Za dwa dni kolejne, ważne spotkanie NATO-wskich ministrów obrony w Ramstein. Niemieckie media piszą o miasteczku „Cel numer 1”. Pojechaliśmy do Ramstein zapytać mieszkańców, czy nie boją się rosyjskich rakiet, co myślą o wojnie w Ukrainie i niemieckiej pomocy
„Ramstein-Miesenbach/US Air Base” informuje przed zjazdem z autostrady niebieska tablica. Wzdłuż drogi ciągnie się ogrodzenie z maskującą siatką, przez którą prześwitują sylwetki wozów bojowych, hangarów i lamp naprowadzających samoloty C-130J Super Hercules na pasy lotniska.
Gdybym zignorowała skręt, w kilka godzin dojechałabym do Paryża. To niecałe 500 kilometrów stąd.
8-tysięczne miasteczko, położone w zachodnich Niemczech, w Nadrenii-Palatyncie, powstało z połączenia osad Ramstein i Miesenbach. Wygląda, jakby przycupnęło obok potężnej amerykańskiej bazy lotniczej, największej poza USA. Ale 70 lat temu to ta baza przykleiła się do ubogich, rolniczych wtedy terenów, a potem rozrosła, spuchła i rozlała się, pochłaniając ponad 1400 hektarów lasów i pól.
„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie
– Jesteśmy zrośnięci jak korzenie – mówi Andreas Hausmann i splata palce, by pokazać, jak bardzo życie lokalnej społeczności i amerykańskich żołnierzy są powiązane. – Co ważne, obie strony czerpią z tej relacji korzyści. Żołnierzom dobrze się u nas żyje i świetnie zarabiają. A pieniądze wydają w naszych sklepach, restauracjach, hotelach. Zatrudniają również tutejszych fachowców, malarzy, ślusarzy, hydraulików, stolarzy. Wynajmują także od nas domy i mieszkania, których ceny zaczynają się tu od tysiąca euro za miesiąc.
Hausmann ma 55 lat, urodził się w rodzinie miejscowych biznesmenów, potentatów na rynku napoi. W jego dwóch hotelach i dwóch restauracjach pracuje 120 osób, w tym kilku uchodźców z Afganistanu i Ukrainy. Jedna z jego knajp w stylu bawarskim, gdzie serwowane są gigantyczne golonki i piwa, leży na terenie Bazy. Druga, „Big Emma”, słynąca z kilogramowych steków, przylega do cytrynowożółtego piętrowego hotelu America, gdzie się spotykamy.
Najwięcej gości nocuje tu od poniedziałku do piątku. To przede wszystkim pracownicy niemieckich firm zakontraktowanych w Bazie przez NATO i Amerykanów. Hotel America stoi przy bocznej drodze, jakieś 200 metrów od Bazy. Zasłania ją wąski pas drzew. Nisko krążący Herkules nie pozwala jednak zapomnieć, gdzie jesteśmy.
– Nie przeszkadza panu ten hałas? – pytam biznesmena, gdy siadamy przy okrągłym stoliku w jasnej sali, z wystroju przypominającej wiedeńską kawiarnię. Tu serwowane są śniadania, tu też, zaraz obok recepcji i przeszklonego wejścia, przy długim stole zarzuconym papierami, Hausmann wraz z 21-letnią córką mają swoje miejsce dowodzenia.
– Głośno to tu było do 2007 roku – mówi Hausmann. – Wtedy startowało na raz po 6 -7 transportowych Starlifterów i wprawiały wszystko w drżenie. „Bam, bam, bam” – huczało, gdy pokonywały bariery dźwięku. Na zewnątrz nie dało się rozmawiać. Teraz jest całkiem ok.
– A nie boi się pan, że Putin skieruje tu rakiety? – dopytuję.
– Tu żadna rakieta nie doleci! – uśmiecha się z lekkim politowaniem Andreas Hausmann. – Przecież na terenie amerykańskiej bazy jest najnowocześniejszy sprzęt antyrakietowy i przeciwlotniczy NATO. Poza tym, gdy mieszka się w Ramstein, człowiek się z wojną oswaja. Przeżyliśmy tę z Afganistanem, Irakiem, Kosowem, Syrią. A teraz jesteśmy w trakcie tej z Ukrainą.
No właśnie – wojna. Niedawno z Ramstein wylecieli ministrowie obrony krajów NATO. Podczas spotkania nie doszło do przełomu. Dopiero później kanclerz Scholz podjął decyzję, że Leopardy trafią jednak do Ukrainy.
– A Pan dałby te czołgi Ukrainie? – pytam Hausmanna.
– Nie potrafię odpowiedzieć – restaurator pociera czoło. – Za mało wiem.
Ale jestem przekonany, że musimy stać ramię w ramię z Amerykanami. Przecież z nich żyjemy.
Inaczej byłaby to oznaka podwójnej moralności. Tylko czy dojdzie do rozmów pokojowych, jeśli będziemy Ukrainie bezustannie dostarczać sprzęt? Rosja jest silna. I ma miliony ludzi, których może zmobilizować! Tak, boję się, że ten konflikt się rozleje. Wolałbym, by jak najszybciej doszło do negocjacji.
Już chcę zapytać, co mielibyśmy z Rosją negocjować, gdy Hausmann mnie ubiega: – A pani co by zrobiła?
– Wysłałabym Ukrainie każdy potrzebny sprzęt – mówię bez wahania. – Boimy się w Polsce Rosjan. Że jak wezmą Ukrainę, przyjdą do nas.
– Ooo, nie! Oni nie odważą się zaatakować kraju NATO-wskiego! – gwałtownie kręci głową Hausmann. – Putin wie, że to byłby i jego, i Rosji koniec. NATO ma 1 093 mld euro budżetu obrony, a Rosja zaledwie 154 mld! Polska nie jest sama! Nie, Putin nie jest kamikadze. On myśli racjonalnie. Za to jego otoczenie… Tych ludzi bym się obawiał. Są niebezpieczni, radykalni i mają swoje interesy. To oni namawiają go, by nacisnął czerwony guzik! Gdyby Putin zniknął, sytuacja znacznie by się pogorszyła. Tak przynajmniej mi się wydaje, bo jak mówię, za mało wiem.
– A skąd czerpie pan wiedzę?
– Czytam gazety, oglądam telewizję, zaglądam do mediów społecznościowych – wylicza Hausmann. – I zastanawiam się, co zrobiłoby USA, gdyby tak Meksyk ogłosił, że chce przystąpić do Paktu Warszawskiego. Ukraina niby miała być neutralna, ale myślała o dołączeniu do NATO i do UE. Gdzieś tam rozgrywają się wielkie interesy, poza nami maluczkimi. Przecież USA korzysta na tej wojnie. Sprzedają Niemcom drogi gaz. Poza tym my dajemy Ukrainie broń za darmo, a oni w ramach Lend & Lease, czyli za kasę.
– A myśli Pan, że po zakończeniu wojny, Niemcy znów będą robić interesy z Rosją? – dopytuję.
– Skoro naszym dyplomatom nie przeszkadza, by prowadzić rozmowy z talibami z Afganistanu, to któż to wie? – wzdycha Hausmann i odprowadza mnie do drzwi.
– Gdybym był ministrem obrony Niemiec, pomógłbym Ukrainie bez wahania! – obrusza się Bernhard Spieß, gdy siadamy w ciepłej salce domu parafialnego, zaraz obok wielkiego murowanego kościoła katolickiego w centrum miasteczka. Jesteśmy 800 metrów w linii prostej od Bazy. – Za wszelką cenę musimy zapobiec, by Putin dyktował warunki pokoju! Inaczej będziemy mieli powtórkę z I wojny światowej, która szybko doprowadziła do wybuchu II. Ukraina musi odzyskać wszystkie utracone ziemie, Krym też! A Rosja musi zapłacić reparacje wojenne. Powinna też oddać Karelię Finom.
Niech Rosjanie się przestraszą, bo na razie nie dociera do nich, że poniosą koszty tego konfliktu.
Przyglądam się Bernhardowi Spieß, nie spodziewałam się takich słów od księdza katolickiego. Gdy mówię mu o tym, uśmiecha się.
– Wolno mi przecież mieć własne zdanie – mówi.
I opowiada, że w zrozumieniu świata i zachodzących w nim procesów pomogło mu studiowanie matematyki. Nauki ścisłe nauczyły go również zdystansowanego podejścia do teologii, której tajniki, po odbyciu służby wojskowej, zgłębiał na uniwersytecie.
– Nie wierzę w teologów, wierzę w Boga – uśmiecha się tajemniczo.
Zanim Spieß został kapłanem, napotkał w życiu kłopoty, o których nie chce opowiadać. To dlatego święcenia przyjął późno, 21 lat temu, przed 40-tką. Do Ramstein trafił 8 lat temu.
– I jak godzi pan głoszenie miłości i pokoju z bazą wojskową obok? – pytam Spießa.
Milczy przez chwilę, jakby rozważał, czy wtajemniczać mnie w lokalne sprawki, po czym mówi tak cicho, że muszę nadstawiać uszu.
– A wie pani, że Ramstein-Miesenbach nazywane było kiedyś „miastem grzechu”? Tak ochrzciła go niemiecka prasa w latach 60., gdy Baza nie była jeszcze pilnie strzeżona, a żołnierze włóczyli się po zmierzchu ulicami i zaczepiali tutejsze dziewczyny.
Te czasy mamy za sobą. Dziś żołnierze przyjeżdżają tu na kontrakty ze swoimi rodzinami. Ale wracając do pani pytania, nasze życie wygląda tu tak, jak gdzie indziej. No może z tą różnicą, że co chwila startują i lądują tu samoloty. Szczególnie teraz.
Ale ci, których to stresowało, już dawno się stąd wyprowadzili.
– Wierni nie pytają pana o wojnę w Ukrainie? – dopytuję księdza.
- Zaraz po ataku na Ukrainę próbowałem podczas kazania wytłumaczyć, o co w tym konflikcie chodzi, ale jednych to nie interesowało, a innych oburzało: „A cóż to za kazanie?!”, pytali – wzdycha Spieß. – A ja chciałem im tylko wyjaśnić, że Putin to człowiek KGB. Chce powrotu wielkiego ZSRR i nieograniczonej władzy, by znów w Moskwie zapadały wszystkie decyzje dotyczące bloku wschodniego. Nawet nasi politycy nie do końca to wszystko ogarniają. Że kolejne mogą być kraje bałtyckie.
Rozumiem strach Polaków. Gdy Putin w dniu inwazji wyłuszczył swoją filozofię, pomyślałem: „Au, au, au!”. Od razu wyczułem manipulację i naginanie historii. Ta jego gadka o trzecim Rzymie, ta próba podporządkowania sobie Kijowa i Rusi Kijowskiej. A do tego ten image wojownika, który wykreował siedząc rozebrany do pasa na koniu...
Oddawanie władzy ludziom z kompleksami zawsze prowadziło do katastrofy! Niestety, sami siebie okłamujemy w Europie Zachodniej.
A propos, przypomniała mi się niedawno wystawa plakatów, jaką mieliśmy kiedyś w kościele. Na każdym było hasło: „Zadowoleni”. I ktoś wtedy dopisał na nich jedno słowo: „zbyt”. To dało mi do myślenia.
– A jak ksiądz czuje się w tym w miasteczku?
Spieß milknie, spogląda w bok, odkasłuje i ciągnie przyciszonym głosem: – Po przeprowadzce do Ramstein odkryłem, że w mieście jest kilka dominujących rodzin. Mają własne wyobrażenie, jak kościół powinien tu funkcjonować. Ma być tak, jak oni chcą. Co się tu działo, gdy planowaliśmy remont domu parafialnego! Byłem zwolennikiem zburzenia starego budynku i postawienia nowego. Byłoby taniej i szybciej. Ale nie, uparli się na remont, który ciągnął się latami.
Mam też pod sobą osiem kościołów w okolicy, ale na mszę przychodzi taka garstka ludzi, że trudno je wszystkie utrzymać. Gdy jednak choć wspomnę, że trzeba jakiś zamknąć, wybuchają niebotyczne awantury. Teraz już wiem, dlaczego moi poprzednicy nie zagrzali tu miejsca.
– To co będzie z panem? – pytam na pożegnanie.
– Na razie, po kolejnych skargach, szefostwo wezwało mnie na dywanik. – wzdycha Bernhard Spieß. - Zobaczymy, czy będę musiał się bronić.
Wychodzę z domu parafialnego. Rozglądam się za mieszkańcami Ramstein. Jeśli pójdę w lewo, minę azjatyckie studio paznokci, centrum kongresowe, księgarnię i nieczynną o tej porze roku fontannę i dojdę do ratusza.
Jeśli skręcę w prawo, droga poprowadzi mnie obok salonu tajskiego masażu, dwóch biur nieruchomości (jedyne pół miliona euro i dom będzie wasz), restauracji japońskiej, koreańskiej i włoskiej lodziarni aż do Placu Johna F. Kennedy’ego.
Na ulicach hula wiatr. I gdyby nie samochody na licznych parkingach, które do dwóch godzin są bezpłatne, pomyślałabym, że wszystkich wywiało. Zaglądam do koreańskiej knajpy w centrum. Informacje na drzwiach o godzinach otwarcia i zakazie wprowadzania psów są po angielsku. Kelnerka, podając menu, też po angielsku, zwraca się do mnie: Ma’am.
Przy jednym stole siedzą młodzi, ciemnoskórzy mężczyźni, przy drugim skośnookie kobiety. Nie wyglądają na lokalsów.
Zastanawiam się, co o Putinie, Rosji i niemieckim wsparciu dla Ukrainy myślą miejscowi Niemcy. Przeglądam internet. Z opublikowanego w lutym „Raportu o bezpieczeństwie 2023” Instytut Badania Opinii Allensbach wynika, że 82 proc. Niemców postrzega Rosję jako największe zagrożenie dla pokoju na świecie. 60 procent wskazuje na Chiny, 52 proc. uważa, że potęga nuklearna Korei Północnej stanowi bardzo poważne zagrożenie.
Przed rozpoczęciem rosyjskiego ataku na Ukrainę 24 lutego 2022 roku opinie były inne. W 2021 roku Rosję jako największe zagrożenie postrzegało 32 proc. populacji w wieku 16 lat i więcej. Na Chiny wskazywało 46 procent badanych, a na Koreę Północną jako bardzo niebezpieczną wskazała większość (58 procent).
Co ciekawe, o ile w RFN co druga osoba (50 proc.) uważa USA za sojusznika, o tyle w krajach związkowych byłego NRD jest to 26 proc.
W całych Niemczech 45 proc. ludności opowiada się za wypełnieniem przez Niemcy zobowiązań w ramach NATO. 35 proc. ankietowanych stwierdziło, że lepiej „trzymać się z daleka”. Co piąty był niezdecydowany w tej kwestii. Mniej osób w Niemczech niż kilka miesięcy temu obawia się, że Rosja zrealizuje mniej lub bardziej bezpośrednio wyrażoną groźbę użycia broni nuklearnej. W styczniu tego roku jedna osoba na trzy (34 proc.) uznała to ryzyko za „bardzo wysokie” lub „raczej wysokie”. W październiku zeszłego roku uważało tak znacznie więcej osób (45 proc.).
Pytam o piekarnię, mając nadzieję, że może tam znajdę jakiegoś tutejszego Niemca. Po drodze, co jakieś dwadzieścia metrów, mijam wolnostojące bankomaty. Jeszcze w żadnym niemieckim miasteczku nie widziałam ich tylu. I napisów na lokalach handlowych, że płatności przyjmowane są także w dolarach.
W piekarni młody chłopak w dresie i butach sportowych z akcentem niepozostawiającym złudzeń o kraju pochodzenia prosi o pięć „sandwiches” na wynos. Inny, starszy, elegancki w niebiesko-czerwono-białym sweterku zamawia „eggs and ham”. I dopiero gdy wchodzi para – on w bawarskim kapelusiku, ona w wypastowanych sznurowanych butach na płaskiej podeszwie, czuję, że spotkałam miejscowych.
– Och, tak – tu żyje się wspaniale! – uśmiechają się. – Mamy doskonałych lekarzy, świetne centrum handlowe i rozrywkowe, i piękne tereny do spacerów – wyliczają. – A Amerykanie, których w miasteczku jest kilka tysięcy, to przesympatyczni ludzie i serdeczni sąsiedzi. Ale najlepiej niech pani wypyta o wszystko burmistrza. To jeden z nas.
51-letni Ralf Hechler ma tyle energii, że co usiądzie, to zaraz wstaje i podchodzi do wielkiej satelitarnej mapy zawieszonej na ścianie jego przestronnego gabinetu.
– Co roku inwestujemy między 4 a 6 mln euro w lokalną infrastrukturę – mówi z dumą burmistrz i pokazuje palcem na czerwono-żółtą przestrzeń na mapie. – Dzięki temu w Ramstein-Miesenbach jest pięć przedszkoli, największa szkoła podstawowa w okręgu, gimnazjum, szkoła realna, duże centrum sportowe i kongresowe, otwarta pływalnia, centrum pomocy rodzinie i młodzieży, zadaszony dworzec autobusowy, a nad pobliskim jeziorem Seewoog oddaliśmy niedawno przepiękne centrum rekreacyjne, które miejscowi nazywają oazą. Tak, jesteśmy silni finansowo i wolni od długów. Dobrze nam się wiedzie.
– To wszystko dzięki Bazie i płynących z niej dochodom? – upewniam się.
– Baza to największy pracodawca w regionie – mówi Hechler. – Zapewnia stałe pensje 2300 cywilom. A firmy, które realizują tam zlecenia, nawet jeśli są zarejestrowane w Monachium czy Berlinie, część podatku dochodowego muszą odprowadzić u nas. Takie jest prawo. To duże wpływy.
Ralf Hechler znów się podrywa i pokazuje na mapie szarą plamę na terenie Bazy. Tłumaczy, że właśnie rozpoczęto tam największy projekt budowlany w Niemczech. Za 1 mld USD ma powstać szpital. Kontrakt popisały niemieckie firmy, płacą Amerykanie.
– Przez 4-5 lat 1500 osób będzie miało zapewnioną pracę! – cieszy się burmistrz. – A do tego skorzystają na tym nasze hotele i restauracje, bo przecież ci ludzie muszą gdzieś spać i jeść! Ale nie jesteśmy tylko zależni od Bazy. Zainwestowaliśmy w lokalne centrum przemysłowe, gdzie pracuje kolejne 1500 osób. Nie, w Ramstein-Miesenbach nie mamy bezrobocia i wciąż poszukiwani są fachowcy.
– Zastanawiałam się, czy w miasteczku, gdzie jest tylu młodych mężczyzn, którzy zapewne jakoś muszą odreagować stres związany ze służbą wojskową, nie macie kłopotów z przestępczością? – dopytuję burmistrza.
– Był taki czas – uśmiecha się Hechler. – Na przełomie lat 60 i 70. Wtedy działało tu 60 lokali i barów, a jeden dolar był wart 4 marki! Amerykanów stać było na wszystko. Pili więc na umór i wdawali się w bójki. By nad nimi zapanować, wdrożono wspólny projekt niemieckiej i amerykańskiej policji, która działa na terenie Bazy. Przyłapani na rozróbach żołnierze tracili przywileje i musieli wracać do kraju. I uspokoiło się.
A potem przyszedł 11 września i w obawie przed atakami terrorystycznymi amerykańscy żołnierze wycofali się z naszego życia. Choć nadal spotykamy się podczas parad karnawałowych czy festiwalu przyjaźni niemiecko-amerykańskiej.
Ale czasy, gdy w każde Boże Narodzenie żołnierze przebierali się za Św. Mikołaja i przylatywali do nas z Bazy helikopterem i workami słodyczy, skończyły się bezpowrotnie.
– A był Pan tu podczas katastrofy lotniczej, gdy w Dzień Otwarty jeden z samolotów spadł na publiczność w Bazie? – pytam Ralfa Hechlera. Podczas pokazu lotniczego trzy samoloty włoskiej grupy Frecce Tricolori zderzyły się w powietrzu i jeden spadł na publiczność. Tysiąc osób zostało rannych, około 400 ciężko, zmarło 70.
– Byłem, miałem wtedy 17 lat – wzdycha burmistrz. – Nikt stąd nie zapomni – 28 sierpnia 1988 roku, godzina 15:43. Każdy z nas dokładnie wie, co wtedy robił i gdzie był. Grałem z kolegami w nogę na boisku. Dla nas, miejscowych, pokaz akrobacji lotniczych nie był już taką atrakcją, bo wszystko widzieliśmy podczas tygodni przygotowań. Wpadłem tylko rano do Bazy na lody, u Amerykanów były najlepsze pod słońcem, zwłaszcza czekoladowe, waniliowe i truskawkowe. Na pokaz przyjechało 300 tys. osób z okolicy. Dziś mówi się, że nagle nastąpił głośny huk. Ale my nic nie słyszeliśmy, choć byliśmy 500 metrów od miejsca wypadku. Zobaczyliśmy tylko chmurę dymu. Pomyśleliśmy, że coś się pali. Długo trwało, zanim włączył się alarm. A potem zapanował chaos, wszyscy rzucili się pomagać. I nikt nie panował nad sytuacją.
Burmistrz milknie. – Po katastrofie opracowano szczegółową strategię działań na wypadek ekstremalnych wydarzeń, wybuchów, pożarów, powodzi – mówi po chwili Hechler. – Co roku mamy wspólne ćwiczenia z Amerykanami. Zainwestowaliśmy w doskonały sprzęt.
– Od tego wypadku pochodzi nazwa niemieckiego zespołu „Rammstein”, słucha ich pan?
– To nie mój typ muzyki. Ich nazwa jest napisana z błędem, przez dwa „m”. A poza tym nie podoba mi się, że śpiewają o „płonących ludziach”. To nie jest zabawne.
– A jednak muzyka „Rammstein”, która znów trafiła na listy przebojów, rozsławia miasteczko, tak jak i wojna w Ukrainie – zauważam.
– Tak, media znów mówią o nas „Cel numer 1” – wzdycha Hechler. – I choć boję się, że wojna się rozprzestrzeni, absolutnie nie obawiam się, że coś złego może się wydarzyć w naszym mieście. A widziała pani dzisiejszą gazetę? – burmistrz podbiega do biurka i pokazuje pierwszą stronę lokalnego dziennika. „Leopardy pojadą do Ukrainy! Dobra decyzja i dobra wiadomość dla Kijowa!” – głosi wielki tytuł.
– Ten sam reporter trzy lata temu pisał, że Niemcy nie potrzebują własnej armii! Nikt już o tym nie pamięta!
– To dlatego kanclerz Scholz działa tak powściągliwie? – dopytuję.
– On nie może inaczej, to nie są łatwe decyzje – obrusza się burmistrz. – Choć przyznam, że i dla mnie to trwało za długo. Ale rozumiem, wszystko musi być dobrze przemyślane, a wynika to z naszej historii. Polacy zapewne by nie chcieli, byśmy byli uzbrojeni po zęby!
– Ale przecież współczesne Niemcy to inny kraj niż ten 80 lat temu.
– Eeee… no nie wiem – kręci głową Hechler. – My również mamy polityczne problemy. Jak tylko coś pójdzie nie tak, od razu pojawia się 20-25 proc. osób, których myśleliśmy, że już u nas nie ma.
Ludzie się tak łatwo radykalizują!
I gdy pod wpływem kryzysu zaczynają mówić: „Ci tam, na górze”, robi się niebezpiecznie. Kanclerz rządzi, mając poparcie na poziomie 20 proc. Kiedyś to było nie do pomyślenia. Minimum wynosiło 45-50 proc.
– W Polsce wielu nie rozumie tej ostrożnej polityki Niemiec – wtrącam.
– Wiem, że wasz rząd wykorzystuje Niemcy, by nastawiać Polaków przeciwko nam. Mówią: „Ci tam, oni są wszystkiemu winni”. Czytam o tym w prasie. Trzeba na takie wypowiedzi uważać. Polska, Węgry, Turcja odstawiają swoje populistyczne gry, a jak coś się dzieje, mamy być wszyscy razem. Tak nie działa rodzina! Tak nie działa wspólnota!
Jak może wyglądać wspólnota, przekonuję się, gdy wchodzę do nowoczesnego budynku gimnazjum Reichwald, który stoi 200 metrów od amerykańskiej bazy.
Na piętrze, tuż przed pokojem nauczycielskim i wejściem do sekretariatu siedzi przy okrągłym stole trójka przyjaciół. Na oko 11-12 lat. Dziewczyna ma śniadą cerę i azjatyckie rysy, chłopiec ciemne włosy i skośne oczy, a ich koleżanka niebieskie oczy i jasne włosy zaplecione w setki warkoczyków z koralikami. Dyskutują o czymś żarliwie po niemiecku.
– W naszej szkole jest 880 uczniów – wyjaśnia dr. Sonja Tophofen, dyrektorka szkoły, gdy siadamy w jej gabinecie. – Piętnaście osób ma obywatelstwo amerykańskie, a kolejne piętnaście pochodzi z krajów NATO: Polski, Grecji, Francji czy Węgier. Mamy także dzieci o ukraińskim i rosyjskim pochodzeniu. Wszyscy są świetnie zintegrowani. Choć nie ukrywam, martwiliśmy się, jak zareagują na wiadomość o wojnie. Byliśmy bardzo poruszeni, gdy w pierwszych dniach konfliktu Rosjanie i Ukraińcy podali sobie ręce i powiedzieli: „Jesteśmy przyjaciółmi i nic tego nie zmieni”. Wszyscy uczniowie wylegli też przed szkołę i ustawili się tak, by utworzyć wielką pacyfę.
Dyrektorka wstaje, by pokazać mi zdjęcia z tej akcji, gdy nagle całe okno wypełnia olbrzymi wojskowy samolot.
– Dla nas to codzienność – uśmiecha się dyrektorka, podążając za moim spojrzeniem. – Nie tylko je widać, ale i słychać, gdy rozgrzewają się przed startem. Raz w miesiącu wyją też syreny alarmowe, gdy w Bazie są ćwiczenia. A o wpół do szóstej rano wraz z wiatrem rozchodzą się z Bazy dźwięki hymnów państwowych.
Za to gdy niedawno było spotkanie ministrów obrony krajów NATO, zadzwonił do mnie burmistrz i spytał: „Słyszysz?”. I faktycznie, okazało się, że nic nie było słychać, bo tego dnia zamknięto przestrzeń powietrzą w całej okolicy.
– A jak dzieci znoszą obecność wojska i Bazy? – dopytuję.
– Kiedy widzimy, że uczniów coś niepokoi, wyjaśniamy im, co dzieje się na świecie – opowiada dr Tophofen. – Za to widok żołnierzy nie robi na nich żadnego wrażenia, są z nim oswojeni. Przecież mają kolegów i koleżanki, których po zajęciach odbierają rodzice w mundurach. Współpracujemy też z jedną ze szkół na terenie Bazy i w ramach wymiany spędzamy tam jeden dzień w roku.
Ale wie Pani, staram się, by wojna naszych uczniów specjalnie nie zaprzątała.
Putin chce byśmy się bali. Dlatego robię wszystko, by dzieci miały u nas oazę spokoju.
Gdy wychodzę ze spotkania, trójka przyjaciół nadal siedzi roześmiana przy stole. Kiwają mi beztrosko na pożegnanie.
A we wtorek znowu do Ramstein zjadą NATO-wscy ministrowie obrony na dwudniowe spotkanie w sprawie nowej pomocy dla Ukrainy.
Reporterka i tłumaczka. Absolwentka filologii szwedzkiej na Uniwersytecie Jagiellońskim i Polskiej Szkoły Reportażu. . Współpracuje z OKO.press, Gazetą Wyborczą, Dużym Formatem, Charakterami, weekend.gazeta.pl i Magazynem Goethe Institut. Trzykrotna stypendystka Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej. Finalistka Polsko-Niemieckiej Nagrody Dziennikarskiej im. Tadeusza Mazowieckiego w 2019 i 2021 r. Mieszka w Niemczech.
Reporterka i tłumaczka. Absolwentka filologii szwedzkiej na Uniwersytecie Jagiellońskim i Polskiej Szkoły Reportażu. . Współpracuje z OKO.press, Gazetą Wyborczą, Dużym Formatem, Charakterami, weekend.gazeta.pl i Magazynem Goethe Institut. Trzykrotna stypendystka Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej. Finalistka Polsko-Niemieckiej Nagrody Dziennikarskiej im. Tadeusza Mazowieckiego w 2019 i 2021 r. Mieszka w Niemczech.
Komentarze