0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: il. Weronika Syrkowska/OKO.pressil. Weronika Syrkows...

W poprzedniej części naszego tekstu pisaliśmy o istnieniu pewnego zgrzytu wśród niektórych par – zjawiska niekompatybilności, niedopasowania między kobietami a mężczyznami w postawach dotyczących zachowań romantycznych i relacji w związku. Oczekiwanie partnerskich relacji szybciej upowszechnia się u kobiet i to mężczyźni muszą za nimi nadganiać. Ale to „nadganianie" postępuje także w Polsce, co potwierdzają publikacje Centrum Badania Opinii Społecznej.

W komunikacie CBOS z grudnia 2020 roku czytamy: „Jeszcze siedem lat temu model partnerski był znacznie częściej wybierany jako preferowany przez kobiety (50 proc.) niż przez mężczyzn (43 proc.), podczas gdy obecnie ta różnica się zatarła i podobny odsetek kobiet i mężczyzn uważa równy podział obowiązków zawodowych i domowych za optymalne rozwiązanie (odpowiednio: 59 proc. i 57 proc.). [...] Mężczyźni nadal chętniej niż kobiety wybierają model tradycyjny, czyli taki, w którym zajmują się wyłącznie pracą zawodową, a żona – wyłącznie domem i dziećmi. Obecnie model ten preferuje 17 proc. mężczyzn i 11 proc. kobiet”.

Pozostałe preferencje dotyczą innych modeli, przede wszystkim tzw. nieproporcjonalnie żeńskiego, gdzie to przede wszystkim kobieta, prócz pracy zawodowej, zajmuje się domem (ok. 19-20 proc. preferencji u kobiet i mężczyzn). Natomiast wyraźna rozbieżność między płciami w preferencji modelu tradycyjnego sygnalizuje pewną niszę – mężczyzn, którzy albo nie będą w stanie zaspokoić potrzeb swoich partnerek, albo zwyczajnie będą odrzuceni.

Kapłani kultu tradycyjnej męskości

Badania pokazują, że istnieje zbiorowość mężczyzn zapatrzonych w tradycję i coraz wyraźniej niedopasowanych do oczekiwań potencjalnych partnerek. Na to nakłada się niedobór relacji przyjacielskich, alienacja, niepewność w kwestii norm zachowań romantycznych i perspektyw ekonomicznych. Realia późnego kapitalizmu (przy zepsuciu się windy awansu społecznego) i równoległe procesy przemiany ról płciowych (w stronę egalitaryzmu) sprawiają, że coraz trudniejsza staje się samorealizacja w tradycyjnym wzorcu męskości.

U konserwatywnych mężczyzn w naturalny sposób generuje to bezradność, frustrację, pustkę i poczucie braku sensu, albo wręcz (wcale nie bezzasadne) poczucie bycia oszukanym. I zamiast rewidować swoje postawy i dojrzale adaptować się, wielu z nich wybiera zacietrzewienie i okopuje się na tradycjonalistycznych pozycjach.

Tak powstaje lukratywna nisza rynkowa, którą skutecznie monetyzują konserwatywni nauczyciele dobrego życia.

Kwitną oni w mediach społecznościowych, gdzie bardzo łatwo zagregować nawet nieznaczną, ale zmotywowaną mniejszość i jeszcze dodać jej rezonu. Ci tele-ewangeliści nowej ery, kołczowie, czy kaznodzieje „kultu męskości” przyjmują najróżniejsze barwy i odcienie. A spośród nich najbardziej popularni na świecie – i reprezentujący dwa zasadnicze nurty tej branży – to: Jordan B. Peterson oraz Andrew Tate.

Pierwszy to były psycholog kliniczny, a aktualnie lider prawicowej opinii i „filozof” współczesnego konserwatyzmu. Drugi to kontrowersyjny influencer, kickbokser i samozwańczy „król życia”. Różnią się podejściem, interpretacją świata i estetyką. Łączy ich oferowanie para-społecznych relacji opartych na mentorstwie, poradnictwie i satysfakcjonowaniu frustracji w sposób, który nie wymaga poważnej rewizji wzorców wpajanych przez kulturę masową przez ostatnie pół wieku. Obaj gardzą sprawiedliwością społeczną, troską o klimat i feminizmem. Obaj pochwalają cnotę egoizmu, kapitalizm i tradycyjny porządek społeczny.

W Internecie krąży taki mem: dziecko stojące na rozdrożu. Podpisane jest jako „niepewny siebie zachodni nastolatek”. Widzimy opis dwóch drogowskazów i ilustrację pokazującą, gdzie wiedzie każda ze ścieżek. Po jednej mamy drogę wiodącą do Jordana Petersona, a opisana jest ona jako „problemy z mamusią”. Druga ścieżka wiedzie do Andrew Tate’a, a podpis głosi: „problemy z tatusiem”. Trudno powiedzieć, czy to trafne podsumowanie różnic między nimi. Ale jest w tym memie coś z redukcjonistycznego psychologizowania, jakie obaj uprawiają. Na pewno widać tu nawiązanie do biografii przynajmniej jednego z nich. Istotnym wątkiem życia i dorastania Andrew Tate’a było dorastanie bez ojca, z którym miał tylko sporadyczne kontakty.

Tate jest przykładem skrajnym – reprezentuje posunięty do absurdu model ostentacyjnego machismo.

Najbardziej znany jest ze skrajnie seksistowskich uwag na temat kobiet i ich roli społecznej. Sportowiec o (wątpliwym) dorobku w kick-boxingu i szachach. Wychowany w rozbitej rodzinie z przemocowym ojcem, w relatywnej biedzie, syn afroamerykańskiego mistrza szachowego i białej Brytyjki. Reprezentuje „konserwatywny model męskości” w wariancie wiecznego kawalera à la oryginalny James Bond: żyjący w luksusie i otoczony kobietami kowal własnego losu; pyszałkowaty, mizoginistyczny, odwołujący się do fizycznej przemocy i ostentacyjnej konsumpcji. Szczególnie ta ostatnia – drogie sportowe auta – ma być, o ironio, dowodem wydobycia się z Matrixa.

Jego estetyka – z gołą klatą, w okularach przeciwsłonecznych i cygarem – przekracza granice nieintencjonalnej auto-karykatury. Jednak ta karykatura przestaje być śmieszna, gdy okazuje się, że jego wypowiedzi o przemocy wobec kobiet – satysfakcji z gwałtu, przechwałki na temat rekrutacji kobiet do pracy metodą „na kochanka” – odnoszą się do realnych zdarzeń. To dlatego w ostatnich miesiącach Tate próbował usunąć z Internetu własne wypowiedzi, które mogą się okazać inkryminujące przed sądem. Aktualnie, razem z bratem, oskarżony jest o handel ludźmi i gwałt.

Niestety, jego wszechobecny w Internecie przekaz trafia do młodych chłopców u progu dojrzewania płciowego. Dla takich odbiorców karykatura nie jest czytelna i odbierana jest jako epicki, wyrazisty wzorzec. Przynajmniej przez pewien czas. Ale w jego toku zatruwa życie i niszczy relacje.

Przeczytaj także:

Czy Peterson jest pożytecznym idiotą Putina?

Jordan B. Peterson (JBP) pozornie jest przeciwieństwem Andrew Tate’a. Jego oferta ma wyraźnie większe pretensje filozoficzne i intelektualne. Prezentuje się jako stateczny mąż i głowa rodziny, akademik i publiczny intelektualista, którego paranoja współczesnej polityki zmusiła do zabrania głosu w obronie wartości.

Ten szacowny (były) profesor anglosaskiej uczelni, w dobrze skrojonym garniturze (choć ostatnio coraz wyraźniej idący w stronę kiczu) wydaje się być tak odległy od kickboksera-gangstera, jak to tylko możliwe. Jednak gdy przyjrzymy się treści proponowanych przez nich recept na bolączki współczesnego świata, to nie są oni aż tak odlegli od siebie.

Trudno w tym miejscu w pełni przybliżyć internetowy dorobek kanadyjskiego psychologa – setki wywiadów, wykładów i rozproszonych wypowiedzi nie ułatwiają syntezy.

Bardziej interesujący niż dotychczasowe wypowiedzi Petersona wydaje się być jego ostatni skręt w kierunku radykalnie prawicowym.

Kanadyjski profesor przeszedł wyraźną transformację, której istotnym elementem stały się wyrazy sympatii dla ruchów antyszczepionkowych, a w minionym roku jego kuriozalny „wykład”, w którym przez około godzinę tłumaczy, w jaki sposób rosyjska agresja na Ukrainę jest odpowiedzią na działalność społeczną lewicowych aktywistów.

Warto poświęcić szczególną uwagę temu godzinnemu wystąpieniu. Od pewnego czasu, co Peterson przyznał w jednym z wywiadów z Joe Roganem, jego wystąpienia mają charakter instrumentalny, treści dobierane są tak, by przykuwać uwagę skrajnie konserwatywnego odbiorcy. Wykład poświęcony Ukrainie idzie jednak o krok dalej i odkrywa głębsze podstawy myślenia Jordana Petersona.

Peterson negatywnie ocenia inwazję na Ukrainę, ale przekonuje, że Putin został sprowokowany do niej przez Zachód. Z jednej strony – i tu JBP wprost powtarza tunelową perspektywę realizmu politycznego Johna Mearsheimera – przez ekspansję NATO na obszarze rosyjskiej strefy wpływów (w rejonie byłego bloku sowieckiego). Z drugiej strony przez postępowe postawy, działania i polityki w obszarze obyczajowości, które zagrażają konserwatywnemu projektowi społeczno-politycznemu Putina w Rosji.

Zdaniem Petersona inwazja Putina to alergiczna reakcja na idący z centrum zachodniej cywilizacji wokeism – ekscesy zachodniej postępowości i lewicowości, które zagrażają judeochrześcijańskim wartościom Zachodu.

Pomimo tego, że obie te tezy są wprost elementem narracji eksportowej Putina na Zachód, Peterson bezkrytycznie je powtarza. W swoim nagraniu tłumaczy autorytatywnie, że Putinowska agresja na Ukrainę to „wojna domowa w cywilizacji zachodniej”, po czym dzieli się ze słuchaczami oburzeniem na to, że nowo powołana sędzia Sądu Najwyższego USA, Ketanji Brown Jackson powstrzymała się od udzielenia odpowiedzi na pytanie „czym jest kobieta?”. Skądinąd nadproporcjonalnie dużą część dywagacji JBP w tym wykładzie zajmują właśnie sprawy polityki wewnętrznej USA i Kanady.

W pułapce konserwatywnej narracji wojny kulturowej

Teza o wojnie domowej wewnątrz cywilizacji Zachodu spotkała się z najbardziej żywą reakcją polskiego komentariatu zauroczonego Petersonem. Niektórzy – jak choćby twórca kanału „Szymon mówi” – zaczęli na poważnie udowadniać, że to nieprawda, bo w Rosji jest więcej niż w krajach Zachodu aborcji, rozwodów i zakażeń HIV oraz zgonów w wyniku spożycia alkoholu. Ergo „z perspektywy chrześcijańskich wartości, Rosja jest bardziej zdemoralizowana niż dekadencki Zachód”. Podobną diagnozę Rosji prezentował także Klub Jagielloński.

Prawdą jest, że propaganda rosyjska chce przedstawiać Rosję jako kraj chrześcijaństwa i konserwatywnych wartości, rzekomą prawicową idyllę, gdzie negatywnie ocenianych zjawisk społecznych nie ma. W rzeczywistości jednak takie ujęcie sprawy to wykoślawienie graniczące z manipulacją. To, że aspiracje propagandowe putinowskiej Rosji rozmijają się z rzeczywistością, wcale nie znaczy, że nie jest ona krajem konserwatywnym. Choć Rosja nie jest konserwatywną idyllą, to bardzo by nią chciała być i aktywnie czyni wiele w tym właśnie kierunku. Stara się realizować prawicowe i konserwatywne polityki obyczajowe: w szczególności w zwalczaniu „ideologii” LGBT.

Polecić uwadze wypada tu peany, jakie na cześć putinowskiego ustawodawstwa wygłaszało Ordo Iuris w ramach konserwatywnej międzynarodówki Alliance Defending Freedom. Jak łatwo przypuszczać, od czasu inwazji na Ukrainę pochwalny wpis na ten temat został usunięty ze stron Ordo Iuris, ale dostępny jest dzięki archiwizacji przez Way Back Machine.

W ten sam trend wpisuje się zwiększanie autonomii męża w patriarchalnym modelu rodziny poprzez dekryminalizację przemocy domowej. W tym kontekście dobrze widać, że prawa dające dostęp do aborcji i swobodne podejście do rozwodów są raczej pozostałościami poprzedniego systemu. Putinowski reżim miał oficjalne plany redukcji liczby aborcji w ramach promowania „tradycyjnego modelu rodziny”. Co więcej, odniósł sporo sukcesów w zamienianiu bardziej swobodnych obyczajowo Rosjan w strażników konserwatywnej moralności. Wzorowym tego przykładem jest to, jak jedna z piosenkarek słynnego „lesbijskiego” zespołu t.A.T.u oznajmiła: „Bóg stworzył człowieka do prokreacji, taka jest natura. Mężczyzna jest dla mnie wsparciem, siłą… Nie zaakceptuję syna geja”.

Nie jest trafnym kontrargumentem na tezy Petersona, że Putin instrumentalizuje chrześcijaństwo i konserwatywne ideały, bo pytanie dotyczy raczej tego, czy de facto realizuje on konserwatywne, czy prawicowe polityki oraz wartości (sam Peterson zresztą uprzedza ten kontrargument). Ogromnym rzeszom wyborców, licznym publicystom, a nawet przywódcom religijnym popierającym Donalda Trumpa wcale nie przeszkadzało, że jest on notorycznym oszustem i seryjnym cudzołożnikiem, który „chwyta kobiety za cipki” („grab'em by the pussy”). Ważne było dla nich to, że był „narzędziem w rękach Pana” i że „realizował Jego dzieło”.

Warto przy tym zauważyć, że w tej narracji, którą powtarza choćby Szymon Pękala (prowadzący kanały na YouTube „Szymon mówi” i „Wojna idei”) utożsamia się progresywne polityki społeczne z wysokim poziomem aborcji, dużą skalą narkomanii i innymi patologiami. W rzeczywistości jednak to raczej zamordystyczne, antyedukacyjne polityki w duchu tradycjonalizmu religijnego powiększają „skalę dekadencji i degeneracji”. Jak się okazuje na przykładzie krajów „dekadenckiego Zachodu”, tam, gdzie realizowane są progresywne czy lewicowe polityki – zarówno ekonomiczne (wsparcie ekonomiczne dla rodzin), jak i obyczajowe (szeroki dostęp do aborcji, edukacja seksualna i dostęp do antykoncepcji) – tam relatywnie mniej jest aborcji, mniej jest rozwodów i lepsze są wskaźniki w innych kwestiach spójności społecznej. Co znamienne, Pękala samookreśla się jako osoba o poglądach centrowych.

Założenie, że państwo realizujące konserwatywne normy społeczne i prawnie promujące prawicowe ideały (zakazujące aborcji, szykanujące mniejszości LGBT itp.) będzie wolne od aborcji, rozwodów, przemocy i innych patologii społecznych jest założeniem życzeniowym. A co widać w danych Światowej Organizacji Zdrowia, założenie to jest wprost kontrfaktyczne. Kraje, które zakazują i penalizują aborcję, wcale nie mają mniejszej liczby aborcji, a jedynie czynią je bardziej niebezpiecznymi.

Analogicznie jest w przypadku skali rozwodów, gdzie rzeczywistość przeczy stereotypowi, że konserwatyzm społeczeństwa danego regionu i jego polityk sprzyja trwałości małżeństw. Widać to w tych badaniach, które zestawiają rzeczywiście porównywane przypadki – regiony bliższe kulturowo, o zbliżonym systemie prawnym i tradycjach społeczno-politycznych, więc bardziej miarodajnie wykazujące, jakie znaczenie ma sam czynnik konserwatywnych postaw i poglądów.

I tak analizy dotyczące USA pokazują, że wskaźniki rozwodów są wyższe w tych stanach, w których… dominują konserwatywni religijnie wyborcy partii republikańskiej, a niższe w stanach zdominowanych przez mniej konserwatywnych religijnie demokratów. Badacze wyjaśniają to zjawisko faktem, że życie w stanach konserwatywnych religijnie (nawet jeśli samemu nie jest się konserwatywnym) wiąże się z gorszą sytuacją społeczno-ekonomiczną (niższym poziomem edukacji i dochodu), z większym odsetkiem wczesnych ciąż oraz silną kulturową presją na wczesne małżeństwo (także poprzez edukację seksualną opartą na abstynencji). Wszystkie te czynniki nie sprzyjają trwałości małżeństw.

Tymczasem potoczne, powtarzane do znudzenia konserwatywne narracje wpajają twierdzenia sprzeczne z rzeczywistością jako prawdy o świecie.

Ulegają im nie tylko konserwatyści, ale nawet centryści. Nie powinno jednak umykać uwadze, że dochodzi tu do fałszywego zrównania lewicowych postulatów obyczajowych z patologiami społecznymi – z „degeneracją”. Tak łączy się przez skojarzenie powszechność rozwodów, dużą skalę aborcji i zakażeń HIV, zgony w wyniku nadużywania alkoholu itp. ze skutkami „lewicowej rewolucji obyczajowej”. Wpaja się przesąd, że jeśli coś jest sprzeczne z konserwatywno-chrześcijańskimi ideałami ładu społecznego, jest społeczną degrengoladą i degeneracją.

W Rosji unikatowa mieszanka hierarchii i korupcji, trudnych warunków ekonomicznych, a także braku edukacji seksualnej i dostępu do antykoncepcji oraz patriarchalnych relacji między płciami sprawia, że wiele zjawisk, takich jak przemoc domowa, będzie na wysokim poziomie razem z innymi patologiami społecznymi (m.in. narkomanią, alkoholizmem, bezdomnością itd.). Połączenie tych warunków z pozostałościami poprzedniego reżimu – jak dostępność aborcji i swobodne podejście do rozwodów – sprawia, że wskaźniki legalnej, rejestrowanej aborcji i rozwodów będą wyższe. Dodanie do tego innych putinowskich polityk wspierających tradycyjny model rodziny, na przykład depenalizacji przemocy domowej, dopełnia obraz konserwatywnych patologii.

„Tołstojewski” i wojna kulturowa na Zachodzie

Polska prawica uznała tezę o wojnie domowej na Zachodzie za Petersonowy wypadek przy pracy. Niestety, nie była to omyłka, a konsekwencja postaw, poglądów i głębokich intuicji etycznych, jakie Kanadyjczyk reprezentuje. Stanowczo zalicza on Rosję do kulturowego i moralnego rdzenia cywilizacji Zachodu. Jego zachwyt rosyjskimi pisarzami i myślicielami jest niezaprzeczalny – zarówno na kartach jego książek, jak i w treści licznych wykładów. Sołżenicyn, Tołstoj, Dostojewski – tzw. tołstojewski – to autorzy, na których powołuje się nieproporcjonalnie często, zarówno w swoich uniwersyteckich wykładach, jak i w krytyce zachodniej lewicy.

Autobiograficzne fragmenty jego książek wyjaśniają, że bardzo silnie przeżył upadek ZSRR, uznając to wydarzenie za powrót Rosji na swoje właściwe miejsce – do zachodniej cywilizacji, zbudowanej wokół judeochrześcijańskiego rdzenia wartości. Od Michaiła Gorbaczowa – czyli tego, który Rosję Zachodowi przywrócił – wzięło się imię nadane przez JBP jego córce (Mikhailia Peterson, ur. 1992, aktualnie robi karierę jako gwiazda socialmediów i niekonwencjonalnych porad dietetycznych).

Można postawić tezę, że stwierdzenie o wojnie domowej stanowiło dla JBP sposób na uporanie się z jego własnym dysonansem poznawczym na temat Rosji, jej cywilizacyjnego dorobku i tego, jakie wartości reprezentuje. Wszystko w ramach narracji o wojnie kulturowej i o tym, że „woke” to samo zło.

Teza o wojnie domowej jest dla Petersona wygodna w kontekście jego aktualnej roli, jaką przyjął w północnoamerykańskiej debacie politycznej.

W 2022 roku rzucił pracę na uniwersytecie, po czym natychmiast zatrudnił się w „The Daily Wire” – portalu słynącym z fake newsów, cowidosceptycyzmu, denializmu klimatycznego, finansowanym przez miliarderów z branży paliwowej.

W jednym ze swoich zeszłorocznych tekstów Jordan Peterson – także w formie wykładu – przedstawia swoją teorię o tym, dlaczego nie powinniśmy przejmować się globalnymi zmianami klimatu i jak powinniśmy sobie radzić z ich skutkami i przyczynami. Jego naczelną myślą jest to, że ewentualne problemy klimatyczne (w które nie wierzy) rozwiążą się same, jeśli tylko pozwolimy działać rynkowi. Jak? Ano tak, że rynek niezawodnie wszystkich wyniesie z biedy, a jak ludzie będą bogatsi to – i to jest jego najbardziej kuriozalny fikołek logiczny – zaczną się sami przejmować globalnymi zmianami klimatu (mimo że jeszcze przed chwilą mieliśmy się tymi zmianami nie przejmować). Póki co, piętnuje jakiekolwiek skoordynowane krajowo i globalnie polityki publiczne w tym zakresie, odgrażając się, że każdego, kto będzie w zimie jeździł na rowerze, on sam ochlapie breją pośniegową, jadąc swoim SUV-em. Znamienne jest, że w tej złośliwej fantazji nie ma miejsca na transport publiczny.

Do czego „liberałom” jest potrzebny konserwatywny petersonizm?

O ile zachwyty nad Jordanem Petersonem ze strony konserwatywnych komentatorów nie dziwią, to zjawiskiem bardziej zastanawiającym jest to, skąd wśród centrystycznych liberałów bierze się sympatia do jego poglądów, a do pewnego stopnia i podziw wobec jego osoby.

Wśród polskich publicystów największym apologetą Jordana Petersona jest najprawdopodobniej Marcin Matczak. Swój stosunek do Kanadyjczyka określił w sposób jednoznaczny, pisząc w czerwcu 2022 roku „Pora na coming out. Czytam i podziwiam Jordana Petersona”. Określenie „coming out” miało zapewne być prowokacyjnym nawiązaniem do sformułowania używanego zwykle przez osoby nieheteronormatywne – choć cóż to za „coming out”, który wygłasza się rok po opublikowaniu półgodzinnej prelekcji opisującej (i jednoznacznie chwalącej) twórczość Jordana Petersona?

Matczak z peanów na cześć Petersona nie zrezygnował mimo jaskrawego dryfu Kanadyjczyka w stronę pozycji radykalnie konserwatywnych, kowidosceptycznych i denializmu klimatycznego. Wciąż traktuje go jako głos rozsądku, mówiąc: „Dlatego właśnie ludzie komunikujący się tak jak Jordan Peterson są potrzebni. Jego główną troską jest to, aby młodzi ludzie szukający zastępstwa dla religii, która umiera, nie popadli w quasi-religijne, skrajne ideologie, zarówno prawicowe, jak i lewicowe”.

Problem jednak w tym, że Peterson wcale nie łagodzi obyczajów, a raczej radykalizuje swoich odbiorców.

Przy każdej możliwej okazji podsyca tylko narrację o wojnie domowej w świecie zachodnim. W ramach tej właśnie narracji kompletnie trywializuje cierpienia Ukraińców i ich walkę o niepodległość. Wrzuca wszystkich swoich przeciwników ideowych do wielkiego worka z „woke moralistami”. W pełnych złości wykładach cedzi przez zęby wyzwiska („dranie” i „kryminaliści” to najlżejsze z nich).

Jego publiczne wypowiedzi kompletnie nie przystoją intelektualiście, do którego pozycji pretenduje. Nie tylko poświęca czas na pisanie, że modelki plus size na okładce magazynu sportowego „wcale nie są piękne”. Daje się nabrać na ewidentne fake newsy, udostępniając milionom swoich fanów kadry z filmów pornograficznych jako rzekome zdjęcia z… chińskich, komunistycznych zakładów przymusowego zasysania spermy. Już sam fakt, że recenzując dorobek rzekomego publicznego autorytetu, musieliśmy napisać to ostatnie zdanie, jest surrealistyczny.

Przy okazji Peterson stosuje iście orwellowską nowomowę, tworząc absurdalne zbitki typu „autorytarna tolerancja”. Propaguje teorie o globalnym spisku ekspertów, kompletnie neguje sens starań w kwestii walki z pandemią oraz łagodzenia skutków zmian klimatycznych. A wszystko to w ramach lukratywnej umowy z prawicowym portalem medialnym, którego naczelną agendą jest, że rynek sam rozwiąże wszystkie nasze problemy.

Obserwacja całokształtu działalności Jordana Petersona sprawia, że uznawanie go za autorytet – głos rozsądku czy czynnik moderujący w debacie – jest kompletnym nieporozumieniem.

Tym bardziej zastanawiające, dlaczego komentatorzy określający się jako liberalni czy centrowi powielają te narracje, a ich propagatorów uznają za autorytety. Wytaczają te same retoryczne działa, co konserwatyści, fundamentaliści i prawicowi populiści zza oceanu. Jednym z przykładów zapożyczania konserwatywnego dyskursu jest straszenie chochołami takimi jak „wokism” i „cancel culture”. Prawicowe (a w Polsce – także liberalne) wyobrażenia na temat „kultury unieważniania” opierają się na kontrfaktycznym wyobrażeniu o przeszłości jako spokojnej agorze, wolnym rynku idei, którą rzekomo zastąpiły czasy, w którym rozszalały internetowy tłum „anuluje” tych, których uzna za niegodnych publikowania. Takie potraktowanie sprawy to po prostu kompletna pomyłka.

Nowoczesność przyniosła ze sobą tzw. śmierć cywilną jako element systemu norm społecznych, ustanawiając zinstytucjonalizowaną formę „unieważnienia” (o starszych zjawiskach takich jak ostracyzm czy banicja nie wspominając). Myśląc o przeszłości nie można także pomijać tego, jak powszechne były samosądy (wbrew pozorom nie tak dawno temu). Liczne historyczne źródła mówią nam o wyzywaniu na pojedynek (nierzadko kończący się śmiercią) z powodu obraźliwej wypowiedzi. Kodeks Honorowy Władysława Boziewicza, wydany m.in. w 1919 i 1939 roku, stwierdza, że podstawą do żądania satysfakcji – do sądu honorowego oraz pojedynku – jest „każda czynność, gestykulacja, słowne, obrazowe lub pisemne wywnętrznienie się, MOGĄCE OBRAZIĆ HONOR LUB MIŁOŚĆ WŁASNĄ DRUGIEJ OSOBY, bez względu na zamiar obrażającego” (wyróżnienie autorów).

Na tym tle trudno w poważny sposób opisywać współczesne społeczeństwa jako szczególnie nadwrażliwe czy reagujące w bezprecedensowo emocjonalny i agresywny sposób.

Z perspektywy historii mówienie o cancel culture jako zjawisku wyjątkowym dla współczesności obnaża niedostateczną, płytką znajomość historii społecznej.

Sytuacja, w której pojedyncze negatywne zachowanie przekreśla pozostały dorobek człowieka, niewiele różni się od religijnego rozumienia grzechu – ostatecznie to pojedynczy błąd (o ile nie nastąpiła po nim pokuta) może skazać człowieka na wieczne potępienie. Także formalne normy społeczne, prawo, formułują tego rodzaju sankcję. Pojedynczy błąd lekarza czy przestępstwo popełnione przez nauczyciela nierzadko dają podstawę do pozbawienia prawa do wykonywania zawodu. Podobnie jednorazowe naruszenie umowy może dać podstawę do jej rozwiązania, często niezależnie od prawidłowej jej realizacji w pozostałym obszarze.

Dyskusje polityczne i narracje dotyczące przemian społecznych rządzą się jednak swoimi prawami. Można by zdanie po zdaniu punktować bezsens wyobrażeń niektórych komentatorów, a oni zapewne wciąż kontynuowaliby wygłaszanie swoich poglądów. W polskim kontekście najciekawsze jest przy tym nie tyle powielanie mitów, a to, że mamy do czynienia z sytuacją paradoksalną. Komentatorzy życia publicznego określający się (i zapewne uważający się) jako liberalni powielają hasła, które przychodzą do nas od radykalnej prawicy zza oceanu.

Należy przy tym podkreślić, że mówimy o ruchach o naprawdę skrajnym charakterze.

W tyglu, w którym mieszają ludzie tacy jak Jordan Peterson czy Andrew Tate, wykluwają się zjawiska będące realnym zagrożeniem dla praw człowieka.

Wśród nich wspomnieć warto ograniczanie praw kobiet przez Sąd Najwyższy USA i parlamenty konserwatywnych stanów, cenzurowanie książek, odbieranie rodzicom dzieci i kryminalizowanie transpłciowości nawet u osób dorosłych.

W wielu krajach coraz wyraźniejsze jest podważanie kluczowych elementów demokracji, a także użycie przemocy do realizacji celów politycznych. W Stanach Zjednoczonych dokonały tego zaliczane do alt-right i sympatyzujące z Trumpem bojówki (słynny atak na Kapitol 6 stycznia), podobne działania przeprowadzili prawicowi zwolennicy ustępującego prezydenta Bolsonaro (atakując budynek brazylijskiego parlamentu).

Realne zagrożenie dla zdrowia i życia tworzą nie tylko paramilitarne bojówki, odpowiedzialne za śmierć swoich przeciwników politycznych (wspomniane wyżej wydarzenia miały ofiary śmiertelne). Ruchy antyszczepionkowe także są tu wielkim niebezpieczeństwem – potencjalnie na ogromną skalę. Zagrożeniem dla demokracji jest także tego rodzaju polaryzacyjna narracja, jaką uprawia Jordan Peterson, i która powtarzana jest m.in. w Polsce. Jeszcze kilka lat temu więcej Polaków i Polek wskazywało „zagrożenie przez ideologię Gender, LGBT” niż Rosję jako najpoważniejsze wyzwanie dla Polski w XXI wieku.

I niestety, polscy „centrowo-liberalni” intelektualiści podsycają takie nastroje. Agata Bielik-Robson wspominała, że „wokism znalazł się na liście trzech najniebezpieczniejszych zjawisk”. Trudno opisać to innym słowem niż kuriozalne, by w świecie, który przynosi nam zjawiska bezpośrednio zagrażające naszemu życiu, jego jakości czy nawet stabilności całej cywilizacji (taki wypływ może mieć choćby zmiana klimatu) upatrywać w „wokismie” realne zagrożenie. Określenia „woke” i „wokism” obecnie funkcjonują jako pejoratywne i służące realizowaniu określonej, konserwatywnej agendy politycznej, a nie opisowi czy wyjaśnieniu rzeczywistości.

Jedną z niewielu prób rzetelnego opisu zjawiska domniemanej kultury unieważniania podjął Jeffrey Adam Sachs (nie mylić z bardziej znanym ekonomistą: Jeffreyem Davidem). W reakcji na głosy straszące upadkiem amerykańskich uniwersytetów, którego objawem miałoby być „anulowanie” pracowników naukowych przez domniemanych „wokistów”, postanowił sprawdzić, czy takie zjawisko realnie istnieje. Okazało się, że nie: nie ma wzrostu liczby podjętych spraw dyscyplinarnych związanych z ekspresją prawicowych poglądów, czy większej ilości zwolnionych dyscyplinarnie pracowników naukowych o prawicowych poglądach. Jest wręcz przeciwnie – istnieją poważne przesłanki, by zauważyć, że to wolność wypowiedzi osób o poglądach lewicowych podlega częstszym ograniczeniom.

Nie dziwi, że duża część społeczeństwa podąża za sztucznie wykreowanym przez polityczne ideologie strachem. Jednak poważnym pytaniem jest to, dlaczego ktoś, kto chce uchodzić za autorytet, za najistotniejsze zagrożenie uznaje „wokism” (czy któryś z licznych synonimów: „ideologię LGBT”, „ideologię gender”, „tęczową zarazę”)? Wytłumaczeniem może być zajmowanie w społeczeństwie pozycji uprzywilejowanej w stopniu tak znacznym, że impregnującym od rzeczywistych problemów i wyzwań współczesności. Sytuacja taka pozostawiać może czas, energię i zapał do walki z wiatrakami.

Mainstreamowy dyskurs medialny w Polsce tworzy sytuację, w której przedstawiani jako liberalni czy centrowi komentatorzy powtarzają narrację skrajnej, antydemokratycznej, a nawet prorosyjskiej prawicy, odwracając tym samym uwagę od bardziej istotnych problemów i legitymizując program stronnictw zagrażających demokracji. Można stwierdzić, że tak wygląda pluralizm w realiach wolności słowa. Jednak pluralizm nie powinien być traktowany jako usprawiedliwienie nierzetelności i braku sumienności w stawianych osądach – w szczególności ze strony osób, które miałyby uchodzić za autorytety społeczne. To właśnie w ramach wolności słowa takie podchwytywanie narracji płytkich, manipulacyjnych czy wprost fałszywych zasługuje na surową krytykę. Nawet jeśli będzie odebrane jako „kancelowanie”.

Co dalej?

Tym, którzy Petersona i Tate’a zbywają w przekonaniu, że obaj już się skompromitowali i stracili na popularności – bo Tate’a wreszcie dopadł wymiar sprawiedliwości, a Peterson sam się skancelował z akademii – spieszymy ze sprostowaniem. Obaj już zdążyli odcisnąć ogromne piętno i ich głos jest wciąż wzmacniany przez media oraz tabuny naśladowców.

Dzięki lukratywnej umowie z prawicową platformą „The Daily Wire” Peterson zyskał ogromne wsparcie w produkcji i promowaniu treści. W październiku miał nawet odwiedzić Polskę z promocją swojej książki, ale spotkania te zostały odwołane (uprzedzając spekulacje, jak dowiadujemy się z oficjalnych komunikatów, doszło do tego z powodu restrukturyzacji podmiotów organizujących wizytę JBP, z nie z powodu jakiegoś kancelowania). Mimo że przestał być widoczny w mediach głównego nurtu, to dla swojej grupy docelowej masowo produkuje wykłady, debaty i inne projekty popularyzujące jego idee. Wciąż odciska silne piętno na rzeszach młodych mężczyzn, umacniając ich tradycjonalistyczną ideologię i kult swojej własnej osoby.

Także Andrew Tate, pomimo oskarżeń, nie zniknął z debaty publicznej. Wciąż udziela wywiadów, jego nagrania i tiktoki krążą w Internecie, funkcjonując już w zasadzie własnym życiem. Znajduje on też naśladowców, a wśród nich kobiety. Niedawno popularność zdobyła Pearl Davis, zwana „kobiecym Andrew Tatem”, która dokładnie powiela anty-kobiece wypowiedzi pierwowzoru. Postuluje m.in. na poważnie odebranie kobietom praw wyborczych. Wypełnia w ten sposób pewną niszę: kobiet, które mówią same poniżające rzeczy o kobietach, nadając takim wypowiedziom rzekomo większej wiarygodności. To tzw. „pick me girls”, które przekonują, że „nie są jak inne kobiety”, że uznają intelektualną i społeczną wyższość mężczyzn i powinny dzięki temu być docenione, wybrane („pick me!” znaczy „wybierz mnie”).

Wszystko to dla zagospodarowania większej niszy – zasiedlonej przede wszystkim przez mężczyzn – marzących o tradycyjnym modelu rodziny. Jak wskazują badania CBOS na temat Polski, u nas jest to nisza nieduża (najwyżej kilkanaście procent mężczyzn), wciąż się kurcząca, ale jednak nadal istotna. Mężczyźni z tej niszy są ponadprzeciętnie aktywni w mediach społecznościowych oraz gotowi do finansowego wspierania tych, którzy sublimują ich marzenia, nadając im większe, nawet polityczno-cywilizacyjne gravitas.

Żyjemy w czasach wyraźnych przeobrażeń społecznych napędzanych przez zmiany wartości jednostek, ale też i przez realia ekonomiczne późnego kapitalizmu.

Upowszechniają się postawy egalitarne w podziale ról między płciami. Przez to postawy konserwatywne i „tradycyjny model męskości” doświadczają realnego kryzysu – stają się coraz mniej atrakcyjne. Na pewno tracą na kompatybilności z realiami społecznymi i gospodarczymi.

Jak do tych trendów ma się fenomen postaci takich jak Peterson i Tate? Co nam to mówi o przyszłości wojny kulturowej i „kryzysu męskości”? Czy ich popularność doprowadzi do odnowy tradycjonalizmu? Czy też jest to tylko łabędzi śpiew postaw systematycznie wymierających – głośny, acz niereprezentatywny opór przeciw nieubłaganym przemianom społecznym? Czas pokaże, choć raczej to drugie.

Tak czy inaczej, warto te fenomeny mieć na uwadze, także w wymiarze adaptacji do zmieniającej się rzeczywistości. Na naszych oczach toczy się bowiem debata, do jakiego stopnia narracje postępowe – wspomagające emancypację kobiet i mniejszości – nie pominęły procesu adaptacji młodych sfrustrowanych mężczyzn do nowych realiów. I to nie na zasadzie ich ugłaskiwania czy zaspokajania ich anachronicznych intuicji, tylko w wymiarze zaoferowania im bardziej czytelnego, pozytywnego wzorca męskości: bardziej adekwatnego – pasującego do nowych realiów równości płci.

Rzecz bowiem w tym, że narracja feministyczna (wbrew nazwie sugerującej zainteresowanie tylko kobietami) oferuje także mężczyznom uwolnienie się od tradycyjnych wzorców, które stanowiły dla nich prokrustowe łoże. Ten przekaz okazuje się najwyraźniej dostatecznie czytelny i to bez dodatkowych zabiegów. To dlatego model partnerski – czyli ten egalitarny, feministyczny – znajduje coraz większe i coraz bardziej przytłaczające poparcie także wśród mężczyzn.

„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, niepokoją, zaskakują właśnie

;
Na zdjęciu Michał Zabdyr-Jamróz
Michał Zabdyr-Jamróz

Dr nauk politycznych, adiunkt w Instytucie Zdrowia Publicznego UJ CM. Gościnny wykładowca Uniwersytetu Kopenhaskiego. Stały współpracownik Europejskiego Obserwatorium Systemów i Polityk Zdrowotnych w Brukseli. Członek Polskiej Sieci Ekonomii. W swoich badaniach analizuje demokratyczne mechanizmy komunikacji politycznej i systemowe gwarancje sprawiedliwości w zdrowiu oraz dylematy medycyny i polityki zdrowotnej opartej na dowodach. Opublikował książkę pt. "Wszechstronniczość. O deliberacji w polityce zdrowotnej z uwzględnieniem emocji, interesów własnych i wiedzy eksperckiej".

Na zdjęciu Marcin Wróbel
Marcin Wróbel

Kulturoznawca i prawnik, w pracy socjolog. Były nauczyciel (licealny i akademicki). W Instytucie Socjologii UJ (współ)bada świadomość prawną społeczeństwa polskiego.

Komentarze