0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Iga Kucharska/OKO.pressIga Kucharska/OKO.pr...

21 proc. mężczyzn deklaruje oddanie głosu na Konfederację. Wśród kobiet to zaledwie 9 proc. Takie dane przedstawia raport Preferencje partyjne w trzeciej dekadzie kwietnia, opracowany przez CBOS. To jedyna tak duża różnica w preferencjach wyborczych między płciami. Nawet w przypadku partii lewicowych nie jest ona tak wyraźna – na Razem głosuje po 4 proc. mężczyzn i kobiet, chociaż już samą Lewicę – 2 proc. mężczyzn i 7 proc. kobiet. W przypadku pozostałych ugrupowań różnice te są mniej drastyczne, a dodatkowy wpływ mają inne czynniki, zwłaszcza wykształcenie wyborców i region, w którym mieszkają.

Polska, choć wpisuje się w globalny trend, stanowi pod tym względem przypadek co najmniej ciekawy. W ostatnich wyborach w Niemczech również więcej mężczyzn zagłosowało na AfD – stosunek wyniósł jednak 24 do 17 proc. Podobnie było w Argentynie, gdy do władzy doszedł Javier Milei – podczas gdy głosy kobiet podzieliły się niemal równo między ekscentrycznego libertarianina a establishmentowego kandydata, większość mężczyzn poparła Mileia. Nawet tam jednak stosunek wynosił 51 do 46 proc., co oznacza, że różnica nie była tak drastyczna, jak w Polsce.

Badania wskazują, że męskie poparcie dla skrajnej prawicy to powtarzająca się tendencja, szczególnie w społeczeństwach, gdzie prawica odwołuje się do nostalgii za przeszłością – do utopijnej wizji tradycyjnych ról płciowych (co doskonale widać na przykładzie Federacji Rosyjskiej).

A Polska? W październiku 2023 roku, po raz pierwszy w historii III RP, więcej kobiet niż mężczyzn wzięło udział w wyborach. Frekwencja wśród kobiet wyniosła niemal 75 proc., co stanowi wzrost o 12 punktów procentowych w porównaniu z 2019 rokiem. To one również zapewniły rekordową jak na Polskę liczbę kandydatek – stanowiły 44 proc. wszystkich ubiegających się o mandat, a teraz 30 proc. składu Sejmu.

Kobiety mają więc coraz większy wpływ na scenę polityczną, wspierając opcje progresywne. Lewica i prawdziwi liberałowie – to kobiety.

Tyle tylko, że to wciąż niewiele więcej niż połowa uprawnionych do głosowania.

Przeczytaj także:

Mężczyźni, czyli… grupa opresjonowana

Wydaje się logiczne, że w ramach demokracji liberalnej różne opcje polityczne próbują pozyskać głosy mężczyzn. Jak często podkreśla socjolożka z Uniwersytetu w Göteborgu, prof. Elżbieta Korolczuk, płeć stała się kluczowym elementem polityki skrajnej prawicy na skalę międzynarodową. W ekstremalnej formie przejawia się to na przykład w Rosji, kraju skrajnie nieliberalnym i skrajnie męskocentrycznym . Już w 2004 roku dwie badaczki – Sarah Ashwin i Tatiana Lytkina – pisały o „kryzysie męskości” w tym kraju. Ich analiza wskazuje, że mężczyźni zostali zmarginalizowani w roli głównych żywicieli rodziny (breadwinners), którą pełnili jeszcze w czasach sowieckich. Naturalną konsekwencją tej sytuacji może być poczucie resentymentu. Widać tu ciekawą analogię – według Audrey Lebel z Le Monde Dyplomatique w putinowskiej Rosji kobieta ginie średnio co 63 minuty, co czyni ten imperialny twór jednym z najbardziej niebezpiecznych dla kobiet państw świata.

W Polsce sytuacja nie jest aż tak dramatyczna (nie mieliśmy chociażby terrorystycznych organizacji mizoginów, jak rosyjskie Męskie Państwo pod wodzą incela-psychopaty, Władysława Pozdniakowa). Jednak temat „męskości” funkcjonuje w polskim dyskursie publicznym i politycznym od dłuższego czasu. Klasycznym przykładem jest obsesyjna obrona „tradycyjnych ról płciowych” i wieloletnia wojna rodzimej prawicy z „ideologią gender”. Podczas tegorocznej kampanii prezydenckiej dyskusja ta przybrała nowe formy.

Sławomir Mentzen, kandydat skrajnie antykobieciej (vide chociażby prawa seksualne i reprodukcyjne) Konfederacji, próbuje udowodnić swoją wiarę w „równość płci”. W Dzień Kobiet ogłosił: „Kobiety mają takie same problemy, plany, ambicje i marzenia jak mężczyźni!”, po czym obwinił migrantów o wszelkie problemy wynikające z patriarchatu, włącznie z kobietobójstwem czy gwałtami. Z kolei obywatelski kandydat Prawa i Sprawiedliwości, Karol Nawrocki, kreuje się w kampanii na „najmężczyźniejszego mężczyznę na świecie” – wszak woli ostry sos do kebaba, a jego ulubiony gatunek muzyczny to rap.

Problem, o którym mowa, ma dwa aspekty – teoretyczny i praktyczny. I w taki sposób należy go analizować.

Teoretyczne założenie tego sporu można streścić jednym zdaniem: mężczyźni w świecie „po feminizmie” nie potrafią się odnaleźć. Ten motyw powraca w różnych formach. W wersji prawicowej objawia się m.in. w audycjach Radia Maryja, gdzie różni „naukowcy” wieszczą upadek więzi społecznych i brak męskich wzorców. Jak mówił ks. Jan Chyła (w odniesieniu do młodzieży, ale kontekstem byli mężczyźni): „Młodzież jest zagubiona, ponieważ więzi rodzinne zostały przerwane. Młody człowiek nie wie, gdzie odnaleźć punkt odniesienia”.

Podobny ton pobrzmiewa w wypowiedziach guru skrajnej prawicy, Jordana Petersona, oskarżanego zresztą o finansowe powiązania z putinowską, hiperpatriarchalną Rosją. Jego teoria społeczna jest w gruncie rzeczy androcentryczna – gdy mówi o człowieku, mówi o mężczyźnie. Już w 2018 roku pisała o tym Nellie Bowles na łamach The New York Times. Stąd też, jak można wnioskować, obsesja JP na punkcie „ratowania mężczyzn”.

W jego wypowiedzi dla Wisdom Talks widać próbę „naukowego” uzasadnienia tej ideologii – według Petersona kobiety są biologicznie predestynowane do pewnych ról, a mężczyźni do innych, związanych z pozycją władzy. Jego główne przesłanie jest proste: „Mężczyźni mają ważną i niezbędną rolę do odegrania”, ale nie mogą jej odnaleźć przez „absurdalne” – jego zdaniem – koncepcje „toksycznej męskości”, które miałyby być lansowane na Zachodzie.

Podobny język odnajdziemy u J.D. Vance’a, trumpowskiego wiceprezydenta USA. Vance twierdzi, że mężczyznom odebrano ich pozycję społeczną, a więc i ich role. Na konferencji Conservative Political Action Conference (20 lutego br.) przedstawił wręcz psychoanalityczną diagnozę: lewica i liberałowie są źli, bo „zabraniają młodym chłopakom opowiadać żarty i chodzić na piwo”. Świat się zmienia – uważają Vance, Chyła czy Peterson – a dla mężczyzn nie ma w nim miejsca.

Oczywiście, strach ten ma pewne podstawy historyczne – relacje społeczne uległy zmianie, a kobietom udało się wywalczyć emancypację.

Równość nie jest jednak postulatem, który zbawia wszystkich. Skrajny przykład możemy zaobserwować w niektórych republikach postsowieckich, takich jak Kazachstan. Kontekst jest tutaj kluczowy – Kazachstan jest jednym z pierwszych krajów Azji Centralnej, który utworzył instytucje na rzecz promowania równości płci, m.in. wspierając politykami publicznymi partycypację kobiet na stanowiskach publicznych. Efekty? Owszem, kobiety uzyskały możliwość zdobycia wyższego wykształcenia i awansu społecznego. Jednak zmiany prawne nie pociągnęły za sobą transformacji społecznej – co więcej, doprowadziły do wzrostu wrogości wobec postulatów feministycznych i pro-LGBTQ+, a w skrajnych przypadkach nawet do brutalnych kobietobójstw. Dotychczas kazachskie dziewczyny i kobiety wybierały małżeństwo zamiast wykształcenia. Teraz mogą przebijać szklany sufit, co oznacza rezygnację z dotychczasowej roli. Pojawia się więc pytanie: kto zajmie się dziećmi i domem? Prowadzi to do następującej logiki: kobieta staje się żywicielką domu, a mężczyzna, niewykształcony (z poczuciem bycia głupszym) staje się niepotrzebny.

Mężczyzna zbędny jako potrzebny faszysta

Tradycyjnie, klasycznie rozumiany mężczyzna staje się więc – w świetle tych teorii – zbędny. Nie jest to oczywiście fenomen jedynie Azji Centralnej: dobór małżonka/osoby partnerskiej, jak wskazują badania przeprowadzane także w Polsce, uzależniony jest nie od jakiejś tam „obiektywnej atrakcyjności”, lecz od pozycji społeczno-ekonomicznej i klasowej, a także wykształcenia.

W teorii Stefana Czarnowskiego – polskiego socjologa okresu międzywojnia, którego teorię nie tak dawno promował w „Gazecie Wyborczej” Adam Michnik – faszyzm przyciąga „ludzi zbędnych” – tych, którzy czują się pozbawieni roli społecznej. Dziś ten trop powraca: mówi się, że mężczyźni, zepchnięci na margines w świecie równouprawnienia, szukają oparcia w skrajnej prawicy. Lewicowe narracje też czasem reprodukują ten schemat – np. przez postulaty powszechnego poboru czy przywracania „męskich obowiązków”.

Problem w tym, że badania przeczą tej tezie. Historycznie faszyzm rósł nie z marginesu, ale z klas średnich.

Pisał o tym choćby Gilbert Achcar ze Szkoły Orientalistyki i Studiów Afrykańskich Uniwersytetu Londyńskiego. Upraszczając jego wniosk z badań nad radykalnym islamizmemi: do nawoływania do mordowania „niewiernych” mieli się przyczynić nie „zbędni”, lecz sympatyczni sklepikarze i pracownicy urzędów, którym zależy na stabilności systemu i płac – ale jednocześnie są niezadowoleni z obecnego stanu rzeczy. Tak też mają tworzyć się ruchy kontrrewolucyjne, a więc i, między innymi, faszystowskie.

Achcar nie jest zresztą w tych analizach osamotniony. Wybitny niemiecki ekonomista i socjolog Alfred Sohn-Rethel wskazywał na związki nazizmu państwowego z wielkim kapitałem; faszyzm ma brać się z relacji ekonomicznych, które rządzą społeczeństwem, a nie z tego, że ktoś nie ma co ze sobą zrobić. Podobnie i w innych badaniach, także tych mniej klasycznych: gdzie indziej leży problem, jeśli chodzi o początki systemów opartych na sile i przemocy.

Jak sądzę, problemem nie jest więc „zbędność” mężczyzn, którzy później, nagle, mieliby stawać się faszystami. Faszyzm nie wyrasta z osobistej frustracji jednostek, lecz z lęków systemowych i ekonomicznych, które dotykają tych, którzy chcą zachować status quo – czasem nawet kosztem przemocy. To bardziej historia strachu niż marginalizacji.

To więc, że mężczyźni tracą swoje role – to nic nowego. Role płciowe (angielskie gender) zmieniają się historycznie. Jak opisywała to zjawisko na przykład Birgit Pfau-Effinger z Uniwersytetu w Hamburgu, sposób, w jaki społeczeństwa organizują życie rodzinne – w tym relacje między płciami – zależy od dominujących kulturowych modeli rodziny, czyli społecznych wyobrażeń o tym, jak „powinna” wyglądać rola kobiety i mężczyzny. W centrum tych modeli znajduje się często figura „męskiego żywiciela rodziny” (male breadwinner). Zdaniem tej badaczki w Niemczech model ten stał się powszechną normą dopiero po II wojnie światowej. Połączenie industrializacji z konserwatywnymi wartościami społecznymi sprawiło, że w latach 50. XX wieku figura „żony przy mężu” – kobiety skupionej wyłącznie na domu i dzieciach – była nie tylko akceptowalna, ale wręcz jedyną społecznie uznawaną formą kobiecego życia rodzinnego. W tym kontekście odmienność (np. praca kobiet) była marginalizowana.

W Holandii natomiast ten sam model utrwalił się znacznie wcześniej – już w XVII wieku, jeszcze zanim doszło do industrializacji. Rodzina nuklearna z mężczyzną jako głową i zarabiającym była tam długo głęboko zakorzenioną normą społeczną, wspieraną przez kulturę mieszczańską. Zatrudnienie kobiet poza domem było tam kulturowo nieakceptowalne aż do połowy XX wieku.

Co z tego wynika? Argument, powtarzany w kółko, że mężczyznom trzeba wskazać czy to nowe role, czy to wrócić do tych starych – jest po prostu nietrafiony. Spróbujmy więc inaczej.

Nowy język, ale gdzie

Innym językiem niż mówienie o „rolach” mężczyzn, który już przedstawiłem jako błędny, jest język odwołujący się wprost do zupełnie innej logiki. Chodzi o koncepcję praw podmiotowych. Posługuje się nim na przykład Stowarzyszenie na rzecz Chłopców i Mężczyzn. To organizacja, która przygotowuje m.in. coroczny Kongres Mężczyzn, nad którym patronat objęła m.in. ministra równości, Katarzyna Kotula z Lewicy.

Prezesem zarządu Stowarzyszenia jest Jakub Chabik, pracownik naukowy Politechniki Gdańskiej. Jako publicysta prezentuje on koncepcję dyskryminacji mężczyzn na gruncie prawa. Przykłady wydają się jasne: Polska to jedyny kraj UE, w którym wiek emerytalny nie został wyrównany; kwalifikacji wojskowej podlegają wyłącznie mężczyźni; ojcom trudniej uzyskać urlop rodzicielski niż matkom. Już cztery lata temu Chabik pisał, że mężczyzn trzeba „przywrócić nowoczesności”. W swoich analizach wylicza także inne problemy, uwzględniając kontekst klasowy – zwraca uwagę m.in. na krótszą średnią długość życia mężczyzn i większą liczbę wypadków przy pracy. Stąd jego teza o dyskryminacji.

Warto by dodać, że nie jest to jedyna zmienna – dostęp do opieki medycznej w Polsce, w dużej mierze, związany jest z sytuacją klasową (pisała o tym często jedna z najwybitniejszych ekspertek w tej dziedzinie, Maria Libura z Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego). Mężczyźni, również w Europie, faktycznie mają krótszą średnią długość życia niż kobiety. Jest to kwestia związana z płcią, ale nie tylko z aspektami prawnymi – wpływają na to przewlekły stres, brak aktywności fizycznej, palenie i bierne wdychanie dymu tytoniowego, nadmierne spożycie alkoholu oraz nieregularne wizyty u lekarza.

Jak jednak sądzę – potrzebne są zmiany w prawie, ale nie można sprowadzać problemu wyłącznie do dyskryminacji systemowej w sensie prawnym – to także kwestia stylu życia i nawyków zdrowotnych. I w tym sensie to, o czym mówi Chabik, to półprawda.

Kolejną z ważnych postaci Stowarzyszenia jest Michał Gulczyński, młody socjolog z doktoratem Uniwersytetu Bocconiego w Mediolanie w dziedzinie polityk publicznych i administracji. Jest on także autorem kontrowersyjnego raportu Przemilczane nierówności. O problemach mężczyzn w Polsce. Bo raport to jedno, a jego interpretacja – drugie. Gulczyński idzie w swoich analizach zdecydowanie dalej niż Chabik – twierdzi wprost (zarówno w raporcie, jak i w tekstach publicystycznych), że system „za bardzo skupił się na kobietach”. To właśnie ten punkt wyjścia, zdaniem krytyków, podważa wartość raportu (co podkreślała m.in. Elżbieta Korolczuk w TOK FM podczas dyskusji z jego autorem) – i to pomimo ciekawych analiz, np. dotyczących różnic w wynagrodzeniach kobiet i mężczyzn.

Gulczyński stosuje jednak chwyty retoryczne, które służą wiktymizacji mężczyzn.

W jego narracji mężczyźni są ofiarami niesprawiedliwego i niezrozumiałego systemu, a niekorzystne statystyki mają świadczyć niemal o wojnie całego systemu z bogu-ducha-winnymi mężczyznami.

Zaletą podejścia badaczy ze Stowarzyszenia jest z pewnością to, że zwracają uwagę na istotny problem. W tym sensie można ich – w języku nauk społecznych czy politycznych – nazwać grupą interesu. To jedyna organizacja w Polsce, która podnosi kwestie nierównego traktowania mężczyzn. Problemem pozostają jednak zarówno język, jak i forma.

Jak celnie zauważył w Męskiej dominacji Pierre Bourdieu, klasyk dwudziestowiecznych nauk społecznych, siła męskiego porządku wynika z tego, że funkcjonuje on bez potrzeby uzasadnienia. Porządek ten jest skoncentrowany na mężczyznach i umacnia męską dominację, a jednocześnie nikt nie musi tłumaczyć, dlaczego tak jest. W tym sensie także regulacje dotyczące kobiet mogą być korzystne dla systemu, którego jedną z fundamentalnych zasad jest androcentryzm.

Męska dominacja to za to fakt potwierdzony też danymi – od projektowania terapii „pod mężczyzn" po przemoc i tzw. szklany sufit. W Polsce skorygowana luka płacowa wynosiła niedawno 14–24%. Dyskryminacja pozytywna (czyli wyrównawcza) wobec kobiet ma podstawy w rzeczywistej nierówności – od nieodpłatnej pracy domowej po marginalizację seksualną.

Nie mamy do czynienia z „dyskryminację mężczyzn” – to pojęcie kontrfaktyczne. Współcześnie bardziej adekwatnym terminem jest androcentryzm: mężczyzna jako domyślny punkt odniesienia. Bourdieu pisał o dominacji podzielanej także przez zdominowanych – w Polsce analizowała to Agnieszka Paja. Propozycje „praw mężczyzn” są często antytezą, nie reformą. Zamiast sporu o pozytywy i negatywy, potrzebujemy syntezy – rzeczywistej zmiany systemu.

Queer, feminizm i pomieszanie porządków

Nie chodzi już o sztywne role płciowe, lecz o wolność wyboru i równe możliwości – niezależnie od tego, czy coś robi mężczyzna, czy kobieta. Zamiast tworzyć ruchy „wyzwolenia mężczyzn”, warto skupić się na refleksji nad społecznymi oczekiwaniami i wspólnym budowaniu lepszego systemu, w którym troska o drugiego człowieka nie musi być kwestią płci. Trudności, z jakimi mierzą się dziś mężczyźni – jak kryzys zdrowia psychicznego – to poważne wyzwanie, ale nie wymagają one ideologicznej „walki”, tylko zrozumienia i działania.

Głosy różnych stron są istotne dla krytycznej refleksji. Tak samo, gdy wyolbrzymiają problem mężczyźni Gulczyński czy „męscy influencerzy” w stylu Romana Warszawskiego, jak i gdy np. Katarzyna Woynicka w Dużym Formacie stwierdza, że „większość mężczyzn chciałaby być Putinami, ale nie może” (czyli wszyscy my, faceci, mamy być rzekomo hiperprzemocowi!).

W obu przypadkach chodzi o frustrację. U mężczyzn, przynajmniej częściowo, wynika ona z utraty społecznej pozycji, jaką zajmowali do tej pory. Jest też efektem braku wysłuchania – konsekwencją toksycznej socjalizacji, przez którą faceci mają problem z komunikowaniem emocji.

Z drugiej strony, androcentryzm to nie tylko sposób sprawowania władzy, ale także dominujący sposób myślenia, w którym funkcjonują również kobiety – te, które od dziecka uczy się niańczenia mężczyzn, tłumaczenia im, co jest „dobre”, a co „złe”. Obie strony próbują się w ten sposób zracjonalizować, by czuć się bezpiecznie, jednocześnie pozwalając przemocy rozwijać się zupełnie bezwiednie.

Faszyzm rodzi się właśnie z braku afirmatywnego programu – o czym niedawno mówił mi Alain Badiou, choć w nieco innym kontekście. Jeśli faktycznie obawiamy się faszystowskiej skrajnej prawicy, spójrzmy jeszcze raz na analizy empiryczne i zastanówmy się, co możemy zrobić.

Potrzebujemy nowego sposobu myślenia, świadomego materialnych warunków, w jakich funkcjonujemy. Jak pisał w Przeciw demokracji Jan-Werner Müller (przytaczam w tłumaczeniu Kuby Majmurka), „futuryzm [faszystowski – przyp. red. OKO.press] chciał całościowo, na nowo urządzić ludzkie życie, od polityki po najprostsze codzienne czynności, jak gotowanie. Wydana w 1932 roku książka La cucina futurista zalecała Włochom rezygnację z makaronu (który Marinettiemu kojarzył się z nieróbstwem, impotencją i tchórzostwem) na rzecz ultranowoczesnych potraw, takich jak sardynki z ananasem”.

Brzmi absurdalnie? Być może. Ale spróbujmy odwrócić tę sytuację. Faszyzm zaproponował afirmatywny projekt oparty na kulcie męskości. Męskości, której nie da się jednoznacznie zdefiniować, ale która przynosi tym, którzy zostali do niej dopuszczeni, radość i przyjemność. Spójrzmy na uśmiech Karola Nawrockiego, gdy mówi o robieniu pompek. Spójrzmy na Sławomira Mentzena, gdy radośnie ucieka na hulajnodze. Są radośni, męscy. Radosny jest i Ben Shapiro, amerykański komentator polityczny, który zdziwił się, że istnieje coś takiego jak kobiecy wytrysk. To jednak nie jest partnerstwo, a samozadowolenie oparte na ukrytej przemocy.

Nie bądźmy faszystami – nie właźmy ludziom z butami do książek kucharskich (choć swoją drogą, czy ktoś w ogóle jeszcze z nich korzysta?).

Chodzi o satysfakcję z życia, zdrowie psychiczne oraz regulacje prawne, które mogą ograniczyć problemy systemowe. Ale chodzi również o proces – bo społeczeństwo to proces, a nie tylko zbiór statycznych relacji.

Faszyzm oparty na kulcie męskości – czy to ten włoski sprzed stu lat, oprawiony w pocieszne i przerażające książeczki dziwnych poetów z wielkich miast, czy ten współczesny – stoi u bram. Brakuje jednak adekwatnej reakcji na niego w szerszym dyskursie. A to – zwłaszcza w obecnych czasach – powinno być kluczowe. Widać to choćby po wprowadzeniu, na razie dobrowolnych, przeszkoleniach wojskowych – komentowanych również przez zachodnią lewicę jako krok w stronę militaryzacji (ostatnio mówił o tym Yanis Varoufakis w belgijskim dzienniku L’Echo).

Czy znajdziemy inny język mówienia o męskości niż „obrona granic”, „obrona Narodu”? Jak sądzę, trzeba znaleźć język mówiący o obronie granic i o wspólnocie (nie etnicznej etc.) – a nie oparty na kulcie siły i wojska. Same regulacje zaś do tego nie wystarczą. Wojna to moment, w którym prawica zawsze umiejętnie grała pojęciem męskości, oferując afirmatywną wizję męskiego bohaterstwa. Sto lat temu, gdy sfrustrowani młodzi Włosi wracali z okopów I wojny światowej, nie czekała na nich żadna liberalna ani lewicowa alternatywa, lecz supermizoginistyczne pamflety w rodzaju Come si seducono le donne (pol. Jak się uwodzi kobiety) – pornograficzny manifest nawołujący do męskiej dominacji, napisany przez jednego z futurystów, F. T. Marinettiego.

Co budować, czego nie budować

Trzeba stworzyć nowy język mówienia o męskości. Także Stowarzyszenie na Rzecz Chłopców i Mężczyzn zwraca uwagę, że polityki społeczne same w sobie nie wystarczą. Ustawa nie zmieni sposobu jej interpretacji ani kontekstu, w jakim będzie stosowana. Stowarzyszenie podkreśla, że niektóre reformy – jak działania na rzecz zdrowia psychicznego – dosłownie ratują życie. Promowanie bardziej świadomych i emocjonalnie otwartych wzorców męskości nie tylko pomaga jednostkom, ale też poprawia jakość relacji międzyludzkich – w związkach (zarówno hetero-, jak i homoseksualnych) oraz we wspólnotach.

Feminizm, jak pisał wspomniany już Bourdieu w Męskiej dominacji, poszerzył sferę polityki, uwzględniając kwestie wcześniej uznawane za prywatne. Nie może jednak rezygnować z walki o instytucje, które – często nieświadomie – utrwalają nierówności między płciami. Bourdieu argumentował, że feminizm nie powinien skupiać się wyłącznie na parytetach, ponieważ choć obnażają one iluzję równości, mogą jednocześnie faworyzować kobiety z tych samych elitarnych środowisk, co dominujący mężczyźni.

Prawdziwa zmiana wymaga uwzględnienia wszystkich mechanizmów władzy – od państwa po edukację – które kształtują społeczne podziały.

Tylko w ten sposób można stopniowo osłabiać męską dominację i dążyć do faktycznego równouprawnienia. Potrzebne są konkretne reformy, np. w kwestii równości w poborze wojskowym czy dostępu do opieki zdrowotnej. Ale jeśli dyskusja ograniczy się jedynie do zmian ustawowych, to w praktyce niewiele się zmieni. Chodzi tutaj więc też o sensowne reformy. Oczywiście, nie zadziałają one bez podstaw kulturowych czy ideologicznych. Patrząc na same regulacje prawne, popadniemy w redukcjonizm, który proponują Chabik czy Gulczyński.

Fakt faktem, że na rynku pracy należy promować urlopy ojcowskie, elastyczny czas pracy oraz poprawę warunków w zawodach tradycyjnie męskich (np. budowniczy). W kwestii zdrowia istotne są refundowana psychoterapia i kampanie profilaktyczne, a w edukacji – wsparcie dla chłopców i pozytywne wzorce męskości. Dalej – zrównanie wieku emerytalnego i przemyślenie zasadów potencjalnej mobilizacji powszechnej.

Podsumowując, w prawie chodzi o wprowadzenie kryterium płci na zasadach serio. Chodzi np. o kryzys bezdomności, który w Polsce dotyka więcej mężczyzn. Do tego jednak potrzebna jest narracja. Trzeba więc dobrze połączyć i bazę, i nadbudowę.

„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY„ to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie

;
Na zdjęciu Krzysztof Katkowski
Krzysztof Katkowski

Krzysztof Katkowski (ur. 2001) – socjolog, tłumacz, dziennikarz, poeta. Absolwent Universitat Pompeu Fabra w Barcelonie i Uniwersytetu Warszawskiego. Współpracuje z OKO.press, „Kulturą Liberalną”, „Dziennikiem Gazeta Prawna” i „Semanario Brecha”. Jego teksty publikowały m.in. „la diaria”, „Gazeta Wyborcza”, „The Guardian” „Jacobin”, , „Kapitàl noviny”, „Polityka”, „El Salto” czy CTXT.es.

Komentarze