0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Lukasz Cynalewski / Agencja Wyborcza.plFot. Lukasz Cynalews...

Co łączy aferę z dokumentacją medyczną zabraną przez prokuraturę z gabinetu ginekologicznego w Szczecinie, tragicznie zakończoną nagonkę na skrzywdzonego syna posłanki i skandal w preselekcjach do Eurowizji? Absolutny brak poszanowania zasad nowoczesnego państwa prawa i demokracji.

W ostatnich tygodniach Polską targnęły trzy skandale, o różnym natężeniu i wadze – i na pierwszy rzut oka zupełnie ze sobą niezwiązane. Wszystkie one jednak w dużym stopniu wynikły z tego samego problemu bazowego, który odbija się w różnych obszarach życia społecznego – i jeśli jako społeczeństwo się nim nie zajmiemy, będzie się niestety pojawiać w kolejnych odsłonach.

„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie.

Zanim jednak przejdziemy do szczegółów: skrót wydarzeń.

Sprawa pierwsza:

Pod koniec lutego w mediach pojawiają się doniesienia o pogwałceniu praw pacjentek gabinetu ginekologicznego w Szczecinie, których dokumentację medyczną prokuratura bezprawnie przetrzymywała przez półtora miesiąca. Centralne Biuro Antykorupcyjne 9 stycznia weszło do prywatnego gabinetu Marii Kubisy, zarekwirowało pełną dokumentację medyczną od 1996 roku i liczne nośniki medyczne i zwróciło je dopiero po doniesieniach w prasie pod koniec lutego. Według Prokuratury Rejonowej w Szczecinie miało to związek ze śledztwem w sprawie pomocnictwa w usunięciu ciąży oraz uzyskaniu leków niedopuszczonych do obrotu w Polsce.

Sprawa wywołała ostrą reakcję zarówno Izby Lekarskiej, jak i środowisk feministycznych, bo sposób, w jaki CBA działało, wyglądał bardziej na śledztwo trałowe w poszukiwaniu jakichś szeroko zakrojonych haków niż dochodzenie w konkretnym przypadku. W obronie lekarki i pacjentek stanęły środowiska lekarskie i feministyczne, zapowiedziane zostały akcje protestacyjne.

Poszkodowane pacjentki planują skargę do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka.

Przeczytaj także:

Sprawa druga:

26 lutego w TVP1 odbyły się polskie preselekcje do Konkursu Piosenki Eurowizji, które zakończyły się skandalem po ogłoszeniu wyników. Jury przyznało zaskakująco niskie noty występom ocenianym jako najlepsze, a maksymalne noty otrzymała Blanka, której przed głosowaniem nikt nie dawał miejsca na podium i której występ na żywo pozostawiał wiele do życzenia. W głosowaniu publiczności wygrał zdecydowany faworyt preselekcji Jann (według nieoficjalnych doniesień z trzykrotną przewagą nad drugim miejscem), ale niska nota od jury i niekorzystny system przeliczania głosów na punkty nie pozwoliły mu na ostateczne pokonanie Blanki.

Przy ogłaszaniu wyników w studio panował chaos, nie odczytano wyników głosowania publiczności (opublikowano je dopiero następnego dnia na Instagramie, ale bez podania szczegółowych danych, a jedynie wyniki w dwunastopunktowej skali eurowizyjnej). Prawie natychmiast pojawiły się oskarżenia pod adresem jury, że głosowało w dziwny sposób i niezgodnie z procedurą opisaną w regulaminie, a część jurorów ma powiązania z niektórymi uczestnikami i pozostawała tym samym w konflikcie interesów. Wypłynęły doniesienia, że część jurorów miało przed programem nazwać Janna „demonicznym” i „zniewieściałym” oraz nakazać mu zmienić kostium i choreografię.

TVP została również oskarżona o złamanie licznych punktów własnego regulaminu konkursu.

W Internecie, mimo upływu ponad dwóch trzech tygodni, nadal trwa burza. Początkowo przybrała formę protestu przeciw niewybraniu jednoznacznego faworyta, szybko jednak przekształciła się w znacznie ogólniejszą krytykę. TVP zarzucono manipulację głosami, „ustawkę”, nierówne traktowanie uczestników, brak transparentności i poszanowania zasad własnego konkursu, brak jawności w doborze jurorów, czy brak kontroli nad rzetelnością procesu.

Dość szybko zaczęły też się pojawiać głosy o nieposzanowaniu głosów widzów czy wręcz oszukaniu osób, które wysyłały drogie esemesy na swojego faworyta mimo ustawionego konkursu. A także bardziej ogólne o nieszanowaniu demokracji i nieliczeniu się z głosami publiczności, czy wręcz „splunięciu ludziom w twarz”.

Protesty z jednej strony przyjęły formę petycji online (największa zgromadziła ponad 88 tysięcy podpisów) o anulowanie głosów jury i wysłanie na Eurowizję wybranego głosami publiczności Janna, a z drugiej wezwania TVP do ujawnienia szczegółowych wyników, odniesienia się do zarzutów, a także żądania audytu głosowań preselekcji. Nieprawidłowości było tyle i były na tyle poważne, że również polskie media eurowizyjne wystosowały wspólny otwarty apel do prezesa TVP Mateusza Matyszkowicza o zajęcie stanowiska po krajowych eliminacjach do Eurowizji 2023 (jego treść można przeczytać tu: https://eurowizja.org/apel/). TVP nabrała wody w usta, wydając jedynie krótkie oświadczenie, że „wszystko odbyło się zgodnie z regulaminem”

Nie odniosła się do zarzutów w żaden sposób. 13 marca upłynął termin zgłaszania utworów na Eurowizję. TVP nie zmieniła reprezentanta, w związku z tym Blanka już na pewno jedzie tam jako reprezentantka Polski. Niepogodzeni z tak niejasnym wyborem Polacy online tłumnie namawiają fanów Eurowizji z innych krajów na bojkotowanie jej występu i nieoddawanie na nią głosów w proteście przeciw korupcji i nietransparentności wyboru.

Wreszcie trzecia sprawa,

o najcięższej wadze, z tragicznym finałem w postaci samobójstwa skrzywdzonego dziecka. Pod koniec grudnia kontrolowane przez PiS Radio Szczecin wyemitowało materiał Tomasza Duklanowskiego o aferze pedofilskiej w szczecińskiej Platformie Obywatelskiej. Sprawę przedstawił jako aktualną (mimo że sprawca został już dwa lata wcześniej osądzony i odbywa obecnie karę pozbawienia wolności) oraz zawarł w niej informacje pozwalające na identyfikację jego ofiary.

Ofiarą skazanego pedofila okazał się być Mikołaj, piętnastoletni syn szczecińskiej posłanki PO Magdaleny Filiks. Dane pozwalające na identyfikację upublicznił także Dariusz Matecki, szczeciński radny PiS. Chłopiec w lutym 2023 roku targnął się na swoje życie, co mogło mieć związek z ujawnieniem jego danych i medialną nagonką po prawej stronie politycznej, napędzaną nie tylko przez Radio Szczecin, ale też przez prawicowych polityków i działaczy, jak również szeroko omawianą w przejętej przez PiS telewizji publicznej. W imię interesów partyjnych i chęci uwikłania głównej partii opozycyjnej w aferę pedofilską,

prawicowe media złamały nie tylko prawo (ujawniając szczegóły z utajnionego śledztwa), ale też zasady etyki dziennikarskiej, o zwykłej przyzwoitości nawet nie mówiąc.

Wspólny problem: brak poszanowania zasad

Wszystkie te wydarzenia łączy jeden wspólny problem: pogwałcenie zasad – czy to etyki dziennikarskiej, fair play w publicznych konkursach, czy ogólniej państwa prawa.

We wszystkich tych przypadkach mamy instytucję czy grupę posiadającą jakąś władzę (pracowników CBA i prokuratury, decydentów w TVP, dziennikarzy w służbie partii rządzącej), która tych zasad nie respektuje i stawia się ponad nimi. We wszystkich tych przypadkach mamy też do czynienia z poczuciem bezkarności, brakiem transparentności i potrzeby wyjaśnienia obywatelom niejasności w ich zachowaniu, a także przedkładaniem politycznych i partykularnych interesów ponad demokratyczne wartości i reguły.

Co więcej, nie są to pierwsze afery w Polsce, które można – przynajmniej w części – wytłumaczyć właśnie takim uogólnionym ignorowaniem reguł. W tym tych ustalonych przez samych siebie (TVP złamała w końcu swój własny regulamin preselekcji, mimo pełnej władzy nad jego treścią i nonszalanckimi zmianami w nim na trzy dni przed konkursem). Procedur i ustalonych zasad się w Polsce niestety od lat nie szanuje.

Jeśli prawo i reguły stoją w sprzeczności z wolą polityczną czy interesem, to się je zwyczajnie ignoruje.

Ten sam głęboko leżący problem można dostrzec choćby w całym kryzysie sądownictwa od 2015 roku, gdzie władza sądownicza została podporządkowana interesom politycznym jednej partii, czy też w katastrofie prezydenckiego samolotu pod Smoleńskiem, do której najpewniej by nie doszło, gdyby przestrzegane były wszystkie przepisy i regulaminy.

Ten sam duch łączy ustawione (być może) preselekcje do Eurowizji i kolejne ustawione publiczne przetargi, brak poszanowania prawa i procedur przez instytucje śledcze w sprawie szczecińskiej lekarki i setki innych trałowych i motywowanych politycznie śledztw.

Nagonka polityczna na posłankę Magdalenę Filiks i oskarżenia ze strony prawicy o „chronienie” pedofilów w szczecińskiej PO też nie jest pierwszym przejawem szczucia jako metody walki politycznej, i niestety Mikołaj Filiks może nie być pierwszą ofiarą śmiertelną tej taktyki. Wcześniej byli Marek Rosiak i Paweł Adamowicz. Po raz pierwszy mamy do czynienia z ofiarą spoza bezpośredniego kręgu politycznego, bo ofiarą nie jest polityk, a członek jego rodziny, osoba postronna. Bolesnym novum jest też to, że

po raz pierwszy ofiarą mogło stać się dziecko: niewinna, straumatyzowana ofiara przestępstwa, wtórnie zwiktymizowana.

Jest to też problem dużo głębszy niż zwykła korupcja czy polityka partykularnych interesów, w imię której można popełniać najgorsze czyny, kosztem innych grup i jednostek.

Zaciekłość i konsekwencja osób dopuszczających się takich zachowań każą bowiem domniemywać, że wynikają one z głębokiego przekonania nie tylko o słuszności własnego postępowania, ale też i o tym, że cel, dla którego podejmują się tych zachowań, jest na tyle ważny i konieczny, że usprawiedliwia wszelkie środki do jego zapewnienia.

Oczywiście, partykularyzm nie jest tu całkiem bez znaczenia, jako że interes własny (czy własnej grupy) jest u nas nadal często przedkładany nad interes społeczny. A dobro wspólne nie jest kategorią szczególnie cenioną – ani nawet dostrzeganą – w społeczeństwie. Nie jest to jednak odpowiedź wystarczająca. Sprawy te dotykają bowiem bezpośrednio głębokich podstaw moralnych i zespołów wartości, jakie podziela część ludzi w Polsce, a które na takie zachowania nie tylko pozwalają, ale wręcz do nich zachęcają. Smutną konstatacją jest to, że większość z nich w ogóle nie ma refleksji na temat tego, że stoją one w kontrze do kanonu etycznego liberalnej demokracji i społeczeństwa obywatelskiego.

Pojawia się w tym miejscu pytanie: dlaczego jako społeczeństwo nadal nie przyjęliśmy demokratycznych norm i wartości jako własnych?

Dlaczego, ponad trzydzieści lat od upadku komunizmu, osiągniętego przecież własnymi rękami i własnym wysiłkiem, nadal mamy taką kulawą demokrację, tak słabe społeczeństwo obywatelskie, i, w szczególności, tak słabą kulturę polityczną?

Warto tu przywołać znany bon mot Jacka Kuronia: demokracja to taki ustrój, który nam gwarantuje, że nie będziemy rządzeni lepiej, niż na to zasługujemy. Czyli widać nie zasługujemy na lepiej. Ale dlaczego nie? Bo zwyczajnie nigdy się wystarczająco nie postaraliśmy, żeby było inaczej. Dodatkowo mieliśmy przeciwko sobie wiele historycznych i współczesnych uwarunkowań, które – przy braku świadomego wysiłku ze strony i społeczeństwa, i elit politycznych – tę przemianę skutecznie torpedowały.

Historyczne uwarunkowania słabej demokracji w Polsce

Nim przejdziemy do tych współczesnych problemów, należy odnotować kilka złogów historii. Polska ma nadal wiele obciążeń historycznych, które zdecydowanie nie pomagają sprawie.

Historycznie Polska ma dość specyficzną relację z demokracją.

Z jednej strony demokracja szlachecka była ewenementem w czasach, kiedy powstała – i w swoim apogeum dawała równe prawo wyborcze większej ilości osób niż demokracja brytyjska jeszcze na początku XX wieku. Z drugiej strony, dominująca historyczna spuścizna I RP to również nadużywane liberum veto, zrywane sejmy, rokosze i konfederacje. Demokracja szlachecka, szczególnie w swej schyłkowej, zwyrodniałej formie, w ostatecznym rozrachunku przyniosła nam więcej szkody, niż pożytku, gdyż rozpowszechniła i „uszlachetniła” tradycje politycznego awanturnictwa, braku współpracy, korupcji i warcholstwa. A ostatecznie walnie przyczyniła się do upadku państwa pod koniec XVIII wieku.

Pokłosiem tego okresu jest także silne rozdzielenie na kulturę „pańską”, szlachecką i kulturę „chamską”, chłopską (tudzież jej „brak”). Ta dychotomia przewija się silnie i w polskiej kulturze (od „Wesela” i chłopomanii do pociągu do łydki parobka w „Ferdydurke”) i w polskiej historii politycznej, od Kościuszki biorącego chłopstwo w opiekę, przez Rabację Galicyjską, aż po legendę założycielską Solidarności, powstałej z połączenia ruchów inteligenckich (doświadczonych Marcem 1968 roku) i robotniczych (doświadczonych Grudniem 1970 roku).

Mimo to polska kultura narodowa jest praktycznie kompletnie zdominowana przez tradycję szlachecką, choć zdecydowana większość Polaków ma pochodzenie chłopskie lub mieszane. Dopiero niedawno historia chłopstwa polskiego doczekała się rzetelnych opracowań naukowych („Chamstwo” Kacpra Pobłockiego, „Ludowa Historia Polski” Adama Leszczyńskiego).

Drugim obciążeniem historycznym są zabory.

Cały XIX wiek, kiedy w Europie formowały się współczesne tożsamości narodowe i powstawały zręby współczesnych systemów państwowych, Polacy byli rozdzieleni między trzy państwa o diametralnie różnej kulturze prawnej i politycznej, o różnym marginesie wolności osobistej i możliwości kultywowania polskości, o różnych typach socjalizacji do społeczeństwa i różnych tradycjach politycznych. Niezależnie jednak od tych różnic, w każdym zaborze państwo zawsze należało do okupanta, do obcej siły narzuconej nam z góry – a nie do narodu.

W efekcie nieufność wobec państwa i nieutożsamianie się z państwem na stałe wbiło się w polską tożsamość narodową.

Państwo było obce, było „ich”, a naród realizował się w domu i w powstaniach. Nieszanowanie prawa i oszukiwanie instytucji, które były obce i często działały na szkodę polskiego interesu narodowego (np. przymusowa germanizacja czy rusyfikacja), stało się wręcz historycznie patriotycznym obowiązkiem i czynem godnym pochwały.

Ludność chłopska z kolei miała podwójnych „obcych” – polskich panów, przedstawicieli pańszczyźnianego ucisku, i obce państwo rugujące nie tylko kulturę polską, ale i lokalną. Często wybierała więc interes klasowy nad narodowym (np. odchodząc od walk w powstaniu styczniowym po uwłaszczeniu i zniesieniu pańszczyzny przez cara), co oczywiście szlachta odbierała jako zdradę. Konsekwencje tego też odczuwamy do dziś.

Powstania również dołożyły swoją cegiełkę.

Z jednej strony same powstania, jak i zbudowana wokół nich mesjanistyczna martyrologia, walnie przyłożyły się do rozumienia patriotyzmu jako przede wszystkim umierania za kraj i poświęcania się dla sprawy narodowej. Z drugiej strony, przez zrywy wybuchające co kilkadziesiąt lat praktycznie każde kolejne pokolenie składało Polsce tę ofiarę z krwi, w szczególności młodego pokolenia, przy okazji skutecznie dziesiątkując kulturalne elity kraju i uniemożliwiając ciągłość myślenia o narodzie.

W efekcie w polskiej tradycji narodowej ciągle wszystko zaczyna się „od nowa”, bo ciągłość zawsze była luksusem, którego Polska nie miała.

Nieliczne próby długofalowego planowania – jak słynna „praca u podstaw” i „praca organiczna” w pozytywizmie – zawsze przegrywały u nas z romantycznymi zrywami narodowymi, a ułańska fantazja z metodycznym planowaniem i spokojnym, „nudnym” osiąganiem celów.

Zauważył to także Norman Davies w swoim „Bożym Igrzysku”, celnie punktując, że „Polacy są przede wszystkim patriotami. Wiele razy dowodzili, że są gotowi umierać za ojczyznę; tylko nieliczni są jednak gotowi dla niej pracować”. Umieranie za Ojczyznę jest w polskiej tradycji nadal tą szlachetną, honorową opcją. Mrówcza praca na rzecz polskiego społeczeństwa, takie drobne ciułanie małych kroków i osiągnięć lekko choćby polepszających los własny czy innych ludzi, nie otrzymuje niestety porównywalnego szacunku, nie jest traktowana jako postawa najbardziej honorowa czy najbardziej patriotyczna. Co najwyżej wzbudza politowanie zamiast estymy. Ot, kolejna Siłaczka i ot, kolejny Judym.

II RP też nie przyniosła Polsce wielu tradycji demokratycznych.

A te, które przyniosła, nie miały czasu dobrze się w świadomości narodowej zagnieździć (np. świecka oprawa obejmowania urzędu przez prezydenta kraju), albo zostały jako takie samotne artefakty pozbawione kontekstu i często też większego znaczenia (np. „nadanie” kobietom praw wyborczych w 1918 roku – jakby nie było ono wywalczone przez setki polskich sufrażystek, o których mało kto dziś wie).

Nie pomogło też to, że kraj był targany wieloma wewnętrznymi i zewnętrznymi problemami – skłócony właściwie ze wszystkimi sąsiadami, pozszywany z trzech zupełnie różnych prawnie, ekonomicznie i kulturowo elementów, pozbawiony wielu niezbędnych aspektów, jak silnych ośrodków przemysłowych czy choćby dobrego portu. Silna polaryzacja i rozdrobienie klasy politycznej, ugruntowane konstytucją z 1921 roku, także walnie przyczyniło się do „awanturniczej” natury Sejmu II RP.

Swoje dołożył też marszałek Piłsudski, ogromny wtedy przecież autorytet, wielokrotnie dając publiczny upust swojej pogardzie dla Sejmu i parlamentarzystów (np. członkom Tymczasowego Rządu Ludowego Republiki Polskiej ustanowionego w listopadzie 1918 roku pod wodzą Ignacego Daszyńskiego zalecał „kury szczać prowadzać, a nie politykę robić”, konstytucję marcową nazywał „konstytutą” na wzór prostytuty, a bezwład polityczny kraju określał jako „pierdel, serdel, burdel”).

Przygoda z demokracją była zresztą w II RP raczej krótka i burzliwa – już po przewrocie majowym w 1926 roku rola parlamentu została znacznie ograniczona Nowelą Sierpniową, a następnie konstytucją kwietniową z 1935 roku, wprowadzającą w Polsce ustrój de facto autorytarny.

No i wreszcie jest spuścizna PRL...

System Polski Ludowej spetryfikował, a niekiedy wręcz wzmocnił, wszystkie te historyczne naleciałości. PRL opierał swoją władzę na przemocy i kontroli i również nie był przez większość Polaków traktowany jako państwo „własne”, a jedynie „obce”, bo narzucone Polsce przez ZSRR. Państwo w tym okresie, mimo performatywnego „obywatelowania” obywatelom, nie traktowało ludzi jako podmiotów i nie wykazywało najmniejszej woli odpowiedzialności politycznej przed formalnym suwerenem.

Choć w Konstytucji z 1952 roku władza jest opisana jako należąca „do ludu”, lud ten nie miał w tym systemie za wiele do powiedzenia. Nauczył się zatem, na ile to było możliwe, żyć tak, żeby pozostawać dla tego państwa jak najmniej widocznym. Niewidzialność była w cenie szczególnie na odcinku gospodarczym – szara strefa, nieoficjalne prywatne inicjatywy, nieformalne dojścia do zasobów ułatwiające życie w kraju wiecznego niedostatku (gdzie trzeba było zawsze coś „załatwić” i „wykombinować”).

Wzmocnieniu uległo także zaburzenie ciągłości. Polska została po wojnie bezceremonialnie przesunięta na zachód, miliony albo nie przeżyły wojny, albo znalazły się po przesunięciu granic poza Polską (nieprzepracowaną traumę tych wydarzeń dobrze opisał Andrzej Leder w „Prześnionej Rewolucji”). Wojna wybiła znaczną część polskich elit (od krakowskich profesorów zamordowanych przez nazistów, przez żydowskich lekarzy czy prawników, po Kolumbów rocznik 20), a sowiecka władza brutalnie pozbyła się też konkurencji w postaci rodzimych socjalistów i komunistów. Fale emigracyjne – np. ta po 1968 roku czy w latach 80. po stłamszeniu pierwszej „Solidarności” – również skutecznie rugowały co ambitniejsze jednostki z kraju.

...doświadczenie wydarzeń 1989 roku i szok pierwszych lat transformacji.

Euforia pierwszej „Solidarnościł (do której należało 10 milionów ludzi – więcej niż co czwarty Polak, wliczając noworodki) została skutecznie zabita wprowadzeniem stanu wojennego. Druga „Solidarność” nie odzyskała nigdy takiego masowego charakteru i stała się momentami bardziej technokratyczną grupą, pertraktującą z władzą, niż masowym ruchem.

Można oczywiście polemizować, że taka „profesjonalizacja” opozycji była niezbędna. Jednakże miała tę konsekwencję, że przestała być masowa. Wielu ludzi mogło mieć poczucie, że coś się nadal robi „w ich imieniu”, ale się ich tak naprawdę już o zdanie nie pyta. Ponadto, wielu walczyło „tylko” o „socjalizm z ludzką twarzą” czy podwyżki płac – a dostało kompletny upadek państwa i kompletną transformację ustrojową i gospodarczą. Dla wielu osób oznaczało to deklasację – szczególnie dla robotników, tj. tych, którzy byli siłą napędową „Solidarności”.

Drugim elementem było skupienie się wielu ludzi na podstawowych potrzebach i zwyczajnym przetrwaniu w efekcie załamania się gospodarki Polski w pierwszych latach po przełomie. Konsekwencją tego było długofalowe przeniesienie uwagi wyłącznie na swoje potrzeby i egoistyczne interesy. Nie bez znaczenia było też przesunięcie się wahadła w drugą stronę: po półwieczu wymuszonego kolektywizmu dominować zaczęła druga skrajność, tym razem indywidualistyczna. Nie pomogło również to, że w momencie transformacji i inspiracji Zachodem dominował tam model neoliberalny, który znacznie wspierał właśnie takie postawy, a kwestie komunitarianistyczne czy ogólnie społeczne pozostawiał na dalekim planie.

Trzecim bolesnym ciosem w poczucie podmiotowości w początkach lat 90. było ogólne zignorowanie przez władzę praktycznie wszystkich strajków i protestów w tym okresie. Strajki m.in. pracowników fabryk, przemysłu ciężkiego, nauczycieli, rolników, pracowników kopalni, hut, przemysłu samochodowego, czy sektora opieki społecznej pozostały bez odzewu. Najbardziej wymierną konsekwencją tego było ogromne zniechęcenie do aktywności społecznej wśród Polaków.

Na lata staliśmy się najbardziej biernym obywatelsko narodem nie tylko w porównaniu z krajami Europy Zachodniej, ale też z krajami regionu jak Czechy czy Litwa.

Dobry ustrój trzeba sobie wypracować

Jakby tych historycznych nieszczęść było mało, Polska miała też niestety pecha do pewnych procesów (bądź ich braku) już po okresie transformacji. Mam wrażenie jednak, że w odróżnieniu od uwarunkowań historycznych, które są powszechnie znane, te współczesne problemy pozostają znacznie mniej wyartykułowane i uświadomione. Co za tym idzie – nie odbywa się też na ich temat żadna porządna debata, partie polityczne nie biorą tych problemów na sztandary, również media skupione są na innych tematach (nie umniejszając ich znaczenia). Uważam jednak, że jeśli chcemy się jako społeczeństwo dalej rozwijać, to dziś – ponad trzydzieści lat i jedno pokolenie po transformacji – taka debata bardzo by się Polsce przysłużyła.

Nim jednak będzie ona możliwa, trzeba najpierw, choć w części spróbować zdefiniować problem. Poniżej lista pięciu uwarunkowań, które według mnie nie otrzymują w debacie publicznej wystarczająco uwagi, a które blokują rozwój Polski jako stabilnej demokracji. Jest oczywiście możliwe, że tych powodów jest więcej, a moja diagnoza jest niekompletna. Jeśli jednak nie zaczniemy rozmawiać o tych problemach, które już są widoczne, nie będziemy mieli szansy na to, żeby odkryć te, które czają się gdzieś w tle.

Po pierwsze, nie mamy w Polsce za wiele refleksji na temat tego, jakim społeczeństwem chcemy być.

Nie zastanawiamy się też, w jaki sposób chcemy kształtować postawy demokratyczne mieszkańców kraju, zarówno dorosłych, jak i dzieci. Po 1989 roku zabrakło jasnych wytycznych – albo być może zostały one celowo rozwodnione, gdy skonfliktowane i podzielone elity polityczne (na postsolidarnościowe i postkomunistyczne obozy, później także na różne grupy w obozie postsolidarnościowym, od podziałów po „wojnie na górze” po rozpad POPiS-u) nie były w stanie się porozumieć co do tego, w jaki sposób budować demos.

Mogło to też wynikać z tego, że transformacja była procesem totalnym i wymagała szybkich zmian wszystkiego wszędzie i na raz – wprowadzenia nowego ustroju politycznego i nowego porządku gospodarczego, nowej przynależności geopolitycznej na świecie, odejścia od przemysłu ciężkiego, nowego podziału politycznego kraju, wprowadzenia samorządności itd.

Tak nadzwyczajna sytuacja zwyczajnie uniemożliwiała zajęcie się wszystkim z należytą uwagą, a sprawy pilne i palące dostawały priorytet nie dlatego, że były ważne, tylko dlatego, że były pilne. Zadania ważne, ale długofalowe zostały odłożone na potem, a potem w wielu przypadkach zwyczajnie zapomniane. Niektóre mogły nawet nigdy nie zostać zidentyfikowane – w końcu nie było nigdy żadnego podręcznika transformacji, nie było listy zadań do odhaczenia, nie było wcześniejszych doświadczeń innych krajów, na których błędach można byłoby się uczyć.

Nie pomogło też to, że „budowanie demosu” nie jest zadaniem, które można jasno określić, że jak się wykona to i to, to cel zostanie osiągnięty. Budować demos można bowiem na wiele sposobów, ale żaden sam w sobie nie gwarantuje powodzenia. Do tego efekty są trudno mierzalne. Nic dziwnego więc, że zadania o jasno wytyczonych granicach, metodach i efektach jawiły się jako łatwiejsze do wykonania.

W efekcie w pierwszych dwóch dekadach wolnej Polski większa uwaga poświęcona była przede wszystkim budowaniu gospodarki kapitalistycznej, następnie nawiązywaniu współpracy z krajami Europy Zachodniej i USA (które, oprócz kwestii bezpieczeństwa, miało ogromne znaczenie gospodarcze) niż budowaniu i utrwalaniu systemu demokratycznego.

Przyjęliśmy pewne normy i struktury pro forma, wpisaliśmy pewne prawa i wolności do nowej konstytucji, ale nigdy ich specjalnie nie zinternalizowaliśmy. Niska aktywność obywatelstwa (od strajku, przez marsze i parady, petycje, bojkoty konsumenckie, po wszelkiej maści wolontariat), niska frekwencja wyborcza, ogromna grupa osób politycznie biernych i „niezaopiekowanych” przez klasę polityczną, dramatycznie niski poziom zaufania społecznego, czy brak szczególnego przywiązania do demokracji sporej części wyborców pojawiały się wprawdzie w opracowaniach naukowych, ale nigdy nie weszły do mainstreamu i nigdy nie otrzymały też należytych propozycji poprawy.

Nie wychowaliśmy sobie nowego demosu i nie powstał nam żaden nowy homo democraticus.

Po drugie, edukacja obywatelska – główne narzędzie kształtowania postaw demokratycznych – nigdy nie otrzymała odpowiedniej wagi w Polsce.

Szczególnie porównując z krajami, które nadają jej ogromne znaczenie, rozbudowane ramy instytucjonalne i duży budżet, jak np. Niemcy swojej Federalnej Centrali Kształcenia Obywatelskiego, Bundeszentrale für politische Bildung. W szkole niby jest poświęcony jej przedmiot, ale lekcje Wiedzy o Społeczeństwie (od 2022 roku Historia i Teraźniejszość) od zawsze traktowane były po macoszemu, jako mało istotne i takie w sumie trochę rozszerzenie historii.

Uczyliśmy się o cyklach koniunkturalnych czy systemach prezydenckich i parlamentarnych, ale nikt nam nigdy nie wytłumaczył, dlaczego to jest takie ważne dla społeczeństwa i dla nas jako jednostek, i dlaczego w ogóle jest to wiedza niezbędna do bycia świadomym obywatelem. Nikt nas nigdy nie nauczył, czego wymagać od mediów, polityków, jak czytać programy wyborcze, jak rozliczać partie i rządy z ich działań, jak znaleźć kontakt do posła czy posłanki ze swojego okręgu oraz w jakich sprawach można się z nim lub z nią skontaktować.

Tradycje i ideologie polityczne też nigdy nie otrzymały należytej uwagi w szkole, poza zdawkowymi opisami.

W efekcie duża część osób w Polsce właściwie nie wie, jakie ma poglądy czy jak ma określić te poglądy, które ma i jak porównywać swoje przekonania do oferty partii politycznych, żeby wybrać taką, która faktycznie reprezentuje ich poglądy, wartości i interesy.

Pokutuje też brak edukacji w zakresie retoryki budowania argumentów, rzetelnej dyskusji, logicznego myślenia, czy nawet erystyki (jak jej unikać czy ją rozpoznawać), którą mogłoby zapewnić wprowadzenie filozofii do programu szkolnego. W efekcie większość ludzi nigdy nie została nauczona wyrażania własnych poglądów w sposób spójny i nie otrzymała narzędzi, żeby krytycznie oceniać poglądy wyrażane przez osoby publiczne, czy to polityków, czy inne osoby w mediach.

Ponadto, kształcenie obywatelskie w nieco bardziej nowatorskiej formie nadal w dużej części delegowane jest do różnych fundacji i innych NGO-sów, choć i ich współpraca ze szkołami często usłana jest cierniami (często w wyniku celowych działań polityków). Tym samym cierpi ono też na te same bolączki, które nękają cały trzeci sektor: grantozę i brak ciągłości, często oparte jest na nieodpłatnej pracy wolontariuszy.

O edukacji dorosłych nawet nie warto wspominać, bo ona właściwie wcale nie istnieje.

Media publiczne również dawno oddały walkowerem misję publiczną, nie dbając o edukację obywatelską w swoich programach, ani nie oferując rzetelnego przekazywania wiedzy i informacji w programach informacyjnych, gdzie odróżnia się przekazywanie faktów od publicystyki i infotainment. Zamiast tego stały się źródłem taniej rozrywki i tubą propagandową rządu. Niestety PiS nie jest pierwszym, który media publiczne upolitycznił, choć z całą pewnością posunął się w tym najdalej.

Po trzecie, wszechobecny populizm i wszechobecna demagogia są nadal ogromnym problemem.

Problemem nie jest tylko ten „prawdziwy”, twardy populizm, szeroko reprezentowany w Polsce – posiłkując się typologią Casa Mudde – w wersji agrarnej (Samoobrona), gospodarczej (Stan Tymiński, Samoobrona, Konfederacja, PiS) i politycznej (w Polsce właściwie wyłączne prawicowej – PR, Konfederacja, PiS, Kukiz’15), ale także populizm miękki, który stosują w Polsce właściwie wszystkie partie polityczne. Jerzy Szacki w znanym eseju w „Krytyce Politycznej” (4/2003) mówi wręcz o syndromie populistycznym polskiej polityki i określa populizm chorobą toczącą polską demokrację.

Czym się te dwa populizmy różnią? Twardy populizm ma charakter ideologiczny – skupiony jest głównie wokół pojęcia „ludu” przeciwstawionego „skorumpowanym elitom”. Miękki populizm jest narzędziem walki politycznej i odnosi się raczej do tego, jak się uprawia politykę, a nie jaką politykę. Najczęściej przybiera formę sporadycznego przyjmowania populistycznych haseł czy populistycznego ujmowania problemów, np. odwoływania się do korupcji elit, niereprezentowaniu przez nie „prawdziwej” woli wyborców/narodu/zwykłych Polaków, ignorowanie przez władzę słusznego gniewu społecznego, „wysługiwanie się” Brukseli, przejmowanie się przez rząd innymi grupami, które nie „zasługują” na taką uwagę jak wyborcy/naród/zwykli Polacy (np. migranci, bezrobotni, mniejszości seksualne i etniczne itd.).

Siła populizmu i jego rola jako de facto modus operandi polskiej polityki najpewniej zresztą wynika wprost ze słabości polskiej demokracji.

Jak zauważa Ralf Dahrendorf: populizm jest prosty, demokracja jest złożona.

W Polsce niestety złożoność demokracji nigdy porządnie nie wybrzmiała w mainstreamie. Szczególnie trudno w nim szukać choćby szerszych odniesień do bardziej współczesnych teorii demokracji, np. koncepcji demokracji deliberatywnej i rządzenia wielopasmowego, demokracji agonistycznej Chantal Mouffe, czy dekonsolidacji demokracji Roberto Foa i Yaschy Mounka.

Również problem autokratyzacji (democratic backsliding) jest w Polsce za rzadko opisywany w kategoriach analitycznych. Zamiast tego debata skupia się bardziej na porównywaniu Polski z Węgrami (i w dalszej kolejności z pełnymi autokracjami jak Białoruś, Chiny czy Rosja), niż na próbach rozliczenia wewnętrznych uwarunkowań autokratycznych procesów w Polsce.

Czwartym problemem jest wieloletnia demokratyczna mimikra zamiast głębokich zmian prodemokratycznych.

Pod tym pojęciem rozumiem silną tendencję polskiego systemu do jedynie powierzchownego upodabniania się prawnego i politycznego do silnych demokracji Zachodu, ale bez pogłębionego procesu, który pozwoliłby postawom i wartościom demokratycznym silnie zakorzenić się w społeczeństwie, a instytucjom i procesom demokratycznym w polskim ustroju państwowym.

W efekcie mamy w Polsce demokrację bardzo płytką – a przez to wrażliwą na wszelkie zwichrowania i mało stabilną.

Po 1989 roku chcieliśmy bardzo szybko przyłączyć się do demokratycznego świata. Wiązało się to z przyjęciem pewnych gotowych wzorców z Zachodu i kopiowaniem rozwiązań z krajów tego regionu. Chcieliśmy przynależeć do tego klubu, więc musieliśmy się szybko dopasować. Pod koniec 1991 roku podpisaliśmy Europejską Konwencję Praw Człowieka, przystąpiliśmy do Rady Europy i staliśmy się stroną Europejskiego Trybunału Praw Człowieka. W 1995 roku dołączyliśmy do Światowej Organizacji Handlu (WTO) i Organizacji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie (OBWE). W tym samym czasie podjęliśmy historyczną decyzję o staranie się o członkostwo w NATO i Unii Europejskiej (osiągnięte, odpowiednio, w 1999 i 2004 roku), co również wiązało się z szeregiem zmian prawnych, koniecznych do akcesji. Liczne prawnicze i politologiczne opracowania tych procesów można znaleźć pod wspólnym terminem europeizacji polskiego prawa, która w dużym stopniu opierała się na prawnej mimikrze.

Takie szybkie dopasowanie się do wymogów przyjęcia, do tego dokonywane według ściśle określonego wzoru (np. kryteriów konwergencji z Traktatu z Maastricht), często bez możliwości negocjacji czy zmian (jak w przypadku przyjmowania międzynarodowych konwencji i traktatów, ale też np. wielu wewnętrznych regulacji unijnych, które trzeba było zaakceptować w całości, jak całe prawo pierwotne UE (Acquis), ale też np. prawo migracyjne (Dublin I i II), prawo celne i związane z funkcjonowaniem Wspólnego Rynku) miało jednak swoją cenę.

Przyjmowaliśmy szybko wszelką potrzebną literę prawa, ale nie zinternalizowaliśmy treści ani wartości tych postanowień.

Przyjmowaniu tych zmian rzadko bowiem towarzyszyła pogłębiona demokratyczna debata (a jeśli już jakaś była, to częściej zdominowana przez dyskurs zagrożenia suwerenności czy ryzyko wynaradawiania z jednej strony, a konieczność akceptacji w imię kluczowych celów, tj. przynależności do wspomnianych organizacji jako racji stanu). Nie towarzyszyły im także inne demokratyczne procesy jak choćby konsultacje społeczne. Nie bez winy były tu władze polityczne tamtego okresu (w szczególności rząd Leszka Millera, który finalizował negocjacje akcesyjne), którym się zwyczajnie opłacało nie wzbudzać potrzeby debaty u obywateli. Przyjąć było trzeba, a brak dodatkowych protestów czy pytań sprawiał, że cały proces akcesyjny był łatwiejszy.

Polityczną mimikrę, często dość bezrefleksyjną, mogliśmy też zaobserwować przy wszelkich „technologiach politycznych”, które często były żywcem przenoszone do Polski z Zachodu, szczególnie z USA. Od wprost kopiowanych kampanii, haseł i plakatów wyborczych, po powielanie schematów walki politycznej prowadzących do zwiększania polaryzacji sceny politycznej, która w systemie dwupartyjnym, jakim są USA, ma trochę więcej uzasadnienia.

Nawet plan Balcerowicza był tak naprawdę planem Goldmana Sachsa. Fascynacja Stanami Zjednoczonymi była też silna w mediach: od pierwszego polskiego korespondenta w Waszyngtonie Tomasza Lisa i początków stacji TVN, mocno inspirowanej amerykańskimi wzorcami, po do dziś główne źródło różnych teorii spiskowych i skrajnie prawicowych treści i tematów (tzw. talking points), które u polskiej prawicy pojawiają się przede wszystkim za pośrednictwem amerykańskich alt-rightowych kanałów.

Do polskiego dyskursu przeszło też sporo koncepcji neoliberalnych (w tym Reaganomika, ale też Clintonowskie „gospodarka, głupcze!”) i libertariańskich.

Przyjęliśmy dużo negatywnych wzorców z USA, w tym przede wszystkim silnie spolaryzowaną scenę polityczną i miejscami wręcz paranoidalny sposób prowadzenia dyskursu.

W efekcie pod wieloma względami polska scena polityczna bardziej przypomina tę amerykańską niż zachodnioeuropejską – co niekoniecznie musi być uważane za komplement.

Oprócz mimikry prawnej i politycznej, można w Polsce również zaobserwować mimikrę instytucjonalną. Dopasowanie się do wymagań UE czy innych organizacji międzynarodowych, do których Polska aspirowała, pociągało ze sobą często utworzenie określonych instytucji państwowych (np. centralnej jednostki państwowej zarządzającej migracją, w tym ochroną międzynarodową, w wyniku czego w 2001 roku powstał Urząd ds. Cudzoziemców) oraz wprowadzenie określonych relacji między nimi (najważniejszym było przywrócenie trójpodziału władzy po 1989 roku, ale znaczenie miały też pomniejsze akty, jak np. próba rozdzielenia stanowisk Ministra Sprawiedliwości i Prokuratora Generalnego w latach 2010-2016).

Wiele z tych zmian było jedynie powierzchowne albo wręcz istniało tylko na papierze. Ponadto wiele wiele z nich zostało po 2015 roku znacznie osłabionych. Wymiernym przykładem było osłabienie apolityczności służby cywilnej nowelizacją „Ustawy o służbie cywilnej” z 2016 roku.

Co więcej, jak wskazuje analiza Agnieszki Dudzińskiej w „Systemie Zamkniętym”, również władza legislacyjna i wykonawcza nie są w Polsce rozdzielone i stanowią funkcjonalną jedność, mimo formalnego rozdzielenia ich w porządku konstytucyjnym. Legislatywa nie tylko jest podporządkowana egzekutywie (i służy jako forma legitymizacji decyzji rządowych, czy wręcz jako „maszynka do głosowania”), ale też jest systemowo zamknięta i zrytualizowana.

O kryzysie praworządności i porządku konstytucjonalnego w Polsce po 2015 roku powstały już tomy. Wspomnę tylko, że jest to również przykład rozmontowywania niezależności instytucji (tu: władzy sądowniczej) i podporządkowywaniu ich woli politycznej partii rządzącej, czyli w praktyce władzy wykonawczej.

Dodatkowo polski system państwowy cechuje wielki bałagan.

Niedostateczna uwaga poświęcana jest stabilności, niezależności i rzetelności instytucji państwowych. Demokracja to nie tylko wolności i prawa jednostek oraz sposób stanowienia prawa – ale także określony system prawny i instytucjonalny.

Wiele instytucji jest w Polsce systemowo osłabionych (np. poprzez zbyt niskie budżety w stosunku do ustawowych obowiązków, np. Państwowa Inspekcja Pracy czy samorządy gminne, poprzez ograniczanie ich uprawnień, czy wreszcie niejasny zakres odpowiedzialności i potencjalne konflikty z innymi instytucjami).

Największym problemem jest jednak niestabilność i zmienność prawa oraz ogromny bałagan legislacyjny.

W Polsce prawo stanowione jest szybko, często i najczęściej po łebkach.

Ustawy pisane są na kolanie, bez aktów wykonawczych, bez rzetelnej analizy wpływu na porządek prawny, co sprawia, że w krótkim czasie na porządku dziennym są dziesiątki nowelizacji. W efekcie niemożliwością jest śledzenie prawa na bieżąco. Mocno podważa to zaufanie obywateli do państwa i prawa, skoro ciągle się ono zmienia, albo zmieniają się interpretacje (które zresztą mogą różnić się nawet między jednostkami tej samej instytucji, jak np. w przypadku interpretacji prawa podatkowego). Dodajmy do tego zwyczajową opresję państwa i silną potrzebę kontroli i mamy system, który jednostki odbierają jako nieprzyjazny, „obcy” i dybiący na najmniejsze potknięcia.

Ostatni punkt dotyczy tego, w jaki sposób środowisko międzynarodowe wpływa na jakość polskiej demokracji.

Do tej pory skupiłam się przede wszystkim na uwarunkowaniach wewnętrznych. Polska nie istnieje jednak w próżni i procesy wewnętrzne wielokrotnie nakładały się na trendy światowe. Póki światowe tendencje były prodemokratyczne i wspierające praworządność, Polska szła w miarę za tymi trendami w stronę liberalnej demokracji i państwa prawa, nawet jeśli często tylko powierzchownie. Kiedy jednak skończyły się proste aspiracje do modelowych demokracji (albo skończył się przymus dopasowywania po zakończeniu akcesji do NATO i UE), a światowe trendy odwróciły się od liberalnej demokracji, również polska „zewnątrzsterowność” aspiracji i inspiracji się od niej odwróciła, a naśladowane zaczęły być trendy negatywne i antydemokratyczne.

W momencie, kiedy democratic backsliding oraz postawy i partie populistyczne rozpowszechniły się w rozwiniętych demokracjach, zaczęły też być one widoczne w Polsce i innych krajach naszego regionu. Czasem działo się to nawet wcześniej niż na Zachodzie, co może wynikać właśnie z tej płytkości polskiej demokracji. Światowe zawirowania polskim słabym systemem zatrzęsły szybciej niż stabilniejszymi systemami innych państw.

Na tle innych krajów polskie społeczeństwo nie jest wyjątkowo antydemokratyczne czy nieobywatelskie.

Jego cechy nie wynikają z jakichś szczególnie polskich, wrodzonych cech.

Unijne i natowskie aspiracje nie są wyjątkowe w regionie Europy Środkowej. Wielu naszych sąsiadów podejmowało bardzo podobne decyzje i miało podobne problemy z wprowadzaniem demokracji u siebie.

Nie jest też tak, że tylko w Polsce mamy do czynienia z zaniedbaniami w tym zakresie. Choćby Węgrzy nie mają się szczególnie czym chwalić w ostatnich latach. Polskie problemy z demokracją są pod pewnymi względami (opisanymi w tym tekście) wyjątkowe i szczególne dla polskiego przypadku, ale też pod wieloma względami są dość podobne do innych młodych demokracji. Przyglądanie się temu, jak inne kraje radzą sobie – lub nie – z problemami własnych systemów demokratycznych może dać Polsce wiele cennych informacji na temat tego, co można w Polsce zmienić, by wzmocnić demokrację.

* * *

Podsumowując, niezależnie od tego, jakim wynikiem zakończą się jesienne wybory parlamentarne, Polsce pilnie potrzebna jest szeroka debata na temat stanu polskiej demokracji. Debata o tyle trudna, że przy ciągłym demontażu państwa prawa przez obecną koalicję rządzącą trudno jest w niej uciec od bieżączki politycznej, czy od dużych „fajerwerków” (jak choć kryzys konstytucyjny z 2015 roku), które słusznie przyciągają uwagę, ale też powodują, że wciąż patrzymy na drzewa, a nie widzimy lasu.

Jeśli chcemy lepszej demokracji w Polsce, musimy zacząć rozmawiać o tym, w jaki sposób pielęgnować cały las.

Dwadzieścia sześć lat po wprowadzeniu obecnej Konstytucji potrzebna jest nam również debata na temat tego, które przepisy w niej nie działają, które powodują konflikty (na przykład nieproporcjonalnie silna rola prezydenta w systemie formalnie parlamentarnym), a które się sprawdziły.

Musimy porozmawiać o tym, jak posklejać polskie skonfliktowane, nieufne i spolaryzowane społeczeństwo – oraz na temat tego, gdzie zagubił się duch solidarności, tak wszechobecny w 1980 roku. Przykład bezprecedensowej pomocy uciekającym przed wojną Ukraińcom pokazuje, że on ciągle gdzieś się w nas tli.

Musimy się zastanowić, w jaki sposób pozmieniać polską rzeczywistość, żeby duch solidarności aktywował się częściej i w różnych obszarach.

Wreszcie, potrzebujemy dużej debaty o przyszłości Polski – o nadchodzącym kryzysie demograficznym, rosnącej imigracji (i co za tym idzie, potrzebie stworzenia długofalowej polityki migracyjnej i integracyjnej), wyzwaniach dla polskiej gospodarki, której powoli kończą się proste recepty rozwojowe, dostępne krajom „średniakom”, a które nam nie wystarczą, jeśli chcemy dalej gonić czołówkę światową.

To, w jakiej Polsce będziemy żyć za dziesięć, dwadzieścia czy trzydzieści lat w dużej części rozgrywa się już dzisiaj. Możemy w ten proces iść na oślep i po omacku albo możemy się przygotować i na ile to możliwe, sterować, w jakim kierunku chcemy podążać. Mam nadzieję, że wybierzemy to drugie.

Autorka dziękuje dr. Michałowi Zabdyrowi-Jamrózowi za cenne uwagi do pierwszej wersji tekstu.

;
Na zdjęciu Marta Kozłowska
Marta Kozłowska

socjolożka, europeistka i politolożka. Adiunktka (post-doc) w Forum Mercatora Migracja i Demokracja (MIDEM) na Uniwersytecie Technicznym w Dreźnie, gdzie odpowiada za analizy dyskursów politycznych w Polsce i Europie Środkowo-Wschodniej. Obroniony z wyróżnieniem doktorat napisała z politycznych znaczeń pojęcia solidarności.

Komentarze