do dalszych przemyśleń, czy protest?

Pierwsza wersja wykładu okazała się zbyt długą. Stąd dylemat co wyrzucić. Jak skrócić by to wszystko miało jakiś sens? W procesie twórczym najtrudniejsze są dwa momenty: jak zacząć i kiedy skończyć. Bardzo mi w podjęciu decyzji pomogła moja szwagierka, Ala Elczewska, urodzona w Polsce, duńska psycholożka, podobnie jak ja emigrantka ’68. Dała mi prostą radę – pomyśl o uczelni, w której będziesz przemawiał… SGGW… Szkoła Główna Gospodarstwa Wiejskiego. Po angielsku – Warsaw University of Life Sciences … Z czym ci się kojarzy sama nazwa uczelni? Pastoralny obraz wsi, ziemia, która nas żywi, przestrzeń, życie, wolność. Wiem, że to bardzo płytka interpretacja, ale dała mi ona klucz do mojej opowieści.

Ta ziemia wydała ludzi o unikatowych charakterach – zbuntowanych, wrażliwych, twórczych, a jednocześnie swarliwych, zawziętych i zakompleksionych. Tak oto o nich pisał w 965 roku lekarz i kupiec, Żyd z półwyspu iberyjskiego, Abraham ben Jakub. W jego raporcie do kalifa z Kordoby po raz pierwszy w źródłach historycznych pojawia się nazwa Kraków i państwo Mieszka I: „Na ogół biorąc, to Słowianie są skorzy do zaczepki i gwałtowności i gdyby ich niezgoda wywołana mnogością rozwidleń ich gałęzi i podziałów na szczepy, żaden lud nie zdołałby im sprostać w sile”.

Na tej ziemi przez tysiące lat mieszkali przedstawiciele różnych ras, narodowości, wyznań, kultur i tradycji. Ludzie, którzy w ochronie godności i praw człowieka przemierzali świat i często oddawali życie w obronie demokracji innych narodów. Pozwólcie, że wymienię tu Kazimierza Pułaskiego, Tadeusza Kościuszkę, Juliana Ursyna Niemcewicza, w którego pałacu urzęduje Pan Rektor, Jana Kozietulskiego czy też „Dąbrowszczaków” w latach 30. ubiegłego stulecia.

Na tych historycznie polskich ziemiach – żeby nie było wątpliwości, myślę tutaj również o granicach sprzed pierwszego rozbioru – rodziły się i rozwijały: żydowski chasydyzm, asymilacyjny frankizm, kościół katolicki, narodowe ruchy wolnościowe…

I do nich chciałbym nawiązać w bardzo wąskim kontekście moich przemyśleń.

Nienawiść i prześladowanie długo boli ofiary i na krótko, bardzo krótko, uszczęśliwia oprawców.

Znad Wisły do Hollywood

Nietolerancja i przemoc wygnały z historycznie polskich terenów wielu Polaków, wyznawców niejednej religii. Wśród nich, na przełomie XIX i XX wieku, znalazła się stosunkowo niewielka grupa polskich Żydów, wizjonerów, którzy za oceanem stworzyli Fabrykę Snów, czyli obecnie rządzący – gdyż nie oszukujmy się, bo to on w tej chwili rządzi światem – przemysł medialny.

Jeśli spróbowalibyśmy zwinąć go w czasie, nie ma dzisiaj takiej jego części, a mam na myśli nie tylko film, telewizję, radio, prasę czy obecnie wszechobecny Internet, ale również pokrewne dziedziny jak moda, kosmetyki, turystyka, itd., których początki nie wracałyby tutaj, do kraju nad Wisłą.

Lata 1880-1920 amerykańscy historycy nazwali Okresem Wielkiej Imigracji. Do Stanów Zjednoczonych przybyły wówczas z całego świata 23 miliony uchodźców. Dlaczego zatem, pytam, nie Szwedzi, Włosi, Francuzi, Irlandczycy lub Chińczycy, lecz właśnie przybysze z kraju nad Wisłą, w tak procentowo nieproporcjonalnej nadreprezentacji stali się założycielami przemysłu filmowego, eufemistycznie dzisiaj zwanego Hollywoodem?

Większość historyków za twórców współczesnego przemysłu filmowego uważa braci Augusta i Louisa Lumiere, którzy w 1895 roku w Lyonie opatentowali aparat fotograficzny mogący zarejestrować kilkanaście zdjęć na sekundę.

Prawdą jest, że w Polsce już rok wcześniej, bo w 1894 roku Kazimierz Prószyński skonstruował i opatentował swój pleograf, robiący dokładnie to samo. Jego wynalazek jednakże nie wykroczył poza granice Polski będącej pod zaborami i nigdy nie doczekał się masowej produkcji, jak w przypadku jego francuskich konkurentów.

Gdy uchodźcy z Europy Wschodniej pod koniec XIX wieku dotarli do Stanów, przemysł filmowy jako taki jeszcze nie istniał. Film był traktowany jak kolejna zabawka, której nikt nie przepowiadał długiego żywota. Podobna do fotoplastykonu duża drewniana skrzynka z lornetowym wizjerem, zwana kinetoskopem, a w środku pętla taśmy filmowej. Klient kręcąc korbką mógł obejrzeć krótki, zazwyczaj nie dłuższy niż dwie, trzy minuty, niemy film.

Lazar Meier z Mińska Mazowieckiego

Dla jednego z naszych rodaków, Lazara Meira z Mińska Mazowieckiego, który przejdzie do historii jako Louis B. Mayer, nowy gadget stał się objawieniem. Jak później tłumaczył, wykluczał on bowiem dyskryminację. Każdy, niezależnie od płci, pochodzenia, wykształcenia i majątku, za tę samą cenę miał dostęp do tego samego, utrwalonego na taśmie filmowej przedstawienia. Nagle on, ubogi handlarz złomem rodem z Polski mógł w Bostonie oglądać dokładnie te same ruchome obrazki co potentat ropy naftowej, multimilioner John D. Rockefeller w Ohio.

Wydawałoby się, demokracja w najprostszym wydaniu. Szkopuł był jednak w tym, że system był ekonomicznie nie efektywny. Jedna osoba oglądała pojedynczą kopię filmu w indywidualnym pudełku.

I oto wtedy w Pensylwanii pojawił się Siegmund Lubin, czyli Zygmunt Lubszyński spod Poznania, z wykształcenia lekarz okulista, z głową pełną pomysłów. On to w 1896 roku udoskonalił pierwszy ruchomy projektor, który błyskawicznie zmienił paradygmat nowo powstającego przemysłu. Od tej chwili setki ludzi w tym samym pomieszczeniu mogło oglądać ten sam film.

Nie dziw, że zaraz potem gwałtownie wzrosło zapotrzebowanie na… sale kinowe.

Zauważa możliwości, które się przed nim otwierają inny rodak z naszych stron, Harry Natan Gordon z Wilna, i rozpoczyna – jeszcze w pierwszej dekadzie 20 wieku – budowę kin multipleksów.

Im więcej sali kinowych w tym samym budynku, tym więcej filmów właściciel kina może wyświetlić w tym samym czasie, ekspotencjalnie zwiększając swój zarobek. Co więcej, dynamiczny rozwój kin zmienia kolejny paradygmat, tym razem kulturowy. Ludzie zamiast chodzić na konkretny film, zaczynają chodzić do kina.

Bracia Warnerowie z Krasnosielca

Dziki wręcz rozwój kin otwiera kolejną gałąź przemysłu – dystrybucję. W tym momencie na arenie pojawia się rodzina Warnerów. Z czterech braci, założycieli istniejącej do dzisiaj gigantycznej firmy medialnej, która nota bene właśnie obchodzi 100-lecie powstania, trzech urodziło się w Krasnosielcu niedaleko Makowa Mazowieckiego.

Najmłodszy z nich Jack, urodził się już w Kanadzie i do końca życia uważał resztę rodzeństwa za niegodnych siebie wschodnioeuropejskich „greenhornów”. Faktem jednak jest, że to nie on, lecz właśnie oni, ci „nic niewiedzący” imigranci z Krasnosielca położyli podwalinę pod ich przyszłą fortunę.

Mamy już ruchomy projektor, istnieją kina, powstały pierwsze firmy dystrybucyjne… teraz już tylko brakuje nam… filmów.

Urodzony w Warszawie, parę kroków stąd, Samuel Goldwyn i jego koledzy: bracia Schenckowie z Rybińska, Louis J. Selznick z Onikszt na Litwie, Mark M. Dintenfass z Tarnowa, wspomniani już wcześniej bracia Warnerowie oraz Louis B. Mayer, ostro konkurując jeden z drugim, zaczynają produkować krótkie nieme filmy, tym samym rozpoczynając rozwój późniejszych wielkich wytwórni filmowych.

Rozmach i brawura przybyszów ze Wschodniej Europy okazuje się być nie w smak „wielkiemu” Thomasowi Alvie Edisonowi, który niezwłocznie formuje kartel zrzeszający właścicieli wszystkich patentów związanych z produkcją filmową i zaczyna ściągać haracz z niezależnych producentów.

Większość z nich idzie z Edisonem na ugodę, ale nie nasi rodacy. Nie po to uciekali przed pogromami i ekonomicznymi blokadami pod zaborami, żeby w Nowym Świecie poddać się kolejnym prześladowaniom.

Gdy Edison wynajmuje włoskich i irlandzkich gangsterów, aby siłą podporządkować sobie niesfornych Żydów, ci uciekają z Nowego Jorku na drugą stronę kontynentu. I tak się składa, że w tym dokładnie momencie tory budowanego połączenia kolejowego mającego w przyszłości połączyć San Francisco z San Diego kończą się w Los Angeles, a konkretnie jego dzielnicy o nazwie Hollywood.

Goldwyn z Warszawy

Już w Hollywood, Goldwyn zrealizował pierwszy pełnometrażowy film fabularny w historii. I znowu nasuwa się pytanie: co w tym takiego niezwykłego? Przecież filmy robiono już od dwóch dekad, tyle, że krótkie. Ano właśnie. Spójrzmy jednak na to z dzisiejszej perspektywy. Każdy film to nowy start-up wymagający dodatkowych nakładów na podstawową infrastrukturę. Czyli niepotrzebne dublowanie kosztów i marnowanie ciężko zdobytego kapitału. Jeden godzinny film to wszystko niwelował. Kolejna zmiana paradygmatu.

Goldwyn, którego miałem jeszcze szczęście przelotnie poznać, przyczynił się do powstania nie jednej, lecz trzech nadal istniejących wielkich wytwórni: Paramountu, Samuel Goldwyn Studios oraz Metro-Goldwyn-Mayer, które podstępem przejął i poprowadził z sukcesem jego śmiertelny wróg i rodak, Louis B. Mayer.

Ich rówieśnik Mark M. Dintenfass sfinansował Universal Studios, podczas gdy Nicholas Schenck stworzył United Artists, a jego starszy brat Józef20th Century Pictures, które po połączeniu z wytwórnią Vilmosa Fuchsa z Węgier, stały się dzisiejszym gigantem 20th Century Fox.

Z biegiem czasu studia zaczęły się specjalizować. Metro-Goldwyn-Mayer postawiło na wielkie widowiska i musicale, Columbia na filmy akcji, a wspomniany przed chwilą Universal na westerny.

Bracia Warnerowie postanowili dla odmiany skoncentrować się na dramatach psychologicznych, ale nie szło im to zbyt dobrze i w 1926 roku wytwórni zaczęła grozić plajta.

Al Jolson z Sieradza

Nie mając nic do stracenia, by ubiec konkurentów, bracia sięgnęli po kolejną nowość techniczną… dźwięk. W ten sposób niecały rok później na ekranach kin amerykańskich ukazał się Śpiewak jazzbandu, pierwszy film z synchronicznym dialogiem (nota bene z Alem Jolsonem z Sieradza w roli głównej). W walce o dźwięk dużą rolę wówczas odegrał inny nasz rodak, Józef Tykociński-Tykociner z Włocławka, patentując w Illinois do dziś używany zapis dźwięku na taśmie światłoczułej.

Trzy lata po wdrożeniu dźwięku bracia Warnerowie wprowadzą do kin kolor, skądinąd oparty na wynalazku i patencie Jana Szczepanika z Rudnik, koło Gorzowa Śląskiego.

Ale skoro już jesteśmy przy roku 1926… W tymże roku Louis B. Mayer, prezes wytwórni Metro-Goldwyn-Mayer, miał problem. Był to okres wzmożonej ekspansji związków zawodowych, w dużej mierze opanowanych przez mafię. Praktycznie wszyscy mniejsi producenci zdążyli się już poddać skorumpowanym związkom, gdy przyszła kolej na niego.

I tu nasz Mayer wpadł na pomysł. W grupie siła! Trzeba stworzyć jedną mocną super-organizację, która będzie reprezentowała ich wszystkich. Tak powstała amerykańska Akademia Filmowa.

Maz Factor ze Zduńskiej Woli

Następnym pomysłem Mayera okazała się być doroczna nagroda, w tym roku świętująca swoje 96 urodziny. Tak, drodzy państwo, słynny Oscar ma korzenie rodem z Mińska Mazowieckiego. Tutaj dodam, że już w pierwszej edycji, specjalną nagrodę otrzymał człowiek urodzony w Zduńskiej Woli o nazwisku Max Factor, twórca charakteryzacji filmowej, późniejszy założyciel jednej z największych firm kosmetycznych na świecie.

Twórcą drugiej, nawet nie wiem, czy nie większej, była Helena Rubinstein z Krakowa, w latach 50. XX wieku uznawana za najbogatszą kobietę na świecie.

Gdy Factor budował swoje imperium w Los Angeles, inny Max, urodzony w Krakowie Max Fleischer, syn krawca z Dąbrowy Tarnowskiej, w Nowym Jorku kładł podwaliny pod amerykańską animację i konkurował z Disneyem. To jemu zawdzięczamy filmowe „Podróże Guliwera” i „Supermana”.

Dla ciekawości dodam, że twórcy „Supermana” Joe Shuster i Jerry Siegel mieli również polsko-litewsko-ukraińskie korzenie. Latający przystojny, muskularny mężczyzna, który uczulony na zło i bezprawie jest w stanie pokonać wszystkich i wszystko, to przecież wypisz i wymaluj ucieleśnienie marzeń ich biednych wschodnio-europejskich żydowskich rodziców wygnanych z rodzinnych stron przez przemoc i prześladowania religijne.

Barbie ma polskie korzenie

Ale – tu mała dygresja – nie musimy się cofać aż tak daleko. Dzisiaj, triumfy w kinach bije nowy amerykański film „Barbie”. Ale mało kto wie, że wspaniała Barbie ma również polskie korzenie. Jej twórcą jest Ruth Handler, co prawda urodzona już w Stanach, córka Jakuba i Idy Moskowiczów z Polski, ciotka jednej z naszych współemigrantek z 1968 roku. Miałem przyjemność poznać ją i jej męża Elliota w Los Angeles. Tak, proszę państwa, nie dziwmy się, żyjemy w ich snach.

W miarę rozwoju technologii powstają nowe dziedziny przemysłu medialnego. Filmowi zaczynają zagrażać radio, niedługo później telewizja. I znowu, gdy zwiniemy to w czasie, wszystkie ślady wracają tutaj, w nasze strony.

Pierwszy patent w dziedzinie przekazywania obrazu na odległość, już w 1898 roku otrzymał człowiek z Polski, o którym zresztą uprzednio wspomniałem, „polski Edison” Jan Szczepanik. Człowiekiem, który w Stanach zjednoczył przemysł radiowy, telewizyjny i filmowy był, urodzony w Usłanach, David Sarnoff.

W przemyśle teatralnym podobną rewolucję co Sarnoff w radiu i telewizji przeprowadzili bracia Sam i Lee Shubertowie z Wejherowa. Legendarny Broadway to w dużej mierze ich zasługa.

Sześć kobiet, które rządziły kulturą

Gdy w 1922 roku Pola Negri wysiadała ze statku w Nowym Jorku, ta polska aktorka nie zdawała sobie nawet sprawy, że amerykańską kulturą rządziło wówczas sześć innych kobiet, podobnie jak ona urodzonych na historycznie polskich terenach: na estradzie królowała Gilda Gray, czyli Marianna Michalska, z Rydlewa, w teatrze nadal czuło się wpływ przedwcześnie zmarłej w 1918 roku Anny Held z Warszawy, w muzyce prym wiodła Sophie Tucker, czyli Sonia Kalisz z Tulczyna, prasie ton nadawała Rose Pastor Stokes z Suwałk, a literaturze Anzia Jezierska z Małego Płocka. Dla pikanterii jeszcze dodam, że nowojorską prostytucją trzęsła wtedy… wspaniała Polly Adler z Janowa Podlaskiego.

W miarę rozwoju wielkich wytwórni filmowych następna fala emigrantów – tym razem uciekinierów z faszyzującej Europy lat 30. – zaczęła domagać się ochrony praw indywidualnych twórców.

Billy Wilder z Suchej koło Krakowa

Urodzony w Suchej koło Krakowa, Billy Wilder, jako pierwszy wymusił na studiu Paramount, w którym początkowo został zatrudniony jako scenarzysta, zgodę na przekwalifikowanie się na reżysera. Raz scenarzysta, zawsze scenarzysta.

Jego przyjaciel Fred Zinnemann z Rzeszowa, był pierwszym, który odmówił szefom wytwórni Metro-Goldwyn-Mayer reżyserowania scenariuszy, które uznał za słabe, tym samym kładąc podwaliny pod przyszły film autorski. Miał jednak szczęście, że w tym czasie zdobył swojego pierwszego z pięciu Oscarów i studio nie odważyło się go zwolnić. Nikt nie lubi – ani wtedy a zwłaszcza teraz – złej prasy.

Idąc śladem Wildera i Zinnemanna, ich przyjaciel z lat dziecięcych, Otto Preminger zdobył się na odwagę i zerwał kontrakt z wytwórnią 20th Century Fox. Był najwyżej płatnym reżyserem w Stanach, studio bało się go stracić. Wytwórnia poszła na ugodę i zezwoliła mu na produkcję własnych niezależnych filmów.

Ironią tej historii jest to, że to, co zbudowali nasi rodacy spod zaboru rosyjskiego, krok po kroku zdemontowali im ich koledzy spod zaboru austro-węgierskiego. Może właśnie to miał na myśli Abraham ben Jakub w swoim X-wiecznym opisie ludzi znad Wisły?

Dzisiaj moglibyśmy zapytać skąd u nich ta odwaga? W końcu to nie była walka tylko o byt lub lepsze czy gorsze wynagrodzenie. Każdy ich protest powodował efekt domina. Otto Preminger, można by powiedzieć, idąc śladami Kościuszki, wypowiada wojnę konserwatywnemu amerykańskiemu establishmentowi i krok po kroju obala kolejne bariery: rasowe, cenzurę kościelną, potem rządową oraz czarną listę McCarthy’ego.

Billy Wilder, zdobywca 7 nagród Akademii, jako jeden z zaledwie dwóch członków gildii reżyserów odmówił złożenia przysięgi lojalności kongresowej komisji ds.. badania działalności antyamerykańskiej, gdyż zaczynało mu to śmierdzieć hitleryzmem.

Jak dotąd tylko dwóch producentów w historii kinematografii zdobyło trzy Oscary za najlepszy film i nagrodę Thalberga. Pierwszym był Sam Spiegel z Jarosławia, tym drugim parę dekad później był człowiek również o polskich korzeniach, Saul Zaentz, którego rodzice, emigranci z Polski, nosili jeszcze nazwisko Zając.

Nie mieli powrotu

Ale wróćmy do pytania, skąd u nich ta odwaga? Podejrzewam, że z tego samego powodu, z którego tak wspaniale powiodło się ich poprzednikom. Oni, podobnie jak przedtem Goldwyn, Mayer i bracia Warnerowie nie mieli powrotu. Świat rodziców Wildera i Zinnemanna przestał istnieć. Większość ich rodzin poszła z dymami Auschwitzu, Majdanka i Treblinki. Życie dało im wybór: płyń lub utoń. Wybrali to pierwsze.

Ale skoro już mówimy o najwybitniejszych… byłoby wstydem nie wspomnieć jak dotąd jedynego aktora urodzonego w Polsce, zdobywcy Oscara Paula Muni ze Lwowa, lub Leo White’a, z Grudziądza, który na przestrzeni lat wystąpił w 484 filmach, czy też całej plejady fenomenalnych kompozytorów muzyki filmowej, takich jak Irving Berlin z Mohylewa, warszawiacy Mac Gordon, Victor Young, Bronisław Kaper i Henryk Wars, chorzowianin Franz Waxman czy też Dimitri Tiomkin z Krzemieńca, Krzemienicy lub Kremenczuga. Biedny sam nie wiedział, gdyż te nazwy w Yiddish brzmią dokładnie tak samo.

Dodajmy do tego jeszcze zdobywcę 4 Oscarów, operatora Józefa Ruttenberga z Berdyczowa… A gdzie reżyserzy Curt i Robert Siodmakowie z krakowskiego Podgórza? A Anatole Dauman z Warszawy, producent filmów Godarda, Bressona, Resnais, Tarkowskiego, Wendersa, Oshimy i Schlondorffa?

A Serge Silberman z Łodzi, były więzień Auschwitz, producent filmów Bunuela, Kurosawy, Rene Clementa i Marcela Camus’a? A Artur Brauner, kolejny Łodzianin, producent filmów Vittorio De Sici, Andrzeja Wajdy, Aleksandra Forda i Agnieszki Holland, a Lazar Wechsler z Piotrkowa Trybunalskiego, twórca kinematografii szwajcarskiej? A słynna aktorka Elisabeth Bergner z Drohobycza?

Ziemianin z Kresów, reżyser i pedagog Ryszard Bolesławski, nie tylko zrobił wielką karierę w filmowym Hollywood i nowojorskim teatrze, ale też sprowadził do Stanów Zjednoczonych Stanisławskiego, dając początek słynnemu Actors’ Studio i… Lee Strasbergowi z Budzanowa.

Joanna Hoffman, córka Jerzego Hoffmana

Warszawiak Stefan Kudelski, laureat czterech technicznych Oscarów, wynalazca nowoczesnego magnetofonu osiadł na stałe w Szwajcarii. Grzechem byłoby nie wspomnieć Joanny Hoffman, która wraz ze Steve’m Woźniakiem i Stevenem Jobs’em zbudowała od podstaw potęgę obecnie jednej z najbogatszych firm na świecie, Apple’a.

Gwoli ścisłości, Joanna jest córką reżysera, Jerzego Hoffmana.

Mógłbym tak jeszcze długo, oj długo. To, co państwu przedstawiłem, to zaledwie czubek góry lodowej. Polska naprawdę ma być z czego dumna. Wiem, że zarzuciłem was wielką ilością nazwisk i to zapewne trudnych do zapamiętania, ale jakoś nie znalazłem innej, lepszej, bardziej obrazowej metody na pokazanie skali roli, jaką ludzie z Polski i terenów historycznie polskich wywarli na światowy przemysł medialny. A w Polsce jakoś cicho o tym.

Czy cokolwiek się zmieniło?

Tak – proszę państwa… – gdyby nie nienawiść, irracjonalna bezinteresowna zawiść, źle pojęty patriotyzm, nacjonalizm, antysemityzm i ksenofobia oraz bezsensowna przemoc, dzisiejszy Hollywood mógłby spokojnie być dzielnicą Warszawy.

Nasuwa się więc pytanie, czy cokolwiek się zmieniło? Z perspektywy człowieka, który trzy czwarte swojego życia spędził za oceanem, ze smutkiem muszę stwierdzić, że niewiele. Rządowe media kłamią tak samo, jak niegdyś, i wybielają historię, by przypodobać się wyborcom.

Gdy minister sprawiedliwości, który jednocześnie – co jest niespotykane w prawdziwej demokracji – pełni funkcję generalnego prokuratora, publicznie oskarża reżyserkę filmu, którego sam nie obejrzał i porównuje ją i jej dzieło do hitlerowskiej propagandy, a premier – historyk z wykształcenia, mu w tym publicznie wtóruje, podczas gdy prezydent państwa, prawnik, porównuje widzów do trzody chlewnej – tutaj Panie Rektorze rzeczywiście widzę bliskie powiązanie mojej dziedziny z Pańską uczelnią – dla mnie i świata świadczy to tylko o tym, że Polską dzisiaj rządzą demagodzy i oszołomy.

Tylko zakompleksieni, prymitywni, kontrolujący machinę represji politycy, miast podjąć poważną dyskusję z suwerenem – och, co za straszne słowo – ucinają wszelki dialog, którego boją się jak ognia, i obrzucają przeciwnika inwektywami.

Przeczytaj także:

Brzmi jak powtórka z 1968, nieprawdaż?

I robią to z wybitną artystką, kobietą znaną i szanowaną na całym świecie, licząc na co? Że świat tego nie zauważy?

Nacjonalizm i faszyzm nie prowadzą do niczego dobrego, jedynie do destrukcji.

Może warto przypomnieć, że III Rzesza, do której bezmyślnie nawiązał pan minister, zamiast obiecanego przez Hitlera tysiąca lat, padła po 12.

Szczucie i celowe skłócanie społeczeństwa doprowadziły w przeszłości tylko do drenażu mózgów. Moja emigracja, emigracja 1968, jest tego najlepszym przykładem.

Wyrzuceni z Polski w młodym wieku, zdobyliśmy wykształcenie. Nagradzani, dzisiaj uczymy na najlepszych uniwersytetach na świecie. Gdyby antysemityzm i nienawiść nie podniosły wówczas głowy, dzisiaj prawdopodobnie robilibyśmy to tutaj wzbogacając polską naukę i kulturę.

Szczucie jednych przeciwko drugim, zwłaszcza teraz, gdy żyjemy w otwartym świecie, nie tylko niszczy zasoby kraju, w którym mieszkamy, ale na dłuższą metę nie przynosi nikomu korzyści.

Wiem coś na ten temat. Gdy moi amerykańscy studenci, słysząc, że urodziłem się w Warszawie, pytają mnie wprost czy jestem Polakiem, zazwyczaj wymijająco odpowiadam, że jestem… z Polski.

Wydawałoby się, że niewielka różnica, a jednak. Bo kim tak naprawdę jestem? Jestem amerykańskim obywatelem, mój praktycznie cały dorobek artystyczny jest w języku angielskim, osiągnąłem jakąś tam pozycję w amerykańskim przemyśle filmowym, ale przecież nie myślę jak rdzenny Amerykanin.

Moje formatywne lata spędziłem w Polsce, moim pierwszym językiem był język polski, debiutowałem jako młody poeta w Warszawie… ale też nie myślę jak rdzenny Polak. Na moim sposobie myślenia na pewno zaciążył antysemityzm, który odczułem w dzieciństwie w Polsce, ale niewątpliwie też ostatnie 55 lat przeżyte w Stanach Zjednoczonych, w kraju o tak diametralnie innym sposobie myślenia.

Z państwa, w którym nikt nikomu nie ufał i nadal nie ufa, zostałem wyrzucony i wylądowałem w kraju opartym na całkowitym zaufaniu. Amerykanie w 1968 roku wydawali mi się niesłychanie naiwni darząc mnie od pierwszej chwili kredytem zaufania.

Dopiero dużo później zdałem sobie sprawę jak wielkim to było dobrodziejstwem. Gdy raz stracisz zaufanie innych, możesz już nigdy nie dostać następnej szansy na zbudowanie sobie spokojnego i dostatniego życia. Z kultury, w której uczono nas, że rolą jednostki jest budowanie i bycie częścią społeczeństwa, nagle znalazłem się w kraju, którego konstytucja gwarantuje każdemu obywatelowi prawo szukania szczęścia w życiu, a rolą społeczeństwa jest mu w tym pomóc.

Może to brzmieć trochę abstrakcyjnie, ale różnica jest olbrzymia i odczuwalna. Dlaczego o tym wspominam właśnie dzisiaj? Chyba po to, żeby przestrzec młode pokolenie przed pójściem na łatwiznę.

Żyjąc w rzekomo demokratycznym państwie, które jest częścią zjednoczonej Europy, gdy komuś coś się nie podoba, łatwo jest się spakować i z niego wyjechać. Tylko dokąd byś nie pojechał, nie będziesz w domu. Możesz mieć wielkie osiągnięcia, tytuły i nagrody, możesz świetnie się czuć w nowym miejscu i nawet zrobić fortunę, ale zawsze będziesz przybyszem z innego świata, z odmiennej kultury.

Dzisiaj rozsiani po świecie marcowi emigranci z Polski zasilają kulturę i bogactwo państw, które ich przyjęły. Ale to nie zmienia faktu, że nadal czujemy się alochtonami. Zasiedziałymi przybyszami. Każdy agent, którego miałem w Hollywood, proponował, abym zmienił, jeśli nie samo nazwisko to chociaż imię, gdyż brzmią zbyt europejsko. Pod pozorem pomocy lekki przytyk, że nie jestem jednym z nich.

Dopóki nie zostaniesz obywatelem, a to jednak trwa kilka lat, nie będziesz miał wpływu na życie i porządki w kraju, do którego przyjechałeś.

A miałeś szansę mieć taki wpływ w kraju, z którego wyjechałeś. Wystarczyło pójść do urn i wziąć udział w głosowaniu. Zazwyczaj z wiekiem przychodzi refleksja, czy aby dobrze zrobiłeś wyjeżdżając?

Gdy tak się zdarzy, że po latach zdecydujesz się wrócić do kraju urodzenia, może się okazać, że popełnisz kolejną pomyłkę życiową, gdyż twój kraj podczas twojej nieobecności zmienił się nie do poznania. I znowu będziesz przyjezdnym. Bo jak powiedział Heraklit z Efezu: „nie możesz wejść dwa razy do tej samej rzeki, bo już inne wody w niej płyną”. A to okaże się jeszcze bardziej bolesnym doświadczeniem, bo tym razem będziesz obcy we własnym kraju.

Żyjecie w innej wersji PRL

Stąd mój apel do młodszego pokolenia. Zdobywajcie edukację oraz doświadczenie i głosujcie. Nie dopuście by ponownie 23 proc. obywateli zadecydowało o losach wszystkich was na następne wiele lat.

Jeden z naszych ostatnich autorytetów moralnych, były więzień łódzkiego getta, Auschwitz, Buchenwaldu i Terezina, historyk Marian Turski powtarza, że demokracja polega na tym, że rządzi większość, ale respektuje prawa mniejszości.

A teraz spójrzcie na państwo, w którym żyjecie. Obecnie rządzi nim mniejszość nieszanująca praw i woli większości. Nie łudźcie się, nie żyjecie w demokracji. Żyjecie w innej wersji PRL-u, w którym nieznosząca sprzeciwu partia, do której nie należało nawet 10 proc. ludności, przez 45 lat dyktowała prawa i narzucała swoją wolę ponad 30 milionom mieszkańców. I do czego to doprowadziło?

Każdy autorytarny ustrój, by sprawnie funkcjonować, musi podporządkować sobie trzy filary demokracji: niezależność sądownictwa, mediów i edukacji. Tak zawsze było i tak zawsze będzie.

Za mało mam czasu, żeby wchodzić w detale, ale mam wrażenie, że zgadzacie się z moją opinią. Hitlerowi, mającemu do dyspozycji zaledwie film, radio i prasę, zajęło niecałe 6 lat, by przekonać skądinąd kulturalny i wykształcony naród niemiecki, że Słowianie to podludzie, a Żydzi to szczury i oficjalnie wprowadzić odpowiednie prawa oraz zręcznie zmienić przepisy.

Tak, proszę państwa, nazistowscy mordercy działali zgodnie z prawem obowiązującym wówczas w ich państwie. Zapłaciło za to życiem 60 milionów ludzi, co stanowiło około 3 proc. całkowitej liczby ludności na świecie.

Dzisiaj, z siłą rażenia i wpływem, jakimi dysponują obecne media, a zwłaszcza media społecznościowe, demagodzy i oszołomy mogą ten efekt osiągnąć w ciągu dosłownie paru miesięcy, jeśli nie tygodni, naciskając na odpowiedni guzik.

Takim guzikiem jest źle pojęty patriotyzm i przekonanie, że tylko wtedy ojczyzna jest bezpieczna, gdy jest jednolita kulturowo, religijnie i społecznie.

Mały Henio wiedział, który guzik nacisnąć

Przywołam tutaj casus pogromu kieleckiego z lipca 1946 roku. Dziewięcioletni Henio postanawia urwać się i bez wiedzy rodziców pojechać do kolegów na wieś. Bojąc się kary za samowolę, opowiada im później bajkę, że porwali go Żydzi, trzymali w piwnicy i chcieli zabić, bo słyszał, że potrzebowali jego krwi na macę.

Będąc posłusznym i sprytnym chłopcem – tak opowiada Henio – udaje mu się ich przechytrzyć i uciec. I to wystarczyło, by 37 polskich Żydów, którzy przeżyli Holocaust, tego dnia straciło życie, a 40 innych zostało rannych.

Legenda o chrześcijańskiej krwi potrzebnej Żydom do robienia macy krąży po świecie od prawie tysiąca lat i nadal znajduje chętnych odbiorców. Mimo że wystarczy krztyna edukacji i ciekawości intelektualnej, by zdać sobie sprawę, że nawet jedna maleńka kropla krwi, niezależnie czyjej, uczyniłaby tę macę niejadalną dla religijnych Żydów.

Wystarczyło, by w celu sprawdzenia prawdomówności syna, ojciec Henia pofatygował się do domu przy Plantach 7, a dowiedziałby się, że wbrew temu, co mu syn powiedział, ten dom nie ma piwnicy. Ale tak się nie stało.

Mały Henio wyniósł z domu wiedzę o tym, który guzik nacisnąć i to zrobił. Nacisnął guzik ukrytych antysemickich sentymentów, które najwyraźniej już wcześniej istniały w jego rodzinie i ówczesnym społeczeństwie. Nie wyssał przecież tego z palca. Gdzieś to usłyszał.

To jedno, wydawałoby się małe, kłamstwo, spowodowało, że z Polski do końca 1947 roku, kierowanych strachem i niechęcią sąsiadów, wyjechało ponad 150,000 polskich obywateli, Żydów i nie tylko.

Nie zmarnujcie tej szansy

Młodzieży akademicka, w waszych rękach leży przyszłość waszego państwa. Nie zmarnujcie tej szansy. Tylko to, że nie możecie głosować przez Internet – jak okazało się to w przypadku Brexitu – to nie powód, by dać przyzwolenie pokoleniu „dziadersów”, do którego i ja należę, na popełnianie następnych kosztownych i karygodnych błędów oraz decydować o waszym losie przez kolejne kilka lub kilkanaście lat.

Pomyślcie, że podobnie jak obecnie Brytyjczycy, za parę lat być może będziecie musieli stać jak my niegdyś w kolejkach po wizy.

W 1968 roku moje pokolenie miało ten sam dylemat, przed którym dzisiaj stoicie, z jedną wielką różnicą, w większości polskich uczelni studenci nie mieli wówczas poparcia władz uczelnianych.

Wy obecnie je macie. Pozwólcie, że zacytuję fragmenty listu Rady Głównej Nauki i Szkolnictwa Wyższego skierowanego do was i waszych wykładowców:

Nasz udział w wyborach jest nie tylko wyrazem obywatelskiej odpowiedzialności, lecz także sposobem wpływania na kształt spraw zasadniczych. Dlatego gorąco zachęcamy wszystkich Państwa do udziału w nadchodzących wyborach do Sejmu i Senatu i do oddania ważnego głosu. […] Pragniemy podkreślić, że głosy wyborcze oddziałują na kształtowanie ogólnych kierunków rozwoju naszego kraju. Udział w procesie wyborczym jest szansą wyrażenia aspiracji cywilizacyjnych rozwijającej się Polski, w której nauka i edukacja odgrywać będą kluczową rolę”.

Podobny apel wystosowała Konferencja Rektorów Akademickich Szkół Polskich. Wierzcie mi, tym razem nie jesteście sami.

Więc idźcie do urn, stójcie w kolejkach, jeśli to konieczne, ale głosujcie. Jesteście zdolnym i mądrym pokoleniem. Nie pozwólcie, aby trucizna jadu, która w przeszłości wypchnęła z tych ziem Goldwynów i Warnerów, a którą obecnie sączą w uszy obywateli rządowe media, doprowadziła do kolejnej emigracji i drenażu zasobów intelektualnych waszego kraju.

Jak powiedział Marian Turski: „Nie bądźcie obojętni, bo nawet się nie obejrzycie, jak na was, na waszych potomków, »jakiś Auschwitz«, nagle spadnie z nieba”.

Dziękuję i życzę wam ciekawych i udanych studiów.

;

Udostępnij:

Redakcja OKO.press

Jesteśmy obywatelskim narzędziem kontroli władzy. Obecnej i każdej następnej. Sięgamy do korzeni dziennikarstwa – do prawdy. Podajemy tylko sprawdzone, wiarygodne informacje. Piszemy rzeczowo, odwołując się do danych liczbowych i opinii ekspertów. Tworzymy miejsce godne zaufania – Redakcja OKO.press

Komentarze