Nina ma dwoje dzieci i problem, gdzie schować męża. Pracownicy wojenkomatu łapią najwięcej między 07:00 a 09:00. Zwykle tych, którzy idą lub jadą rowerem. Mąż Niny jeździ do pracy autem. Zna numery wojskowych busów na pamięć. Mają stale uchyloną bramę: żeby uciec w razie czego
Wszystko niby jak kiedyś. Ludzie tańczą na weselach, płaczą na pogrzebach. Ale wojna wylewa się na mnie co chwilę.
– Przygotujcie po 5 złotych! Będę zbierał. – Kierowca busa jest ostrzyżony na krótko, na szyi majta mu duży srebrny łańcuszek z krucyfiksem. Bus kursuje z dworca w Przemyślu do pieszego przejścia granicznego w Medyce.
Pasażerów przybywa. Głównie starsze osoby i kobiety z małymi dziećmi, uchodźczynie. Naprzeciw mnie na ramieniu matki zasnął synek.
Do autobusu wchodzi pani po 60. Ciężko oddycha, siada z przodu. Pod nogami składa torby. Kierowca ją pogania i żartuje:
– Dokąd pani jedzie?
– No do przejścia.
– Jakiego?
– Tego co na Ukrainę, a jakiego innego.
Jest duszno. Jide marszrutka, jak wełyka sobacza budka. (Jedzie marszrutka, jak duża psia buda), przypominam sobie piosenkę Kuźmy, znanego ukraińskiego piosenkarza.
– Koniecznie muszę przywieźć panu dwie paczuszki papierosów. Jakie pan chce? – obiecuje kierowcy pani, która weszła ostatnia, kiedy ten uruchamiał pojazd.
– Nie, proszę pani – odmawia kierowca.
– Ale gdyby nie przyszedł pan po mnie na peron, jeszcze z pół godziny bym lazła – mówi kobieta.
Słyszę, że norma się nie zmieniła. Z Ukrainy do Polski wolno przewozić tylko dwie paczki papierosów i litr mocnego alkoholu. Po pełnoskalowej inwazji ten biznes zmniejszył się znacznie.
Kiedy zbliżamy się do granicy, wszyscy patrzą, czy jest kolejka. Zawsze tak samo. Po polskiej stronie czekają lawety pełne używanych samochodów. Jedzie koparka i kilka cystern drogowych z napisem po ukraińsku „łatwopalne”.
Staję w kolejce, ma kilka metrów. Oprócz kobiet z dziećmi i starszych pań, stoi kilku mężczyzn w różnym wieku.
– Mama, a jak ci mężczyźni wjeżdżają, to jak potem wyjadą? – pyta dziewczyna obok, z wyglądu nie ma jeszcze 20 lat.
– Są sposoby. Można wyrobić zaświadczenie, że jesteś opiekunem chorej matki. Można zostać wolontariuszem lub zachorować na wszystkie choroby na raz, żeby na pewno nie wzięli do wojska –odpowiada matka. Jest opalona, ma krótkie ciemnorude włosy.
W ukraińskim internecie widziałam newsy o „uchylantach”, mężczyznach w wieku mobilizacyjnym, którzy uchylają się od pójścia na front. Ukraińskie czołowe media ostatnio pisały o mężczyźnie, który ożenił się ze starszą o 24 lata chorą kobietą i został jej opiekunem, żeby móc wyjechać za granicę. Został zatrzymany, bo straż graniczna nie uwierzyła w ich miłość: podróż poślubna zaczynała się w dniu zawarcia ślubu. W tym przypadku racja została przyznana ukraińskim służbom. Media opisują podobne historie w lekko pogardliwym tonem. Wytykają „uchylantom”, że uciekają.
Niektórym się udaje. Wyjeżdżają z chorymi jako opiekunowie, potem chory sam wraca do Ukrainy, a „uchylant” zostaje w świecie wolnym od wojny.
– Nie wie pani, dlaczego nie wpuszczają do Ukrainy? – pyta rudą brunetka.
– Polacy. Chociaż nasi też nie lepsi. Ech… – ruda macha ręką i zaczyna trajkotać.
– Moja starsza córka jest tłumaczką w wojsku. Ostatnio, jak wracała z domu do Gdańska, gdzie mieszka już kilka lat, to parę godzin stała tu na przejściu. Była w kamuflażu, miała zaświadczenia, prosiła naszych, żeby przepuścili ją bez kolejki, musi zdążyć na pociąg, bo następnego dnia rano musi stawić się na poligonie w Polsce. Bez niej nie zaczną przecież. Tam szkolą naszych chłopców. Rozumie pani – brwi unoszą się spod okularów. – Powiedzieli jej, że jedzie na zakupy! A wie pani, gdzie jest Gdańsk?! Zadzwoniła do Polaków. Zabrali ją i drugą tłumaczkę z kolejki, zawieźli na dworzec autem służbowym. Obcy ludzie pomogli, a swoi?
– Może nasi coś chcieli?
– Może chcieli. Syn siostry kończy studia stomatologiczne. Miejsce w szpitalu kosztuje... Ile? 10, 15 tys. dolarów? – patrzy pytająco na córkę. Ta wzrusza ramionami. – No więc trzeba zanieść… Słyszała pani, kilka dni temu u nas w Tarnopolu zatrzymali przewodniczącego rady obwodowej i dwóch jego zastępców za łapówkę, 2 mln hrywien! Niech ich wszystkich powrzucają za kratki. Za co walczą nasi chłopcy?! Za co umierają na froncie? Żeby ci dalej kradli? – pyta ruda. I wraca do poprzedniego wątku. – Polacy oczywiście pomogli, ale widziała pani, jak po ruskiej inwazji wzrosła polska gospodarka? Ukraińcy nie jechali bez niczego. Przywieźli cash i to samą zachodnią walutę! Polska przyjęła dużo uchodźców, ale co, nie wiemy, że dostali na nich od Unii miliony? A nasi pracują, nie przebierają wśród robót. Harują.
Ruda z córkami była we Włoszech. Mąż został w domu. Starsza córka miała kilka dni urlopu, chciała odpocząć od poligonu, młodsza ma wakacje. Studiuje w Warszawie, jest po drugim roku. Teraz jedzie na lato do domu. Tata już czeka autem po tamtej stronie granicy.
Kolejka idzie wolno, więc słucham. – Nie wie pani, czy jeżdżą do Lwowa jakieś autobusy? – pyta rudą inna pani z kolejki. Ma ze 40 lat, obok syn nastolatek. – Nasz pociąg miał opóźnienie 80 minut. Na krakowskim dworcu wszystkie pociągi się spóźniły. Nagle ogłosili, że nasz pociąg odjeżdża z innego peronu. Nie zdążyliśmy przejść, inni też. Zrobiłam awanturę na dworcu. W Ukrainie pociągi się tak nie spóźniają, nawet mimo wojny. Ale ten z Przemyśla do Lwowa oczywiście nie czekał, straciłam bilety. Muszę jakoś się dostać do domu. Nie mam hrywien. Nie wie pani, czy biorą polskie złote lub euro?
– Wszystko biorą. Dojedzie pani. Są autobusy.
Domyślam się, że mowa o marszrutce Szehyni-Lwów, którą też pojadę. Teraz w poradzieckich krajach słowo „marszrutka” wypierane jest wyrazem „autobus”. Chociaż najczęściej to osobowy bus. „Autobus” mówią ludzie z miast, ci na wsi wolą „marszrutka”.
Przez granicę wracają też starsze Ukrainki, które latami pracują w krajach europejskich. We Włoszech, Hiszpanii, Szwajcarii opiekują się osobami starszymi i sprzątają. Dwie takie panie leciały z Hiszpanii do Krakowa, potem pociągiem do Kijowa. Widzę też starsze pary, które umęczone uchodźczym życiem wracają do kraju.
Przechodzę. Jeszcze kilka metrów i słyszę, jak na zakręcie ryczy marszrutka z tabliczką Szehyni-Lwiw. Moja. W kilka osób biegniemy z walizkami. W marszrutce pasażerowie dzielą się na tych, którzy znają rozkład jazdy, siedzą już i jedzą lody oraz tych, którzy wchodzą z pytaniem: ile do Lwowa?
To nie koniec przesiadek. Ze Lwowa mam jeszcze jakieś 60 km.
– Należy się 104 hrywny. Niech pani szuka 4 hrywny, bo nie sprzedam biletu – mówi arogancko pani w kasie na dworcu autobusowym.
– Przepraszam, ale nie mam – mówię zaskoczona, trzymając 200 hrywien. – Spróbuję gdzieś rozmienić.
– No dobra – wydaje mi bilet i dwa banknoty po 50. – Czekam na 4 hrywny.
Próbuję rozmienić 50-tkę w toalecie, (wejście 8 hrywien). Też nie mają drobnych.
– Niech pani idzie do toalety, poszukam – mówi ochroniarz dworca zastępujący chwilowo panią od WC. Słyszę jeszcze, jak krzyczy do tamtej pani z kasy, czy ma rozmienić 50-kę.
Kiedy wychodzę, pan trzyma 42 hrywny. Banknoty są zniszczone i zatarte. Oddaję pani w kasie 5 hrywien i łapię w lot, że reszty się nie doczekam.
W domu skarżę się na panią z kasy, a babcia tłumaczy, że teraz wszędzie z drobnymi problem, w sklepach, aptekach, na targu. 50, 70 kopiejek to już nie pieniądze. Reszty nie wydają, zaokrąglają na niekorzyść klienta. Sklepy wymieniają pieniądze u kierowców marszrutek albo proszą kościelnego, żeby rozmienił ze składki cerkiewnej.
Następnego dnia idę na manicure posłuchać, czym żyją Ukraińcy na co dzień.
– Jeśli taka tylko jednego dnia wydaje tysiąc dolarów na zabiegi twarzy, to to jest biedna peresełenka? – zaczyna manikiurzystka, kiedy podsuwam jej moje paznokcie.
W Ukrainie manicure kosztuje cztery, pięć razy taniej niż w Polsce. Ukraińcy, kiedy jadą do domu, to przy okazji idą do fryzjerki, stomatologa, lekarzy.
– Pracuję w drogim salonie urody. Widzę tych biednych każdego dnia. Po pomoc humanitarną przychodzili w futrach. Mieliśmy nawet sms z pytaniem, czy dla peresełeńców jest bezpłatne powiększenie ust. Bo my im dałżny! Wiedziałaś taki absurd? Nic nikomu nie jesteśmy winni – denerwuje się manikiurzystka.
– Są różni peresełeńcy, uchodźcy wewnętrzni przecież. Wojna zmusiła do ucieczki wszystkich, bez względu na zamożność – zauważam.
– Jest mi naprawdę bardzo szkoda tych w potrzebie, w salonie przyjęliśmy kilka dziewczyn ze wschodu. Raczej nie przyjaźnią się z nami, tylko między sobą. Jedna jest całkiem spoko. Ale jest taka z Kramatorska, mistrzyni manicure, ma duże doświadczenie, no ale pije. Nagle nie pojawia się w pracy. Z początku nie czailiśmy, że chodzi o picie, przecież ma czwórkę dzieci. A potem… Weź się ogarnij, kobieto.
– Dobryj deń – manikiurzystka odbiera telefon. Potem wraca do mnie: – Znowu to samo, zdrastie i zdrastie. Wiesz, wcześniej przechodziliśmy z klientami na rosyjski. Po inwazji już nie. To się w głowie nie mieści. Dosyć tej wyrozumiałości.
Ci najbogatsi ze wschodu, z Kijowa przyjechali do nas dwa tygodnie przed tym, jak się zaczęło. Wiedzieli. Co oni tutaj robili, Boże święty! Chcieli dziewczyn, alkoholu, sauny, fajek wodnych… Niektórzy od teraz mieszkają w hotelach i sanatoriach. W tym super hotelu noc kosztuje 3 tys. hrywien.
Manikiurzystka ma syna. Jej mąż już kilka lat pracuje w Polsce. Pojechał zarobić na dom. Przed inwazją ukończyli główne prace, teraz budowa stoi ponad rok.
– Nie wiadomo, czy dalej wkładać w to pieniądze, czy lepiej odłożyć?
Raz na trzy miesiące jeździ z dzieckiem do męża.
– Rodzina powinna być razem – mówi.
– Dlaczego nie przeniesiesz się do niego na stałe?
– Mąż namawia, ale nie chcę, mam tu dobrą, stabilną pracę, dziecko do szkoły chodzi. A w Polsce męża i tak nie będzie tygodniami. I zarobki! Mąż mówił, że manikiurzystki zarabiają tam dwa, trzy tysiące złotych. Na życie tam to za mało. W Ukrainie mam dobrą pensję i jestem legalnie zatrudniona.
W Polsce trzy razy miała nieprzyjemne sytuacje. Rozumie język polski, ale słabo mówi, musi gestykulować. Nawet na targu nie mogła kupić czereśni. I zawsze pytali, czy jest Ukrainką.
– Nie mogłabym ciągle znosić tych spojrzeń.
– Jakich?
– No, że jestem jakaś inna. Dlatego nie wyjeżdżam do Polski. Jestem u siebie w domu.
Po zmierzchu szczekają psy. Jakiś huk. Widzę tylko czerwoną kropkę na bezgwiezdnym niebie. Napinam mięśnie. Wczoraj w nocy też był ten huk. We wsi ludzie na ten temat nie mówią pełnymi zdaniami. Słyszeliśmy… leciało… naszych chłopców… leczenie.
Czuję się jak pod rosyjską okupacją. Wiem, że tam ludzie cenzurują się, jak rozmawiają z bliskimi mieszkającymi w wolnym świecie. Zdają sobie sprawę, że są podsłuchiwani. Są na celowniku. Więc kiedy ich bliscy pytają, czy nasze wojsko atakuje, zamiast powiedzieć, że w mieście są walki między armią ukraińską a okupantami, mówią: Ale dzisiaj w nocy była dyskoteka! Albo: Dzisiaj ogórków nie zbierałam, w południe był straszny upał, siedziałam w piwnicy.
I wszystko jasne.
Też koduję. To jest zaraźliwe. Kiedy dzwonię do bliskich w Polsce, mówię, że muchy przeszkadzały mi spać. Nie rozumieją. A przecież nie mogę powiedzieć, że nad naszym domem przelatuje śmigłowiec. Bo to się okupantom może jakoś przydać. Czuję się odpowiedzialna wobec tych żołnierzy i ludzi mieszkających tutaj. Jutro wrócę do Polski, a oni zostaną.
A poza tym, czy to na pewno jest śmigłowiec ratunkowy? Nie mogę spać.
W przerwach między tym hukiem słychać świerszcze. Jak w dzieciństwie. Tylko wtedy nie było wojny, nie było huku śmigłowców.
Codziennie jestem w trasie. Odwiedzam znajomych w całym obwodzie. Przy winie opowiadają mi o sobie, ale zawsze wojna psuje spotkanie.
– Zawsze, jak długo nie odbiera, mam sraczkę. Jeżdżą małymi uliczkami. Człowiek idzie do pracy. Zatrzymują go, odbierają komórkę. Na wieczór już jest po komisji lekarskiej i wyrusza na wschód, na front.
Nina ma dwoje dzieci i problem, gdzie schować męża. Mieszkają na osiedlu za miastem, gdzie nie ma bloków. Wiedzą, że pracownicy wojenkomatu, komisji poborowych pracują od 7:00 do 15:00. Łapią najwięcej między 07:00 a 09:00. Zwykle tych, którzy idą lub jadą rowerem. Mąż Niny jeździ do pracy autem. Zna numery busów komisariatów wojskowych na pamięć. Mają stale uchyloną bramę: żeby śmignąć na swoje podwórko w razie czego.
– Nie szukaliście jakichś sposobów?
– Chcieliśmy zrobić go opiekunem mojej ciotki. Sama mieszka, jest po 80. Ale musiałby siedzieć 24/7 z nią. Musiałby tam mieszkać. Mogą wpaść w każdej chwili i sprawdzić. Jak go nie będzie, to będą jeszcze większe problemy. W naszej rodzinie tylko on pracuje, ja zajmuję się domem i dziećmi. Nie damy rady.
– Może jeszcze jedno dziecko?
– Miałam dwa cesarskie. Ostatnie cudem przeżyłam. Kolejna ciąża dla mnie to śmierć.
Mąż i teściowa wymusili na Ninie, żeby zrobiła prawo jazdy.
– Słyszałaś o Zaporoskiej elektrowni, którą ruscy okupowali?
– Że ją zaminowali? Tak, słyszałam. Szantażują katastrofą nuklearną.
– A jeszcze ci wagnerowcy przemieścili się na Białoruś. Kto wie, czy stąd nie zaatakują.
Nina musi umieć jeździć, żeby w razie czego ratować dzieci.
Iwanka już ponad miesiąc sama radzi sobie z małymi dziećmi. Mają 4 lata i 4 miesiące. Chodzi z nimi na zakupy, produkty pakuje do wózka. Windą jedzie na 10 piętro. Nie tak dawno kupili mieszkanie. Zapach farby jeszcze się nie wywietrzył. Właścicielem mieszkania jest mąż, ale mieszka z babcią na wsi, bo przebywanie w miejscu zameldowania jest niebezpiecznie.
Najpierw był plan, żeby zrobić go opiekunem babci. Kiedy zaczęli zbierać potrzebne dokumenty, ukraińskie państwo poszerzyło zasady mobilizacji. Teraz opiekunem nie można zostać, jeśli w rodzinie są bliższe osoby mogące zaopiekować się chorą. Trzeba szukać innej luki.
Mąż Iwanki kilka miesięcy temu stracił pracę. Innej nie ma sensu szukać, bo w czasie stanu wojennego wszystkie dokumenty przechodzą przez wojenkomaty.
Sąsiad opowiada mi, że przyczyną łapanek jest bezczynność komisji poborowych w przeszłości.
– Brali kasę i nic nie robili. Teraz próbują naprawić ten chaos.
Sąsiad ma około 50 lat i jest dumny, że ma „bronię”. Tak w Ukrainie nazywają dokument, który potwierdza, że państwo zwalnia człowieka od wojska, ponieważ wykonuje on ważny zawód. Sąsiad jest wiertniczym. Pracuje w ważnym państwowym przedsiębiorstwie, gdzie wszyscy mają takie zwolnienie.
– Są zawody, bez których trudno będzie sobie poradzić, jak mój, jak elektrycy. Albo inaczej, jeśli twoja firma wnosi dużo podatku, jak IT, to takich specjalistów też nie biorą. Ale to firma musi zgłosić, potem wojenkomat zbada twój życiorys i akceptuje. A jeśli jesteś nikim dla państwa, nie jesteś tak ważny, to…
– Walczą głupcy lub biedni – mówi znajoma. – Pierwsi to ci, którzy poszli bronić ojczyzny, bo serce podpowiadało. Drudzy, bo nie mieli na łapówkę. Z komisji lekarskich chorzy wychodzą zdrowymi, a zdrowi – chorymi.
Jeden mówi, że takie usługi za „dokumenty” kosztują 3-4 tys. dolarów, drugi – że 7. Zaskakuje mnie, że ludzie wiedzą komu i w jaki sposób udało się wyjechać za granicę lub załatwić dokumenty zwalniające z wojska. Otwarcie opowiadają o sposobach, nie ukrywają, ile zapłacili. Mówią, że w nowej rzeczywistości trzeba jakoś przetrwać.
Kiedy ludzie mówią rzeczy, których lepiej nie mówić, ściszają głos. Takim głosem dowiedziałam się:
Że w wojenkomacie 20-letni chłopak popełnił samobójstwo.
Że na froncie wśród bohaterów są ci, którzy próbowali uciec z kraju, a straż graniczna przyłapała ich i dała do wyboru: więzienie lub wojsko. Więc walczą, ale miejscowi pamiętają, w jaki sposób dołączyli do szeregów sił zbrojnych.
Że poległych żołnierzy ściągają z pola walki, ale nie przywożą od razu do domu. Ciała czekają dwa-trzy miesiące. Ludzie nie wiedzą dlaczego.
Że często przywożą szczelnie zamknięte trumny. W Ukrainie w niektórych regionach, zwłaszcza na wsiach, pogrzeby są w domach. W salonie leży nieboszczyk, obok siedzą wojskowi i zabraniają otwierać trumnę. Mówią, że to dla bezpieczeństwa bliskich, ponieważ Rosjanie stosują broń chemiczną. Jednej matce udało się zajrzeć. Okazało się, że o mały włos nie pogrzebała cudzego syna. Nosiłaby kwiaty i obcemu człowiekowi.
Że są dowódcy źli i dobrzy. Z dobrym są większe szanse na przeżycie. Nie wysyła swoich ludzi na zadanie, kiedy nie jest pewien. Dla niego człowiek liczy się bardziej niż broń czy pojazd.
W zachodniej części Ukrainy, którą odwiedziłam, mimo wojny życie trwa. Zauważyłam, że mimo aktywnej mobilizacji, w miastach mężczyzn jest tyle samo co przedtem. Jest tylko większy ruch obok jednostek wojskowych. I więcej ludzi chodzi w kamuflażu.
Miasta się rozbudowują, nowe domy, nowe bloki. Część ludzi uważa, że to dobrze, ryzyko, że w ten budynek akurat trafi rakieta, jest niewielkie, a nie można tylko czekać zakończenia wojny. Inni mówią, że nie ma co budować, tylko skupić się na wojnie, żeby ją szybko skończyć.
– Ukraina jest najpiękniejszym krajem. Wszystko mamy. Tylko durny Putin tego nie rozumie i nas niszczy – mówi mi znajoma. A ja myślę, że może właśnie Putin to rozumie.
Po większych atakach Ukraińcy otrząsają się i wpłacają na zrzutki, żeby prędzej wygnać okupanta. Życie w Ukrainie przypomina sinusoidę: od radości do rozpaczy.
Nie raz słyszałam, że we Lwowie wojny nie ma. Ludzie chodzą do restauracji i do teatru. 5 lipca byłam na pogrzebie Wiktorii Ameliny, ukraińskiej pisarki, którą w Kramatorsku zabiła rosyjska rakieta. Po pogrzebie poszłam na Marsowe Pole, cmentarz wojskowy obok Cmentarza Łyczakowskiego. Oficjalna nazwa Pole Poczesnych Pochowań. Tam znajdują wieczny spoczynek żołnierze walczący o wolność Ukrainy po rosyjskiej inwazji.
Próbowałam liczyć groby. Po 14 w każdym rzędzie. A rzędów jest kilka dziesiątków. Chodzę i nie mogę się doliczyć.
Jeden grób ładniejszy od drugiego. Zadbane, na zeszłorocznych zakwitły już róże, lawenda i aksamitki, po ukraińsku czornobrywci. W Ukrainie to symbol miłości macierzyńskiej.
Widzę moją starzejącą się matkę...
Widzę twoje ręce, moja mamo,
Twoją troskę czuję, kochana –
przypominam sobie znaną piosenkę, która stała się ludową.
Ukraińskie matki obsadzają teraz aksamitkami nie podwórka, tylko groby swoich synów.
Patrzą na mnie ze zdjęć mężczyźni w kamuflażu, koszulkach w kolorze khaki. Uśmiechają się z okopów. To raczej powiększone zdjęcia facebookowe. Nie wszyscy zdążyli zrobić zdjęcie na wypadek śmierci.
Matka wkłada do wazonu świeże lilie. Właśnie rozpoczął się sezon. Widzę kilka młodych kobiet. Dziewczyna zabawnie opowiada ukochanemu, co dzisiaj wydarzyło się w pracy. Dalej, gdzie są świeższe groby, żony siedzą w ciszy. Szczupła brunetka w białej koszuli i dżinsowych spodenkach przyklękła, obejmując ramionami grób. W innym rzędzie dziewczyna na powitanie ostrożnie bierze spod krzyża zdjęcie, przeciera chusteczką i całuje.
Nie podejdę do nikogo. Zaparło mi dech w piersiach.
Z daleka przyglądam się flagom, które trzepoczą przy każdym grobie. Część grobów ma obok ukraińskiej, flagi czerwono-czarne. Czarny kolor symbolizuje ukraińską ziemię, a czerwony – krew przelaną na niej w walce o wolność i niepodległość Ukrainy. To w Ukrainie wie nawet dziecko. Żaden patos.
Niedawno widziałam filmik w „Ukraińskiej Prawdzie”, lekarz pokazuje hełm żołnierza, wyciągniętego z pola walki. W środku fragmenty skóry, a z zewnątrz na hełmie niebiesko-żółte barwy malutkiej ukraińskiej flagi zamieniają się od krwi w czarno-czerwone. Podpis: „Cena naszej wolności”.
Flaga niebiesko-żółta zamienia się w czerwono-czarną. Wiem, co o tej drugiej powiedzą Polacy, ale między tymi grobami nie mam siły o tym myśleć. Teraz Ukraina musi codziennie czerpać skądś siłę do walki, także ze swojej historii ruchu narodowowyzwoleńczego.
Widzę, że z lewej strony cmentarza zostało jeszcze dużo miejsca. Zarezerwowane dla następnych poległych w walce. Dziś jeszcze walczą. Niech ta łąka zostanie zielona.
Po drugiej w nocy po pogrzebie Wiktorii był alarm. Leżałam w łóżku i wmawiałam sobie, że na pewno na mnie rakieta nie spadnie. Do najbliższego schronu jakieś 15 minut, jak będzie atak, nie zdążę. Czytałam wiersz Wiktorii. Próbuję tłumaczyć:
Alarm przeciwlotniczy w całym kraju
To niby za każdym razem prowadzą na rozstrzelanie
Wszystkich
I celują tylko w jednego
Przeważnie tego na skraju
Dzisiaj nie ty, alarm odwołany
Po godzinie przez uchylone okno słyszę, jak spokojny męski głos odwołuje alarm przez głośnik. Rano dowiem się, że we Lwowie rosyjska rakieta trafiła w dom przy ulicy Stryjskiej, obok którego wczoraj przejeżdżałam. Zginęło 10 osób. Ponad 40 jest rannych.
Moje znajome, które przez wojnę przeniosły się z Kijowa do Lwowa, opowiadają o huku. Moja ciocia, która mieszka w obwodzie lwowskim, alarmu nie słyszała. Tak żyjemy.
Wracam do Polski. Pani Switłana zagaduje do mnie na dworcu autobusowym. Będzie towarzyszyć mi przez całą dobę. Jest po 60. Jedzie do wnuków do Polski. Syn wyjechał kilka lat temu. Był funkcjonariuszem policji. Miał mieszkanie służbowe i nawet nie 8 tys. hrywien pensji po podwyżce. Nie starczyło, żeby wykarmić dzieci.
– Wkurzył się i rzucił pracę – opowiada Switłana.
Po inwazji dołączyła do niego żona z dwójką dzieci. Córka pani Switłany mieszka w Niemczech. Też ma dwoje dzieci. Wszyscy chcą się spotkać u syna pod Katowicami.
W napakowanej walizce ma dżemy z wiśni. Kilka litrów jagód. 4 marchewki ze swojego ogródka. – Po jednej dla każdego wnuka – mówi.
Ma też jajka i słoik z tłustą, domową śmietanką. Będą lody dla wnuków, jeśli śmietanki nie odbiorą. Jajek też nie wolno przewozić przez granicę. W sumie to dużo rzeczy nie wolno. Im bliżej granicy, tym więcej dowiaduję się o walizce Switłany.
3 litrowy słoik suszonych prawdziwków – szepcze. – Będą dzieci miały na Wigilię.
Na urodziny syna wiezie dwa ciasta. Za młodu była gospodynią weselną. Po kilku godzinach stania na granicy poczęstuje mnie sernikiem. Wiezie też 2 litry wina domowego i kilogramy ukraińskich cukierków.
Ma spracowane ręce i zmęczony wzrok. Pracowała w trzech miejscach, żeby coś dać dzieciom. Trochę jeździła na zarobek do Polski. W Warszawie opiekowała się panią. Była naukowczynią, miała korzenie ukraińskie. Switłana naprawiała jej aparat słuchowy i podcinała krzaki, wykonywała każdą pracę, na co słyszała od pani: – Ukrainki wszystko potrafią!
Switłanie nic z nieba nie spadło. Jej brat, który mieszka pod Kijowem miał lżej w życiu. Pracował w firmie wydobywania gazu, dobrze zarabiał. Zbudował piękny dom w Bojarce. Patrzył na Switłanę z góry.
Teraz mu przebaczyła. Ponad rok temu ledwo go nie straciła. Bojarka nie była zajęta przez Rosjan. Okupowana strefa była kilka kilometrów dalej. Brat dostał SMS-a, że na poczcie w innej miejscowości czeka na niego paczka.
– Wszyscy mu odradzali, nie odbieraj, zaczęła się wojna. Ale uparł się, pojechał. Jak wracał, to na drodze już stali Rosjanie. Powiedzieli mu, że nakierowuje ogień armii ukraińskiej. Nie miał nawet telefonu przy sobie. Ale dla nich to nie był argument. Dołączył do innych podejrzanych mężczyzn. Trzymali ich w piwnicy. Karabinem wybili mu wszystkie zęby. Strasznie go bili.
Wieczorem wywieźli ich pod las. Rzucili łopaty i kazali kopać sobie mogiłę. Brat widział, jak zabijali. Nie znał ludzi, z którymi kopał. Nagle nasze wojsko zaczęło atakować. Zrobiło się zamieszanie, rzucił łopatę i uciekł. Czołgał się, był wycieńczony i nie miał już sił. Tak kilka dni. Stracił świadomość. Znalazł go sąsiad, jechał i poznał przy drodze kurtkę brata.
– Co stało się z innymi mężczyznami? Brat opowiadał?
– Trudno go było zrozumieć. Zaczął opowiadać dopiero niedawno, jak wstawił zęby. Nikt nie wie, co się z nimi stało. Ale przecież pani musiała słyszeć o Buczy.
Mój brat udzielał wywiadów dziennikarzom, naszym i zagranicznym. Był w telewizji. Jeździ z nimi i politykami na to miejsce i opowiada. Ma dość. Nie chce już tego wspominać.
– Nasz autobus jest 17. w kolejce – radośnie krzyczy nastolatek. Liczenie pojazdów jest jedyną atrakcją tej nocy.
– Dużo jedzie stąd, z obwodów południowych, przez zaporoską elektrownię. Przepełnione autobusy – komentuje pani Switlana. – Mój sąsiad był kierowcą, dużo starszy, ale jeszcze pracował. Jechał z Kijowa i koło Chmielnickiego spadła rakieta, dosłownie kilka metrów od autobusu. Następnego dnia się zwolnił, za duża odpowiedzialność.
Stoimy w polu. W ciemności. Ludzie wychodzą w krzaki za potrzebą. W autobusie czuć smród zużytych pampersów. Kilka kilometrów dzieli nas od świata bez wojny.
*Niektóre imiona bohaterów zmieniłam dla ich bezpieczeństwa.
Jest dziennikarką, reporterką, „ambasadorką” Ukrainy w Polsce. Ukończyła studia dziennikarskie na Uniwersytecie Jagiellońskim. Pisała na portalu dla Ukraińców w Krakowie — UAinKraków.pl oraz do charkowskiego Gwara Media.
Jest dziennikarką, reporterką, „ambasadorką” Ukrainy w Polsce. Ukończyła studia dziennikarskie na Uniwersytecie Jagiellońskim. Pisała na portalu dla Ukraińców w Krakowie — UAinKraków.pl oraz do charkowskiego Gwara Media.
Komentarze