0:000:00

0:00

Prawa autorskie: Foto ED JONES / AFPFoto ED JONES / AFP

W 1798 roku wielebny Thomas Robert Malthus w „Eseju o zasadzie populacji” ("Essay on the Principle of Population”) przestrzegał przed przyszłą katastrofą. Ludzka populacja rośnie szybciej niż dostępność zasobów, w tym żywności.

rycina przedstawia mężczyznę w stroju z epoki i okładkę księgi Johna Malthusa
Rycina przedstawia Thomasa Malthusa i okładkę jego dzieła

Na wykresie pierwsza krzywa (ludności świata) rośnie coraz bardziej stromo, druga (zasobów) stale w tym samym tempie. Gdy dwie krzywe się przetną, na jednego człowieka będzie przypadać coraz mniej zasobów niż wcześniej.

wykres, jedna linia unosi sie szybko w górę, druga wolno rośnie
wykres, jedna linia unosi sie szybko w górę, druga wolno rośnie

Malthus przewidywał, że nieunikniony jest wzrost populacji do stanu, gdy zasoby Ziemi przestaną wystarczać ludzkości. Wróżył, że przyniesie to światu głód i epidemie.

Od czasów rewolucji przemysłowej optymiści twierdzili, że nic takiego nie nastąpi. Pesymiści twierdzili, że technologie pozwalają zwiększać tempo wzrostu zasobów, ale nadal jest on liniowy, a wzrost populacji - wykładniczy. Wynalazki tylko odwlekają katastrofę w czasie.

W 1968 roku w książce “The Population Bomb” amerykański biolog, prof. Paul R. Ehrlich prognozował, że w ciągu 15 lat dojdzie do ogólnoświatowej katastrofy demograficznej i klęski głodu. Postulował wprowadzenie kontroli urodzeń za pomocą podatków i przymusowej sterylizacji. (Ehrlich miał jedną córkę, twierdził, że po jej urodzeniu poddał się wazektomii).

The_Population_Bomb

Ehrlich mylił się w oczywisty sposób, żadnej katastrofy w połowie lat siedemdziesiątych nie było. Nie uwzględnił, że dynamika przyrostu populacji może maleć - czyli ludzi będzie przybywać, ale coraz wolniej. I nie docenił roli technologii w zwiększaniu ilości dostępnych zasobów (zwłaszcza w rolnictwie).

Cztery lata po Ehrlichu, w 1972 roku think tank znany jako Klub Rzymski wydał raport “Granice wzrostu”. Również przewidywał wyczerpanie zdolności Ziemi do utrzymania prognozowanej liczby ludności świata. Przesunął przewidywania katastrofy na później. Miała nastąpić nie w ciągu kilku lat, lecz przeciągu stulecia.

To stulecie, w którym żyjemy. Czy czeka nas maltuzjańska katastrofa?

Przeczytaj także:

Katastrofa, której nie było

Gdy Ehrlich i Klub Rzymski publikowali swoje prognozy, niewiele wskazywało na to, że demograficzna eksplozja właśnie się kończy. Jednak tak właśnie było. Największy przyrost populacji ludzi na świecie miał miejsce właśnie w 1968 roku - Ziemi przybyło 2,1 procent mieszkańców. Od tego czasu ten roczny przyrost populacji stale maleje. Dziś wynosi jeden procent rocznie i wciąż spada.

Jest ku temu wiele przyczyn. Wśród nich można wymienić edukację kobiet oraz wprowadzanie systemów opieki emerytalnej. Wykształcone kobiety wolą mieć mniej dzieci niż więcej. A gdy na starość czeka nas emerytura, mniej chętni jesteśmy do posiadania liczniejszego potomstwa.

Pesymiści wieszczący demograficzną katastrofę byli więc w błędzie. Nie oznacza to jednak, że ludzi na Ziemi ubywa. Będzie jeszcze jakiś czas przybywać siłą demograficznego rozpędu - jednak z roku na rok coraz mniej. Według prognozy ONZ (zakładającej średni wariant tempa przyrostu populacji)

szczyt nastąpi około 2080 roku, gdy Ziemię będzie zamieszkiwać 10,4 miliarda ludzi.

Inne szacunki (na przykład europejskiego Wspólnego Centrum Badawczego oraz naukowców z amerykańskiego Institute for Health Metrics and Evaluation) są bardziej optymistyczne. Przestanie przybywać nas dekadę wcześniej, gdy będzie nas około 9,5 miliarda. Według ONZ większość z tego przyrostu populacji przypadnie zaledwie na osiem krajów - większość afrykańskich.

Już dziś aż dwie trzecie ludzkości mieszka w krajach, gdzie liczba ludności spada. Także w Polsce będzie się rodzić nas coraz mniej.

Japonia gwałtownie się starzeje

Demografowie wyliczają, że krajem, w którym mieszkańców ubywać będzie najszybciej, będą Chiny. Polityka jednego dziecka sprawiła, że współczynnik dzietności wynosi tam 1,18 dziecka na kobietę. Mimo poluzowania tej polityki, a nawet zachęt do posiadania dwojga dzieci, dzietność nadal spada.

Trudno jest prognozować przyszłość, stąd różne szacunki. Według Pew Research opierającego się na danych ONZ, dziś mieszkańców Chin jest 1,4 miliarda, w połowie stulecia będzie 1,3 miliarda, a na koniec wieku - już tylko 800 milionów. Stanie się tak, nawet jeśli dzietność znacząco wzrośnie - wcześniejszy spadek dzietności był zbyt duży i trwał zbyt długo.

Spadek liczby mieszkańców czeka również Indie. W połowie stulecia będzie zamieszkiwać je 1,6 miliarda ludzi, na jego koniec 1,1 miliarda.

To naprawdę duże spadki, ale przyszłe. Już dziś jest kraj, którego populacja od pewnego czasu się kurczy.

To Japonia, gdzie mieszkańców ubywa już od początku ubiegłej dekady, czyli od 2011 roku. Demografowie przewidują, że kraj liczący dziś nieco poniżej 125 milionów mieszkańców do połowy stulecia będzie miał ich około stu milionów. Na koniec wieku zaś - niewiele ponad 50 milionów.

Już obecnie, wskutek niskiej dzietności, jest to też kraj, który ma też największy odsetek mieszkańców po 65. roku życia. Według danych Banku Światowego stanowią 28 proc. populacji.

Premier Fumido Kishida stwierdził niedawno, że “Japonia jest na krawędzi, za którą przestanie działać społeczeństwo”. Jego rząd zamierza dwukrotnie zwiększyć nakłady na programy zwiększające dzietność i opiekę nad dziećmi. W kwietniu powstanie też rządowa agencja, która ma się nimi zająć.

Japońskie rządy próbowały nakłaniać obywateli do rodzenia dzieci już wcześniej. Bezskutecznie. W żadnym kraju nie udało się zresztą zwiększyć współczynnika dzietności, gdy już spadł, do poziomu zastępowalności na poziomie 2,1 dziecka na kobietę. Czyli takiego, by ludności nie ubywało.

Starzeć się zaczyna też Polska

Według opracowanej przez GUS w 2014 roku “Prognozy ludności na lata 2014-2050” na koniec tego okresu w Polsce będzie żyć niespełna 34 miliony ludzi. Prawie jedną trzecią (32,7 proc.) stanowić będą osoby powyżej 65. roku życia. To niemal dwukrotnie więcej niż dziś.

Czym to grozi? Demografowie, ekonomiści i socjolodzy mają dość dobre rozeznanie.

Wiadomo, że im mniej rodzi się dzieci, tym mniej będzie dorosłych w wieku produkcyjnym. I więcej osób starszych, w wieku emerytalnym, przypadających na aktywnych zawodowo. Wszystko wskazuje na to, że nie da się utrzymać wysokości emerytur i jakości systemu opieki zdrowotnej bez podnoszenia podatków (i składek emerytalnych). Płacą je przecież głównie osoby w wieku produkcyjnym.

Polska ma jeden z najniższych współczynników dzietności w Europie - 1,32 na każdą kobietę (dane za 2021 rok). Oznacza to, że większość dorosłych Polaków będzie niebawem jedynakami. W przyszłości ciężar opieki nad dwojgiem rodziców będzie coraz częściej spoczywał na jedynym dziecku - lub obciążał budżet państwa. Gdy wzrośnie liczba osób starszych, nieuchronnie wzrosną też wydatki na opiekę zdrowotną.

Nawet gdyby Polki zaczęły rodzić dziś więcej dzieci, wzrost odczulibyśmy za dwie, trzy dekady. Trudno jednak się spodziewać, że Polacy zaczną mieć więcej dzieci. Jak już wspominałem, zwiększenie współczynnika dzietności do poziomu zapewniającego utrzymanie populacji na stałym poziomie nie udało się jeszcze w żadnym kraju.

Nie oznacza to, że gdy rąk do pracy ubywa, gospodarka się kurczy. W latach 2009-2017 w Japonii, gdzie ubywało pracujących (i ludności ogółem), a przybywało emerytów, gospodarka rosła (szybciej nawet niż w Stanach Zjednoczonych). Wzrost gospodarczy mimo depopulacji jest nadal możliwy, o ile rośnie wydajność pracy (produktywność). Ta zaś zależy też od innowacji technologicznych.

Zupełnie inna katastrofa

W opublikowanej w „Nature” w 2020 roku pracy naukowcy wyliczali, że nasza planeta może wyżywić jedynie 3,4 miliarda ludzi w sposób zrównoważony, czyli taki, który nie narusza jej odnawialnych zasobów. To zła wiadomość.

Dobra jest taka, że nie trzeba rewolucji, by Ziemia mogła wyżywić w zrównoważony sposób nawet 10 miliardów ludzi - w tej samej pracy naukowcy podają, jak do tego dojść. Nie są to sposoby szczególnie skomplikowane (wśród nich jest na przykład ograniczenie spożycia mięsa i ograniczenie marnotrawienia żywności).

Są i inne sposoby, w tym poprawianie biologii roślin, wyręczanie ich w fotosyntezie, czy produkcja w fabrykach skrobi “z powietrza” - o czym pisałem w OKO.press w ubiegłym roku.

Współcześnie maltuzjanizm rozpatrywany jest przez ekonomistów i ekologów pod kątem ograniczonych zasobów Ziemi. Nie jesteśmy w stanie zwiększać produkcji wszystkiego w nieskończoność. Naszą chęć posiadania, która od czasów rewolucji przemysłowej stale rośnie, kiedyś trzeba będzie poskromić.

Można miasta planować tak, by wszystko było w zasięgu kwadransa spacerem i obejść się bez samochodu. Można większość urządzeń i przedmiotów poddawać recyklingowi. Nie da się jednak niczego wyprodukować ani przetworzyć bez energii. Żywności również.

“Produkcja żywności jest de facto mechanizmem transferu energii z kopalnych nośników energii do talerza. W zaawansowanych gospodarkach jak Stany Zjednoczone, na jedną kalorię na talerzu trzeba 10 kalorii z surowców kopalnych” - mówił Edwin Bendyk w rozmowie o tym, co czeka Polskę i świat jeszcze w tym roku.

Żadnej katastrofy nie będzie?

Dziesięć miliardów ludzi to tylko o jedną piątą więcej niż zamieszkuje planetę dziś. Zwiększenie produkcji o jedną piątą brzmi mimo wszystko niegroźnie.

Dopóki nie przypomnimy sobie, że pod statystykami dla całego świata kryją się olbrzymie nierówności. Na przykład statystyczny mieszkaniec Indii w rok zużywa tyle energii, ile Amerykanin w jeden miesiąc.

Nawet europejski standard życia, skromniejszy od amerykańskiego, nie jest bynajmniej zrównoważony. Żeby zapewnić go każdemu mieszkańcowi Ziemi, musielibyśmy mieć dwie i pół planety. (Żeby zapewnić każdemu standard amerykański musielibyśmy mieć cztery).

Nie ma więc wyjścia. Najzamożniejsi będą musieli swój styl życia zmienić. Jeśli nie zrobią tego dla idei (na przykład troski o środowisko i ograniczone zasoby planety), zmuszą ich do tego rosnące ceny żywności, surowców i energii.

Debunking

Czy czeka nas „maltuzjańska katastrofa” i ludzi na Ziemi będzie coraz więcej a zasobów coraz mniej?
Żywności powinno starczyć dla wszystkich, a populacja większości krajów już się kurczy. Nie obejdzie się jednak bez zmiany stylu życia na bardziej oszczędny

Ekonomiści są tu optymistami. Gdy cena pewnego zasobu rośnie, pojawiają się z czasem tańsze zamienniki. Elektryczne auta nie powstałyby, gdyby ropa naftowa była tania. Wegetariańskie zamienniki mięsa nie powstawałyby tak szybko, gdyby nie wzrost cen pasz i hodowli zwierząt.

Już dziś w krajach rozwiniętych spada spożycie mięsa i jego przetworów. Przyczyną jest w równej mierze wzrost jego cen, jak troska o środowisko i troska o zdrowie. Stare żarówki (i okna) wymieniliśmy na energooszczędne długo przed drastycznym wzrostem cen energii elektrycznej (i ogrzewania). Wszak każdy woli płacić mniejsze rachunki.

Nawiasem mówiąc, jak wylicza ekonomista Vaclav Smil w książce “Liczby nie kłamią”,

wymiana okien to najlepsza rzecz, jaką pojedynczy człowiek może zrobić dla planety.

Nie jest więc tak, że wyrzeczenia muszą boleć. Na część z nich sami się chętnie godzimy. Jest w tym coś optymistycznego, co pozwala wierzyć, że maltuzjańska katastrofa - w żadnym jej rozumieniu - jednak się nie wydarzy.

Prędzej czeka nas katastrofa klimatyczna. Choć i w jej przypadku dobrze wiemy, jak jej uniknąć.

Wyłączną odpowiedzialność za wszelkie treści wspierane przez Europejski Fundusz Mediów i Informacji (European Media and Information Fund, EMIF) ponoszą autorzy/autorki i nie muszą one odzwierciedlać stanowiska EMIF i partnerów funduszu, Fundacji Calouste Gulbenkian i Europejskiego Instytutu Uniwersyteckiego (European University Institute).

Udostępnij:

Michał Rolecki

Rocznik 1976. Od dziecka przeglądał encyklopedie i już mu tak zostało. Skończył anglistykę, a o naukowych odkryciach pisał w "Gazecie Wyborczej", internetowym wydaniu tygodnika "Polityka", portalu sztucznainteligencja.org.pl, miesięczniku "Focus" oraz serwisie Interii, GeekWeeku oraz obecnie w OKO.press

Przeczytaj także:

Komentarze