Rządząca większość musi być jak zwarte wojsko? Parlament musi być sprawną maszynką do głosowania? Polska demokracja tylko na tym traci. Nie ulegajmy narracji populistów – koalicja czterech ugrupowań demokratycznych nie musi powielać modelu rządzenia PiS
Od kilku tygodni liderzy Zjednoczonej Prawicy straszą wyborców „koalicją chaosu”. W tej narracji tylko Prawo i Sprawiedliwość stanowi gwarant stabilnych i efektywnych rządów.
Alternatywa w postaci opozycyjnej koalicji, która składać się będzie z niemal dziesięciu różnych partii i liderów, skutkować będzie chaosem, podziałami społecznymi i paraliżem władzy. Na to zaś, podnoszą liderzy prawicy, w obecnej sytuacji ekonomicznej i politycznej nie możemy sobie pozwolić.
Politycy mówią różne rzeczy, aby utrzymać się przy władzy. Okazuje się jednak, że narracja Zjednoczonej Prawicy trafia na żyzny grunt również wśród sympatyków ugrupowań opozycyjnych.
Ci ostatni zdają się podzielać obawy dotyczące paraliżu władzy i zazdrościć PiS możliwości sprawowania niepodzielnej władzy w ostatnich latach. Sam ten fakt świadczyć może o rozpadzie demokratycznego etosu i postępującej erozji ładu ustrojowego.
Ponieważ to, czym straszą nas politycy prawicy (konieczność szukania kompromisu w drodze wzajemnych ustępstw), stanowi istotę i gwarancję poprawnego funkcjonowania parlamentarnej demokracji.
Perspektywa jednomyślnych i niepodzielnych rządów stanowi zaś zaprzeczenie idei demokracji. Sytuacja, w której prawo będzie potencjalnie tworzone przez wiele podmiotów reprezentujących rozmaite interesy społeczne, nie powinna być dla konsekwentnej demokracji powodem do zmartwień, a dawać nadzieję na racjonalizację procesu stanowienia prawa.
Tekst publikujemy w naszym cyklu „Widzę to tak” – w jego ramach od czasu do czasu pozwalamy sobie i autorom zewnętrznym na bardziej publicystyczne podejście do opisu rzeczywistości.
Paweł Skuczyński i Karol Muszyński w książce „Rozwój i kryzys konstytucji społecznej. Przypadek samorządów zawodowych” (2020) pokazują, że dojście do władzy przez Prawo i Sprawiedliwość poprzedzał długotrwały proces konsolidacji władzy. Przez konsolidację władzy autorzy rozumieją postępujące wzmocnienie władzy wykonawczej kosztem ustawodawczej.
W przeciwieństwie do lat 90., prawo pod rządami kolejnych partii w latach 2003-2015 (SLD-UP, PO-PSL, PiS-Samoobrona-LPR) przestało być wykuwane w procesie demokratycznym, a zaczęło być tworzone w zaciszu ministerialnych gabinetów.
Sejm i Senat zaczęły zaś pełnić funkcję maszynki do głosowania, która wyłącznie zatwierdza projekty ustaw napisane w ministerialnych gabinetach.
Co ciekawe, zdaniem autorów, czynnikiem, który katalizował proces konsolidacji władzy, był proces akcesji do Unii Europejskiej (podobnie: Paul Blokker 2014, Michael A. Wilkinson 2021). Potrzeba szybkiego dostosowania krajowego prawa do unijnego porządku prawnego dawała preferencję efektywnej władzy wykonawczej kosztem powolnie obradującej władzy ustawodawczej.
Proces ten, zdaniem cytowanych autorów, stworzył warunki dla zaistnienia kryzysu praworządności po 2015 roku. W tej perspektywie rządy Zjednoczonej Prawicy, podczas których doszło do dalszej erozji demokratycznego ustroju, stanowią zwieńczenie wieloletnich przeobrażeń ustrojowych o niedemokratycznym charakterze.
Prawicowi populiści nie musieli tworzyć swojego systemu władzy od zera, mogli wykorzystać już skonsolidowany aparat władzy do realizacji swojej nieliberalnej agendy.
Jednocześnie obóz Zjednoczonej Prawicy kontynuował proces konsolidacji władzy o autorytarnym wektorze. Ustrojowa funkcja demokratycznego parlamentu była systematycznie umniejszana, Trybunał Konstytucyjny został spacyfikowany, a ośrodek rzeczywistej władzy został ulokowany poza strukturą konstytucyjnych organów państwa.
Przeobrażenia te świetnie oddaje ewolucja języka politycznego. Komentatorzy polityczni, mając na myśli rzeczywiste miejsce podejmowania decyzji politycznych, mówią już nie o „Wiejskiej” a o „Nowogrodzkiej”.
Ceną za konsolidację władzy jest osłabienie jakości i efektywności stanowionego prawa. Za powierzeniem parlamentowi kompetencji do tworzenia prawa leży przekonanie, że prawo, aby było skutecznym regulatorem życia społecznego, musi odzwierciedlać nierzadko przeciwne w społeczeństwie interesy i być rezultatem szerokiego społecznego kompromisu.
Prawo tworzone w zaciszach ministerialnych gabinetów, z przyczyn oczywistych nie jest w stanie pełnić takiej funkcji.
Kulturowy obraz demokracji, która funkcjonuje właśnie w taki modelowy sposób, dostarcza serial telewizyjny „Borgen” („Rząd”). Duńska produkcja opowiada historię premier Birgitte Nyborg Christensen z partii Umiarkowanych (de Moderate). Serial ten, pomimo pewnych uproszczeń i idealizacji właściwych dla tego typu produkcji, oddaje realia skandynawskiej demokracji.
To, co w tym obrazie uderza, to fakt, że każda legislacja poprzedzona jest długotrwałym ucieraniem się stanowisk partii politycznych, nierzadko z udziałem organizacji trzeciego sektora.
Uchwalenie jakiejkolwiek ustawy wymaga każdorazowo uformowania się – w drodze wzajemnych ustępstw i negocjacji – nowej większości, która będzie w stanie przegłosować daną ustawę. W Danii rządzi zatem nie rząd, a parlament.
Duński parlament nie jest maszynką do głosowania, a stanowi rzeczywiste miejsce podejmowania decyzji politycznych. Dzięki temu, prawo jako źródło powszechnych praw i obowiązków daje wyraz preferencjom społecznym, jako takie cieszy się szeroką demokratyczną legitymacją i jest chętniej przestrzegane przez jego adresatów.
Takie rozumienie demokracji, jako nieustannej gry ucierania się stanowisk w atmosferze bardziej przypominającej sportową rywalizację aniżeli wojnę obliczoną na wykończenie przeciwnika, pozwala przy tym wydobyć pewien rozdźwięk pomiędzy tym, co prawicowi politycy mówią, a co robią, gdy są u władzy.
W oficjalnym dyskursie Zjednoczonej Prawicy deklaruje się przywiązanie do zasady suwerenności ludu, a demokratyczny parlament nierzadko przedstawiany jest jako najwyższy organ państwa. Właśnie te rozstrzygnięcia ustrojowe miały przemawiać za pacyfikacją Trybunału Konstytucyjnego.
Sytuacja, w której kilkunastu sędziów pozbawionych demokratycznego mandatu ogranicza reprezentantów suwerena, podnosili liderzy Zjednoczonej Prawicy, jest nie do pogodzenia z podstawową dla demokracji zasadą rządów większości.
Pomimo tych demokratycznych deklaracji i obietnic, w ostatnich latach mieliśmy do czynienia z postępującą erozją demokratycznego parlamentaryzmu.
wszystko to stało się codziennością, trudną do zaakceptowania w demokratycznym państwie prawa. Sejm z całą pewnością nie był miejscem demokratycznego ucierania się stanowisk. Stanowił maszynkę do głosowania.
Nic więc dziwnego, że prawo w taki sposób tworzone było niskiej jakości (np. „Polski Ład”) i nierzadko rozmijało się z preferencjami dominującymi w społeczeństwie.
Również pacyfikacja Trybunału Konstytucyjnego nie miała na celu przywrócenia parlamentowi swojej ustrojowej roli. Przeciwnie, gdy zaostrzenie prawa aborcyjnego w ramach procedur parlamentarnych było zbyt politycznie kosztowne i niepewne, obóz Zjednoczonej Prawicy nie miał skrupułów, aby wykorzystać do tego Trybunał Konstytucyjny, który wcześniej obsadził partyjnymi nominatami.
W tym sensie zasada suwerenności ludu i Sejmu jako najwyższego organu państwa jest w populistycznym dyskursie nie opisem, czy standardem dla politycznej praktyki, a wyłącznie fasadą.
Fasadą, która przysłania rzeczywistą konsolidację władzy i umieszczenie ośrodka decyzyjnego poza strukturą konstytucyjnych organów państwa.
Demokratyczna obietnica prawicowego populizmu pozostaje zatem niespełniona. Paradoksalnie, szansa na jej realizację otwiera się wraz z końcem rządów Zjednoczonej Prawicy.
W przeddzień tego przełomowego momentu nie dajmy sobie zatem wmówić, że coś, co stanowi istotę funkcjonowania demokracji parlamentarnej, stanowi dla niej zagrożenie.
Czy ta historyczna szansa zostanie wykorzystana, przekonamy się już niedługo. Aby to było potencjalnie możliwe, potrzebujemy jednak jako społeczeństwo ponownie uwierzyć, że demokracja jako ustrój, wraz ze swoimi rozstrzygnięciami ustrojowymi i przywiązaniem do dialogu i ucierania się stanowisk, ma sens.
Kopenhaga zamiast Budapesztu w Warszawie. Alternatywą dla prawicowego autorytaryzmu nie jest bowiem autorytarny liberalizm.
Wojciech Zomerski jest radcą prawnym, doktorem nauk prawnych, adiunktem w Zakładzie Socjologii Prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego oraz członkiem Komisji Praw Człowieka i Praworządności OIRP Wrocław. Z końcem roku nakładem Wydawnictwa Naukowego Scholar ukaże się jego książka pt. „W kierunku demokratycznej nauki prawa? Dogmatyka, edukacja, postanalityczność”.
Opozycja
Władza
Jarosław Kaczyński
Donald Tusk
Koalicja Obywatelska
Nowa Lewica
Partia Razem
Platforma Obywatelska
Polska 2050
Prawo i Sprawiedliwość
PSL
Sejm IX kadencji
Trzecia Droga
demokracja
populizm
Sejm
senat
Radca prawny, doktor nauk prawnych, adiunkt w Zakładzie Socjologii Prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego oraz członek Komisji Praw Człowieka i Praworządności OIRP Wrocław
Radca prawny, doktor nauk prawnych, adiunkt w Zakładzie Socjologii Prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego oraz członek Komisji Praw Człowieka i Praworządności OIRP Wrocław
Komentarze