0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: NAC i WikipediaNAC i Wikipedia

W sprawie dopuszczenia kobiet do studyów lekarskich…

Reprodukcja obrazu: brodaty i rozczochrany mężczyzna w fartuchu lekarskim. Z tyłu - inni mężczyźni w fartuchch
Leon Wyczółkowski, Portret dr. Ludwika Rydygiera z asystentami, Muzeum Narodowe w Warszawie, domena publiczna

Na obrazie pędzla Leona Wyczółkowskiego czterdziestoparolatek w chirurgicznym kitlu stoi en face, lewa ręka na biodrze, prawa na udzie. Przysadzistej postury, ale to głowa otoczona pyszną czarną brodą i bujnymi kruczymi włosami skupia uwagę. Spod krzaczastych brwi patrzy pewnie, spojrzeniem wojskowego, który rozumie świat i nie boi się weń ingerować. Na drugim planie artysta sportretował asystentów. Jakby celowo pomniejszeni zerkają na mistrza i zamyśleni gładzą się po zaroście. Plan domykają kolby wypełnione kolorowymi środkami odkażającymi, z przodu skrzyneczka-sterylizator.

Kim jest dysponent sali chirurgii doświadczalnej Uniwersytetu Jagiellońskiego, a zarazem główna postać na obrazie?

To profesor Ludwik Rydygier, wybitny naukowiec i medyk, który zasłynął pionierskimi zabiegami i m.in. pierwszy na świecie wykonał resekcję żołądka. I to on także sprzeciwiał się przyjmowaniu kobiet na studia medyczne, czemu dał wyraz w artykule „W sprawie dopuszczenia kobiet do studyów lekarskich„, opublikowanym 2 marca 1895 roku w krakowskim „Przeglądzie Lekarskim”. Tekst został opatrzony podtytułem „Odpowiedź prof. Cybulskiemu”.

Kim był oponent?

Napoleon Cybulski był osobą powszechnie znaną, choć mniej charyzmatyczną niż Rydygier i dziś tylko historycy medycyny pamiętają, że ten prekursor endokrynologii jako pierwszy na świecie opisał adrenalinę.

Nie doczekał się portretu, zachowało się zdjęcie.

Stare czarno-białe zdjecie mężczyzny z brodą, w surducie
Dr Napoleon Cybulski. Narodowe Archiwum Cyfrowe

Pięćdziesięcioletni, w pozie trzy czwarte z lewą dłonią na przetykanej siwizną brodzie. Wysokie czoło i zaczesane do tyłu krótkie włosy. Patrzy przez drucikowe okulary, spojrzenie zza półprzymkniętych powiek mówi, oto człowiek zmęczony. Ubrany w ciemną marynarkę, nie widać atrybutów naukowca i powiedzielibyśmy, że to polityk albo literat; zdjęcie kojarzy się z popularną fotografią Prusa. Takie rozpoznanie nie byłoby błędne, bo w odróżnieniu od Rydygiera, który poświęcił się medycynie i uczelni, Cybulski był aktywnym społecznikiem i działał na rzecz podniesienia poziomu oświaty oraz emancypacji kobiet. Udało mu się niemało osiągnąć i m.in. przyczynił się do otwarcia pierwszego w Krakowie żeńskiego gimnazjum. Kiedy szkoła w 1896 rozpoczynała działalność, była jedyną taką placówką na ziemiach polskich i trzecią w Austro-Węgrzech, po Pradze i Wiedniu.

„Ja w równouprawnienie nie uwierzę”

Cybulski o równouprawnienie płci walczył głównie piórem i odpowiedział Rydygierowi, kiedy ten w „Przeglądzie Lekarskim” 16 lutego 1895 opublikował artykuł „O dopuszczeniu kobiet do studyów lekarskich„. Tekst Rydygiera otwierał lid: „Pisząc do pisma lekarskiego traktuję całą sprawę tylko ze stanowiska lekarskiego i potrzeb studyów lekarskich”, a tuż pod nim cytat z wiersza Friedricha Schillera „Würde der Frauen” (Godność kobiet). W polskim przekładzie brzmi: „Czcijcie kobiety; one w ziemskie życie / Wplatają róże niebiańskie w rozkwicie”. I tak zabezpieczywszy się przed zarzutami mizoginii, Rydygier stwierdzał:

„Kilka słów poważnych powiedzieć w sprawie dopuszczenia kobiet do studyów lekarskich nie będzie z pewnością od rzeczy właśnie teraz, kiedy ta sprawa tak modna natarczywie a coraz bliżej i do nas przystępuje".

Następnie omówił koncepcję, zgodnie z którą sama budowa anatomiczna wyklucza równość kobiet i mężczyzn. Zdanie, które tam padło, zyskało status kultowego:

„Dopóki u mnie w Mydlnikach„ – czyli rejonie Krakowa, gdzie zamieszkiwał profesor – „słowik śpiewa i żer przynosi samicy w gniazdku siedzącej, dopóty ja w równouprawnienie nie uwierzę”.

Wyliczył argumenty, które miały czynić studia medyczne domeną mężczyzn. Nie ma gimnazjów dla dziewcząt – rozpoczął – i z przyczyn formalnych kobiety nie mogą zdawać na uczelnie. Choć nie wykluczył, „że z czasem mogłyby się takie kandydatki znaleść” i słowa te okazały się prorocze, bo właśnie Cybulski z wybitnym bakteriologiem Odonem Bujwidem półtora roku później otworzyli taką placówkę. Następnie Rydygier pogrążył się w rozważaniach o absolwentach studiów medycznych. „Czy jest może brak wielki lekarzy?” – pytał i sam udzielił odpowiedzi – „Ależ przeciwnie! Statystyka wykazuje [...], że jest przepełnienie studyów lekarskich, że mamy nadmierną liczbę lekarzy (hyperproductio)”.

Przeczytaj także:

Ile lekarza w lekarzu?

Brzmi to irracjonalnie, ale odpowiadało rzeczywistości. W Krakowie czasów Drugiego Powszechnego Spisu Ludności, ok. 1931 roku, na 219 tys. mieszkańców przypadało 325 lekarzy z prywatną praktyką, tak więc do drzwi jednego mogło zapukać 674 krakowian.

Dziś, kiedy na jednego polskiego lekarza przypada 240 pacjentów i wciąż słyszy się o brakach kadrowych, dane te uznano by za katastrofalne. Jednak sto lat temu inaczej rozkładały się zależności między popytem i podażą usług medycznych, o czym pisze Ludwik Mroczka w książce „Krakowianie. Szkice do portretu zbiorowego w dobie industrialnych transformacji 1890-1938":

„Niemal we wszystkich dziedzinach życia miasta potencjał kadrowy przerastał jego zapotrzebowanie mierzone liczbą mieszkańców. Najbardziej jaskrawo zjawisko to wystąpiło w zakresie lecznictwa i pokrewnych dziedzin".

W porównaniu z Krakowem podobnie było w Warszawie, gdzie w 1910 na 760 tys. mieszkańców przypadało 860 lekarzy, czyli jeden medyk na 884 pacjentów. Przy czym warszawski proletariat nie tylko w czasach rozbiorów, ale i II RP miał utrudniony dostęp do służby zdrowia i mógł liczyć na pomoc lekarzy-społeczników, których zawsze było za mało.

Wystarczyło jednak ruszyć poza centra akademickie, aby przekonać się, jak rozsypywało się to hyperproductio.

Przykłady z gubernialnych miast Kraju Nadwiślańskiego z 1907: w Kaliszu każdy z 15 lekarzy powinien był zaopiekować się 1,3 tys. pacjentami, mniej więcej tyle samo przypadało na każdego z 43 lekarzy w pięćdziesięcioośmiotysięcznym Lublinie, zaś w Płocku na 11 lekarzy czekało 24 tys. mieszkańców, czyli do jednego medyka mogła się ustawić kolejka 2,2 tys. pacjentów.

Poza tym zamożni częściej korzystali z porad, zaś ubogich zawsze było więcej i proste dzielenie mieszkańców przez lekarzy, niewiele wyjaśnia.

Poza tym inaczej było w miastach, inaczej na wsi.

W Imperium Rosyjskim ok. 1909 roku przeprowadzono badania, wskazujące, że na terenach wiejskich w promieniu sześciu kilometrów do medyka trafiało niemal 100 proc. potrzebujących, ale wystarczyło, aby dystans wzrósł dwa razy, a docierała połowa. Przy większych odległościach prawdopodobieństwo, że pacjent otrzyma pomoc, spadało do zera.

Ale i te wyliczenia nie oddają specyfiki pracy konkretnego lekarza. Wybitny rosyjski chirurg, Polak po mieczu, Walentin Wojno-Jasieniecki, zapisał, że przed pierwszą wojną światową jego okręg lekarski liczył 600 km kw i zamieszkiwało go, bagatela, 31 tys. pacjentów. Sytuacja na ziemiach polskich zajętych przez Niemców i Austriaków nie była dużo lepsza i gdy na obszarze Austrii jeden lekarz przypadał na 2 tys. osób, to w ubogiej Galicji i Lodomerii statystyczny medyk miał klientelę ponad cztery razy liczniejszą.

Przerwy z powodu regularności

Wróćmy jednak do polemiki profesorów. Rydygier oznajmił, że kobieta „jest skazana na dom i zatrudnienie w nim”. Aby to udowodnić, wymienił szereg argumentów, wedle których „ani siły fizyczne, ani umysłowe kobiet [...] nie dorosły” do zawodu medyka. Przykłady czerpał z własnego doświadczenia.

„Cudowne to operacye, cudowne i życie dające ich wyniki – pisał – ale precz mi od nich z lekarzem-kobietą! Ani siłami ducha, ani ciała do takiego zadania kobieta nie dorosła!”.

Niemało uwagi poświęcił położnictwu, przekonując, że i w tej dziedzinie nie mogłyby zaistnieć. „Każdy lekarz, który raz wykonał rozwiązanie ciężkie kleszczami – objaśniał – pamięta z pewnością dobrze, z jakiem wytężeniem wszystkich swych sił pracować musiał, jak go jeszcze kilka dni potem mięśnie rąk i pleców bolały”.

Nie tylko brak wystarczającej tężyzny czy inteligencji w jego mniemaniu dyskredytował kandydatki na studia medyczne. Przyrodzone płci żeńskiej cechy czyniłyby z nich – przekonywał – lekarzy niepełnowartościowych.

Po pierwsze, kobieta dojrzewa wcześniej niż mężczyzna i około 15. roku życia osiąga już dorosłość, co – wedle przedstawionej argumentacji – dzieje się z perspektywy przyszłej pracy o dobrych kilka lat za wcześnie i jest to czas roztrwoniony. Idąc za tym rozumowaniem, Rydygier twierdził, że mężczyzna, który dorasta później, osiąga dojrzałość w trakcie studiów i rozpoczyna pracę straciwszy zaledwie rok czy dwa z okresu najwyższej aktywności.

Czas „rozwoju i pełnego posiadania sił u kobiety jest daleko krótszy niż u mężczyzny” – przekonywał i już po 40. roku życia kobieta zaczyna się starzeć, a to przekłada się na spadek jej efektywności.

Nie bez znaczenia są i „liczne przerwy z powodu regularności, podczas której znaczna część kobiet nie tylko jest niezdolna fizycznie do zajęć, ale nadto nie pozwala jej na nie rozdrażniony ustrój nerwowy”.

Niestety i dziś niejeden pracodawca zdaje się myśleć podobnie i zastanawia się, czy zatrudnić kobietę, która miesiączkuje i może, o zgrozo, zajść w ciążę i urodzić dziecko. Autor pisanego 130 lat temu artykułu nie pominął również aspektu macierzyństwa, przywołując go jako swego rodzaju oczywistą oczywistość:

„Nie wspominam już wcale o ewentualnej brzemienności i późniejszem klimakteryum. Jakże taki lekarz-kobieta z tak częstemi przeszkodami, wynikającemi z jego ustroju, a nie przypadkowemi, mogłaby skutecznie wypełniać obowiązki swej praktyki?”.

Lekarki – bastardzi lekarza

Ile dekad musiało minąć, żebyśmy przestali wyolbrzymiać znaczenie krwi menstruacyjnej? Dla ludzi końca XIX wieku była to jeszcze pieśń przyszłości. Wówczas obiektem szczegółowej analizy uczyniono proletariat oraz jako byt odrębny, wyjątkowy w swej konstrukcji – kobietę.

I Rydygier pisał o niej w zgodzie z duchem epoki z perspektywy fizjologii i zyskującej na popularności psychologii fizjologicznej. Nierzadko siermiężnie łączył naukowe prawdy z własnymi przemyśleniami, choć gdy wkraczał na teren chirurgii i omawiał zabiegi wymagające siły fizycznej, trudno było mu odmówić racji.

Operatywa sprzed stu lat wymagała krzepy.

W poszukiwaniu argumentów dla swych tez Rydygier sięgnął również po przykłady, które nawet dla ówczesnych czytelników wydały się niesprawiedliwe i nazwanie przez niego absolwentek medycyny „bastardami [czyli bękartami] lekarza”, odebrano jako przekroczenie granic dobrych obyczajów. A tego właśnie określania używał, kiedy rozważał możliwą zgodę na przyjmowanie kobiet na studia i twierdził, że wymagałoby to radykalnego okrojenia programu. Nie tłumaczył przy tym, dlaczego należałoby wyrzucić chirurgię czy zajęcia z wenerologii, choć można się domyślać, że w przypadku drugiej z nauk, wiązało się to z tabu męskiej, wypaczonej przez chorobę cielesności, której nie wolno było pokazywać kobietom.

Jednak najważniejszy argument, odwołujący się do niesprawiedliwej, a zarazem akceptowanej przez obie strony sporu roli kobiety w społeczeństwie, przedstawił Rydygier w historii „ubogiego wieśniaka, któremu buhaj brzuch rogiem rozpruł i jelita wypadły”.

Jak można przypuszczać znany mu z praktyki chirurgicznej casus, został przywołany, aby zbić „argument główny” zwolenników równouprawnienia płci na uniwersytecie. Argument, zgodnie z którym „z przyszłych kobiet-lekarzy dlatego właśnie największe błogosławieństwo spłynęłoby na ludzkość, że kobieta mniej wymagająca osiedlałaby się po wsiach, w zakątkach, których dzisiaj każdy lekarz unika i tam nie tylko pomocy lekarskiej udzielałaby ubogiej opuszczonej ludności, ale zarazem szerzyłaby oświatę itd., itd.”.

Przywołana przez Rydygiera barwna, niemal literacka scenka z udziałem wiejskiej lekarki jakościowo nie różni się od wcześniejszych przykładów, inspirowanych wydarzeniami z sali operacyjnej, gdzie słaba medyczka nie radzi sobie z zabiegiem.

Z drugiej strony trudno nie dostrzec tu ukrytej tezy, zgodnie z którą to kobieta musiałaby coś poświęcić, zaproponować wartość dodaną, by móc wykonywać męski zawód. Rydygier przeszedł nad tym do porządku dziennego, gdyż rozdźwięk między potrzebami płci był dla niego oczywisty. Znamienne jednak, że sami zwolennicy emancypacji nie tylko nie dostrzegali w tym nic złego, ale i z rzekomo mniejszych wymagań czy przyrodzonej ofiarności kobiet, czynili ich główny atut.

Haracz kobiet

W tym właśnie duchu wybrzmiało jedno z pierwszych zdań polemiki Cybulskiego, opublikowanej 23 lutego 1895 r. W tekście „Z powodu artykułu prof. Rydygiera o dopuszczeniu kobiet do studyów lekarskich" czytamy:

„Zupełne równouprawnienie kobiet i prawo zdobywania uniwersyteckiej nauki są, według mego zdania, dwie rzeczy odrębne i nie wypada je utożsamiać".

Na usprawiedliwienie powiedzmy, że autor tych słów był pragmatykiem, cecha ta przebija z każdego akapitu i tezy formułował tak, aby miały szansę przyjąć się w środowisku. Na początku więc zmierzył się z koncepcją Rydygiera, jakoby przyrodzonym miejscem kobiety był dom, zaś główną funkcją – troska o rodzinę.

Nie dyskredytował tego, a twierdził, że wszystko, co opiera się na relacjach międzyludzkich, jest dynamiczne.

„Otóż dzięki właśnie tym ewolucyom – pisał – i prawa kobiety ulegają ciągłej zmianie a historyczne przekształcenie tych praw wyraża się już dzisiaj znacznem rozszerzeniem zakresu społecznej działalności kobiet”. Następnie przytoczył wyniki badań, które zaprzeczały istnieniu rozbieżności „w budowie i organizacyi [...] układu nerwowego” obu płci, „z czego z kolei wynika, że i umysł kobiety może nie przedstawiać zasadniczych różnic”.

Argumenty Rydygiera najdobitniej przemawiały do czytelników wtedy, gdy problematykę omawiał z perspektywy medycyny zabiegowej. Cybulski wyczuł to i postanowił po kolei rozprawić się z każdym z nich, podając własne przykłady.

Najpierw więc pojawiła się szwajcarska lekarka, Marie Heim-Vögtlin, żona wybitnego geologa, Alberta Heima. Cybulski przedstawiając ją, odwołał się do słów fizjologa Justusa Gaule’a, który pisał o niej: „Ma wielką praktykę w kołach profesorskich, ona właśnie dwukrotnie rozwiązała moją żonę ku mojemu kompletnemu zadowoleniu”. Tak dobrał cytaty, aby podważały zaprezentowany przez Rydygiera obraz silnego chirurga i słabej kobiety i znów przywołał Gaule’a: „Widziałem n. p. jak pani profesorowa Heimowa przeprowadziła poród kleszczowy z najzupełniejszym spokojem i zupełnie wystarczającą siłą, z wprawą doświadczonego praktyka”.

Przyjdzie dzień, że w Warszawie będzie Budapeszt

O potrzebie edukacji polskich lekarek Cybulski mówił per analogiam do sytuacji w Rosji i Austro-Węgrzech. Świadectwa ze wschodu potwierdzały, że medyczki mogą pracować nie tylko w miejskich centrach, ale na konserwatywnej prowincji. Przybliżył też sylwetki kilku z nich, w tym postać pierwszej absolwentki studiów lekarskich w Europie, Nadieżdy Susłowej. Przechodząc zaś do austro-węgierskich przykładów, Cybulski powoływał się na „Gazetę Lwowską” z 2 lutego 1895 roku. Czytamy w niej:

„Poruszając kwestyę wyższego wykształcenia kobiet, wyraził minister przekonanie, że kobiety kwalifikują się nader na lekarki kobiet i dzieci a niemniej na aptekarki.

Mówca zakończył wśród oklasków zapewnieniem, iż potrafi spełnić swój obowiązek i że będzie stał niewzruszenie na straży największego skarbu narodowego i cywilizacyi".

To fragment z przemowy ministra wyznań i oświaty Krajów Korony Świętego Stefana, Gyula Wlassicsa. Urzędnik ten, szlachcic i działacz Partii Liberalnej, konsekwentnie propagował w Zalitawii, to jest zależnych od Budapesztu Królestwie Węgier i Trójjedynym Królestwie Chorwacji, Slawonii i Dalmacji, swobodę wyznań, wspierał tworzenie muzeów, bibliotek oraz działał na rzecz podniesienia poziomu nauczania akademickiego. Dzięki Wlassicsowi zrealizowano reformy, których nie powstydziłyby się postępowe ośrodki w Europie Zachodniej i 10 miesięcy od polemiki Rydygiera i Cybulskiego w Budapeszcie umożliwiono kobietom studia na medycynie; w 1900 mury tamtejszego uniwersytetu opuściła pierwsza medyczka, urodzona na Zakarpaciu Żydówka, Sarolta Steinberger (pierwszą węgierską lekarką była Vilma Hugonnai, która studia medyczne skończyła w Zurychu w 1879).

Lekarki z misją „cywilizacyiną”

Otwarcie budapesztańskiej uczelni miało znaczenie symboliczne. U progu dwudziestego stulecia w Imperium Rosyjskim i Monarchii Austro-Węgierskiej praktykujących lekarek było łącznie najwyżej kilkanaście. Decydenci z Petersburga nie mieli też co do nich specjalnych planów, za to w Wiedniu, gdzie urzędował Franciszek Józef I, medyczki znalazły swoją niszę i miały do odegrania nie tylko „cywilizacyjną”, ale i pragmatyczną rolę. Wyjaśnia to Cybulski, za pośrednictwem cytatu z austriackiej prasy:

„Ważna okoliczność ta (śmiertelność kobiet mahometanek) nie uszła uwagi bośniackiego rządu, który postarał się zmniejszyć złe przez zaprowadzenie kobiecej pomocy lekarskiej. W ten sposób Bośnia wyprzedziła wiele europejskich państw, gdzie dotychczas zajmowanie się praktyką lekarską przez kobiety nie jest zaprowadzone, jakkolwiek rzecz ta dla kobiet i dziewcząt byłaby zbawienną".

Passus dotyczy „referatu pana Szokolaya, wypowiedzianego na kongresie higienicznym w Peszcie” w 1894. Najprawdopodobniej Cybulskiemu chodziło o urodzonego w 1856 dziennikarza, Kornéla Szokolaya. Debiutował on tekstem o regulacji Dunaju, po czym wyspecjalizował się w tematyce południowych Słowian, a po zajęciu przez Austro-Węgry Bośni i Hercegowiny, zaznajamiał opinię publiczną z losami tamtejszej ludności.

Te oderwane od Imperium Osmańskiego ziemie były wtedy najuboższe i najbardziej zaniedbane w Europie, zaś sytuacja zdrowotna muzułmańskiej większości nie zmieniała się od stuleci.

Cierpiały zwłaszcza kobiety, pozbawione pomocy lekarskiej. Zgodnie z tradycją po zamążpójściu zamykano je w domach i tam umierały podczas porodów lub powoli zabijały je choroby wywołane otyłością, brakiem ruchu czy innymi przypadłościami, których wpływ gdzie indziej udało się zminimalizować. Wiedeńscy politycy postanowili zatem pokazać wszem wobec, jak wzorcowo zaprowadzą postęp, ale napotkali na ścianę niezrozumienia. Na nic akcje edukacyjne, na nic wysyłanie medyków, autochtoni ryglowali przed nimi drzwi, nazywając Szwabami – słowo to stało się synonimem najeźdźcy – a żadna z kobiet, zwłaszcza muzułmanek, nawet cierpiąca, nie godziła się poddać oględzinom lekarza mężczyzny.

Teodora Krajewska – lekarka muzułmanek

I w sytuacji, gdy krucjata cywilizacyjna, zdawało się, spaliła na panewce, a propagandowe balony pękły, odsłaniając imperialne cele Franciszka Józefa I, weszły one, całe na biało. A przynajmniej tak wykoncypowali to sobie cesarsko-królewscy urzędnicy i do Bośni i Hercegowiny wysłali słowiańskie lekarki. Jako pierwsza pojechała Czeszka Annya Bayerova, ale nie wytrzymała długo i wysłano Polkę, Teodorę Krajewską. Przez lata pełniła ona funkcję „urzędowej lekarki dla kobiet w Bośni” i jej historia warta jest oddzielnego tekstu.

Więc na razie wróćmy do „pana Szokolaya”, jego głos był jednym z wielu na rzecz poprawy kondycji zdrowotnej mieszkańców nowych ziem monarchii. Cybulski przytacza go jednak po to, żeby wykazać, jak użyteczne mogą być lekarki także na ziemiach polskich. „Prof. Rydygier – pisze – mając na względzie tylko dopuszczenie do studyów lekarskich, odmawia kobiecie nie tylko prawa, ale nawet uzdolnienia do całego szeregu czynności lekarskich a głównie nie widzi najmniejszej potrzeby kobiety-lekarza”. Na koniec uderza w tony sentymentalne i po trosze patriotyczne:

„Wobec tego już ze względu na dobrze zrozumiany interes naszego społeczeństwa wypadałoby nie wspiętrzać rozmaitych trudności i nie wznosić patetycznych okrzyków »precz z kobietą-lekarzem«, lecz uprzejmie otworzyć podwoje przybytku nauki dla rodaczek, ażeby kość od kości naszej nie poniewierały się na obczyźnie, nie były wystawione na rozmaite przykrości i tęsknotę za krajem i nie wnosiły w łono społeczeństwa po powrocie obcych nam prądów. Dobra sława naszych kobiet na tem ucierpieć nie może, my zaś złożymy dowód dobrych i troskliwych ojców narodu, zapobiegających stracie nawet jednej córy naszego kraju, a nie wątpię, znajdą się z czasem poeci, którzy potrafią opiewać pracę naszych kobiet i ich dążenia do światła nauki równie pięknie, jak dotychczas opiewali ich zalotność i wdzięki zewnętrzne".

U nas są jednak inne stosunki

To rozsierdziła Rydygiera i swoją ripostę rozpoczął od zdania „Krótką może być odpowiedź moja na artykuł prof. Cybulskiego”.

I faktycznie, inaczej niż w poprzednim, trzystronicowym tekście, wywód zmieścił na kartce.

Czytamy więc w „Przeglądzie Lekarskim” z 2 marca 1895 roku, że większość twierdzeń Cybulskiego jest albo zbyt ogólna, czyli poświęcona zagadnieniom przyznania kobietom praw do kształcenia, z czym Rydygier nie polemizował, albo nie znajduje odniesienia do sytuacji Wydziału Medycznego Uniwersytetu Jagiellońskiego. Dumny chirurg nie mógł jednak pozostać obojętny na fragmenty, w których z nazwiska zostali przywołani specjaliści, potwierdzający, że kobiety sprawdzają się jako lekarki i powinny być dopuszczone do studiowania na wydziałach medycznych. „U nas są jednak inne stosunki” – lakonicznie skwitował głosy z Rosji, na jakie powołał się Cybulski. Więcej uwagi poświęcił doniesieniom z Zachodu, z którym łączyła go więź kulturowa. Znał osobiście wielu przedstawicieli nauk przyrodniczych i medycznych i to obycie wykorzystał, odbijając argumenty Cybulskiego dotyczące Marie Heim-Vögtlin:

„Wiwisekcye i eksperymenta, to nie operacye na ludziach, a porody kleszczami bywają rozmaite; jeden lub nawet kilka dobrze dokonanych niczego nie dowodzi. Sam dokonywałem dawniej nieraz porodów kleszczami, którychby na pewno kobieta nie zdołała ukończyć. Zresztą piszę do czasopisma lekarskiego i spokojnie mogę pozostawić tę kwestyę do rozstrzygnięcia Kolegom praktykującym, którzy w tym względzie są kompetentniejsi, niż prof. fizyologii Gaule z Zurychu".

Dość obcesowo obszedł się z przykładem rodem z Austro-Węgier i choć Kraków był pod jurysdykcją Wiednia, Rydygier uznał, że bałkański argument nie ma tu zastosowania:

„Pan Szokalay mówił z punktu widzenia, potrzeb Bośnii i kobiet mahometanek – to zupełnie odrębne stosunki i nie zapuszczam się w rozstrzyganie pytania, czy są potrzebne wyjątki – reguły to nie zmienia".

Polemika wygrana – a lekarki górą

Cybulski w swoim tekście podał liczbę kobiet studiujących na 5 szwajcarskich uniwersytetach i w 1894 miało być „studentek rzeczywistych 275, wolnych zaś słuchaczek 162, razem 437 kobiet, w tej liczbie Polek 41, Szwedek 32, Niemek 23 i Szwajcarek 16”.

Fizjolog stwierdził, że „w rzeczywistości liczba Polek, uczęszczających na uniwersytety obce, jest o wiele większą”; choć nie padają informacje o liczbie kobiet zapisanych na wydziały medyczne. Ale nawet niepełne zestawienie rozjuszyło Rydygiera w dwójnasób. Cybulski wykazał skalę zjawiska, a przy tym zasugerował, że Uniwersytet Jagiellońskie nie jest centrum uczelnianego uniwersum. Rydygier, zeźlony na brak konsekwencji i erystyczne zabiegi oponenta, wypalił:

„A na tęsknotę za krajem nie mam innej rady, jak pozostać w nim i pracować jak P. Bóg przykazał i stary matek zwyczaj. [...] Chociaż więc jest rzeczą bardzo bolesną, że 41 przypuśćmy rzeczywistych – Polek tuła się po obczyźnie, to lepiej to, niż zaprowadzać nieodpowiedne reformy, któreby setkom kobiet ułatwiły wejście na fałszywe drogi, a może je nawet do tego zachęciły".

Na koniec zapowiedział, że więcej głosu nie zabierze, ewentualnie znajdzie się polemista, który by „rzeczywiste nowe zarzuty ze stanowiska lekarskiego podniósł”.

Po czym znów powtórzył frazę z pierwszego artykułu. Pierwotnie następowała po niej jeszcze jedna, łagodząc nieco wydźwięk: „niech nam i nadal słynie chwała kobiet naszych, którą tak ładnie głosi poeta”.

Spór, jaki Rydygier stoczył z Cybulskim, najwyraźniej umocnił jego stanowisko, gdyż w drugim tekście konkluzja została podana sauté.

„Żaden sztylet nie wchodzi tak głęboko i brutalnie w ciało, jak dobrze postawiona kropka” – mówił autor „Antygony w Nowym Jorku„, Janusz Głowacki. I Rydygier, w tym właśnie duchu, skrócił swą pointę do „Precz więc z Polski z dziwolągiem kobiety-lekarza!”. Polemikę wygrał i boleśnie ukłuł adwersarzy. Ale raz zapoczątkowanych zmian zatrzymać nie mógł. Wielki chirurg bronił przegranej sprawy.

„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY„ to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie.

;
Na zdjęciu Marta Panas-Goworska Andrzej Goworski
Marta Panas-Goworska Andrzej Goworski

Duet pisarski, akronim MAGowie. Ich inspiracją jest Wschód, który jak Średniowiecze Fernanda Braudela wciąż pisze. Publikują m.in. w „Gazecie Wyborczej”, „Polityce”, „Newsweeku”, współpracują z kwartalnikiem literacko-artystycznym „Akcent”. Autorzy książek m.in. „Naukowcy spod czerwonej gwiazdy", „Grażdanin N.N}. i „Inżynierowie Niepodległej", a także „Naznaczeni przez rewolucję bolszewików" (pod red. Piotra Nehringa). Prywatnie małżeństwo i rodzice czwórki dzieci, mieszkają w Warszawie.

Komentarze