0:000:00

0:00

W OKO.press opublikowaliśmy trzy sondaże, które wzbudziły ożywioną dyskusję u czytelników i publicystów.

W pierwszym zapytaliśmy o poparcie dla "ugrupowania Roberta Biedronia". Okazuje się, że ta hipotetyczna partia mogłaby liczyć na 5 proc. poparcia. To wyraźnie mniej niż poparcie Roberta Biedronia w sondażach prezydenckich i mniej niż uzyskiwały w sondażach podobne hipotetyczne partie zorganizowane wokół nazwisk (choćby słynna “lista z poparciem Leszka Balcerowicza”, która w maju 2015 uzyskała 11 proc. poparcia, by potem zmaterializować się pod postacią Nowoczesnej).”Ugrupowanie Biedronia” przekroczyło jednak w naszym sondażu próg wyborczy, co nie jest całkiem złym wynikiem.

W drugim pytaliśmy o poparcie dla hipotetycznej koalicji lewicy (SLD + Biedroń + Razem + Inicjatywa Polska + Zieloni + ruchy miejskie i kobiece). Wyniosło ono 16 proc., czyli nieco więcej niż suma wyników dwóch lewicowych partii i "ugrupowania Biedronia". Co ciekawsze, w tym hipotetycznym układzie polskiej sceny politycznej PiS traciłby sejmową większość.

Przeczytaj także:

W trzecim sondażu pytaliśmy, czy wszystkie siły liberalne i lewicowe powinny stworzyć wspólną koalicję. Ten radykalny pomysł poparło aż 44 proc. Polek i Polaków.

Piotr Pacewicz pisał, że choć taka wszechkoalicja ma swój niezaprzeczalny urok, to mnóstwo z nią problemów:

jest mało realistyczna, byłaby politycznie jednowymiarowa, ułatwiłaby PiSowi zadanie w kampanii wyborczej oraz zablokowałaby rozwój prawdziwej debaty programowej.

Z węższą, lewicową koalicją na pozór jest łatwiej - wszak wszystkie jej elementy są, przynajmniej nominalnie, lewicowe, więc mają ze sobą coś wspólnego.

"Aby odsunąć PiS od władzy: lewica musi się zjednoczyć, Platforma przesunąć na prawo, a Kukiz musi być albo słaby, albo niechętny do koalicji z PiS" - pisze z kolei Krzysztof Pacewicz.

Nic prostszego. W tych opartych na dość wątłych danych spekulacjach łatwo jednak przeoczyć realne różnice między organizacjami politycznymi, ich interesy i rzeczywistość w jakiej się poruszają.

Kto i jaki ma interes w tworzeniu lewicowej koalicji? Jakie są na nią szanse i kiedy - jeśli w ogóle - dojdzie ona do skutku? Przeanalizujmy to po kolei.

Polski Macron

Ugrupowanie Roberta Biedronia (“Kocham Polskę”?) ma jeden podstawowy problem: nie istnieje. To brzmi jak żart, ale cóż - fakt, że partia czy stowarzyszenie ustępującego z urzędu prezydenta Słupska będzie musiała dopiero zawalczyć o obecność na scenie politycznej ma dość oczywiste konsekwencje dla jej hipotetycznej zdolności koalicyjnej.

“Ugrupowanie Biedronia” nie startuje w wyborach samorządowych - to najtrudniejsze wybory, które wymagają sprawnych ogólnopolskich struktur, których Biedroń nie ma. Pierwszym testem będą znacznie łatwiejsze wybory do Parlamentu Europejskiego. Wyniki poprzednich wyborów do PE wskazują, że wyborcy są w nich skłonni do głosowania na małe partie i do eksperymentów (żałosne wybryki europosła Janusza Korwin-Mikkego długo nie pozwalały nam o tym zapomnieć).

Jest też gorsza strona debiutu akurat w tych wyborach: pierwszym wyzwaniem dla Biedronia będzie uzasadnienie, dlaczego swoje wejście do krajowej polityki chce zacząć od wyjazdu do Brukseli.

W tej kampanii Biedroń - poza obowiązkowymi deklaracjami o gotowości współpracy - raczej nie będzie zainteresowany współpracą ani z Razem, ani z SLD. Nie ma w tym interesu, podobnie jak nowi działacze - po to w końcu zaczynają działać, by stworzyć coś nowego i własnego. Głównym celem partii będzie wykorzystanie kampanii do zaistnienia w sondażach. Ewentualne mandaty - prezydenckie weto ordynacji do PE nie pozostawia Biedronia bez szans - dadzą ugrupowaniu większe pieniądze i umocowanie w mediach, które będą potrzebne przed startem w wyborach parlamentarnych.

Jakub Bierzyński zdążył już zaatakować w "Gazecie Wyborczej" (która zapomniała wspomnieć, że Bierzyński jest doradcą Biedronia) zarówno Razem, jak i SLD. Ta pierwsza jest “tak zideologizowana, radykalna i bezkompromisowa w swoich postulatach światopoglądowych, że nie nadaje się na alternatywę wyborczą”. Druga to postkomuniści bez szans na przyciągnięcie kogokolwiek spoza stałego elektoratu.

Nie wiadomo, jak na pojawienie się nowego ugrupowania zareagują silnie spolaryzowane polskie media. Pisowski zamach na media publiczne radykalnie ograniczył ekspozycję opozycji - od 3 lat konkuruje ona o znacznie mniejszy kawałek medialnego tortu niż dawniej.

Prawie nie ma już w Polsce prawdziwie publicznej przestrzeni dyskusji. Biedroń nie błyśnie w debacie przedwyborczej jak Zandberg w 2015 roku, bo żadnej debaty raczej nie będzie. A media prywatne? Dotychczas prezydent Słupska miał do nich dobry dostęp jako sympatyczny, ale niezagrażający nikomu z dużych graczy polityczny celebryta. Teraz będzie trudniej. Jak sobie poradzi z ostrymi atakami, to bodaj największa niewiadoma jego wejścia do krajowej polityki.

Jak pisze Michał Danielewski z "Gazety Wyborczej" ideologicznie partia Biedronia będzie polską wersją Macronizmu - o ile “we Francji oznacza to rynkową korektę systemu, o tyle w neoliberalnej i coraz bardziej autorytarnej Polsce oznaczałoby korektę społeczną, demokratyczną i równościową”.

Stawia to Biedronia - w jego walce o elektorat - na kolizyjnym kursie zarówno z Platformą, jak i SLD.

SLD pokocha “Kocham Polskę”

Sojusz mozolnie odbudowuje się po katastrofie, jaką było przywództwo Leszka Millera, a zwłaszcza start Magdaleny Ogórek w wyborach prezydenckich a następnie klęska Zjednoczonej Lewicy w wyborach parlamentarnych. Nie bez sukcesów - partia ma ostatnio nie najgorsze wyniki w sondażach. Pomaga w tym osobliwa różnorodność SLD: partia, która oficjalnie protestuje przeciw pisowskiemu zamachowi na praworządność, wspiera walkę o prawa kobiet i wystawia platformę w warszawskim marszu równości, ma w swoich szeregach Millera - lubianego przez pisowskie media polityka, który opowiada, że jego wnuczka jest “normalną, heteroseksualną kobietą”.

Rzeczniczka SLD - bez wątpienia szczerze - przeprasza za wybryki Millera, ale dla wielu wyborców to właśnie Miller jest twarzą Sojuszu. I jest to dla SLD cenne - Miller trzyma przy partii konserwatywny elektorat z silnym sentymentem do PRL.

Ale ludzie tacy jak Miller - których w SLD nie brakuje - pełnią jeszcze jedną funkcję w tym kontekście politycznym. Szefostwo SLD musi zdawać sobie sprawę, że są oni absolutnie nie do zaakceptowania dla większości ideowych działaczy i - zwłaszcza - działaczek nowej lewicy.

Czarzasty może więc śmiało ogłaszać chęć partnerskiej współpracy ze świadomością, że nic z tego nie wyjdzie. Entuzjastyczne zapraszanie do współpracy to zresztą odwieczna strategia Sojuszu na każde wybory - dotychczasowi koalicjanci SLD wychodzili na tym kiepsko i kończyli jako marginalna przystawka (PPS, UP).

Tę ostentacyjną politykę miłości Czarzasty będzie uprawiał zarówno wobec Biedronia, jak i wobec Partii Razem.

Razem nieosobne

To sondażowo słabsze ugrupowanie - Razem może w tej chwili liczyć na 2-3 proc. poparcia, nieco mniej niż uzyskało w wyborach parlamentarnych. Partia jest skupiona na najbliższych wyborach samorządowych i sojuszach, które mają zmienić medialny wizerunek partii niezdolnej do współpracy. W Warszawie Razem tworzy szeroką koalicję z Zielonymi, Inicjatywą Polska i WMW Jana Śpiewaka, we Wrocławiu startuje z Martą Lempart z OSK, w Poznaniu w koalicji prezydenckiej Tomasza Lewandowskiego jest nawet wspólnie z SLD.

Ale koalicja z tą ostatnią partią jest na krajowym poziomie dla Razem nie do zaakceptowania - dla sporej części działaczy i działaczek SLD ma twarz Leszka Millera i jest ponurą karykaturą lewicy odpowiedzialną za wojnę w Iraku i eksmisje na bruk. Polityczki i politycy Razem uważają, że SLD przez lata pełniło w Polsce rolę domyślnej "lewicy" tylko dlatego, że dawny establiszment uzurpował ją sobie korzystając ze swoich potężnych zasobów, a gnuśne media nigdy nie sprawdzały, ile wspólnego SLD ma z socjalną i progresywną polityką. (Mają lewicę w nazwie? Są lewicą).

"Nie ma co się łudzić – między tą partią a Razem, ale też innymi ruchami nowej, społecznej lewicy jest przepaść, nie tylko programowa, ale też na poziomie kultury" - mówiła OKO.press Agnieszka Dziemianowicz-Bąk, jedna z liderek Razem. "Seksizm, homofobia, afery korupcyjne… SLD po prostu nie jest partnerem dla nowej, demokratycznej lewicy"

Nadmierny pryncypializm? Być może. Z punktu widzenia pozaparlamentarnej organizacji silne przywiązanie do ideowej lewicowości jest jednak cennym zasobem - motywuje ludzi do działania, ma zatem i pragmatyczny wymiar.

Wizerunek partii całkowicie pozbawionej pragmatyzmu - nieważne, czy uzasadniony - to jednak bardzo poważna słabość Razem. W dwóch najbliższych kampaniach będzie to wykorzystywać SLD, a być może także otoczenie Roberta Biedronia (słowa Bierzyńskiego mogą być zapowiedzią).

Współpraca z Robertem Biedroniem byłaby dla Razem zupełnie akceptowalna, choć wiele zależy od programu przyszłej partii. W wyborach do PE Razem dotychczas planowało samodzielny start jako część DIEM25 - europejskiego lewicowego ruchu na rzecz demokratyzacji Unii Europejskiej.

OSK, czyli demokracja lokalna

Ruchy feministyczne, takie jak Ogólnopolski Strajk Kobiet to ważny niepartyjny element naszej hipotetycznej koalicji - i z pewnością najmniej problematyczny. Progresywne sojusze w wyborach parlamentarnych są dla nich oczywistą drogą.

Ciekawy może być sposób podejmowania przez OSK decyzji o koalicji krajowej. Strajk jest bowiem organizacją zdecentralizowaną, z silną zasadą autonomii lokalnych grup, co widać w przygotowaniach do wyborów samorządowych.

“Sojusze tworzymy w taki sam sposób, jak działamy” - mówi OKO.press Marta Lempart. “Ogólnopolski Strajk Kobiet nie ma centrali w Warszawie, decydującej i zatwierdzającej działania czy sojusze lokalne. Ma tylko helpdesk – centrum wsparcia, odpowiedzialne za koordynację wspólnych działań. Lokalne działaczki Strajku Kobiet podejmują decyzję, z kim współpracują i z kim idą do wyborów, opierając się na własnym doświadczeniu – przede wszystkim dotychczasowej wspólnej pracy z poszczególnymi ugrupowaniami i ruchami na własnym terenie. To dlatego - dzięki temu - startujemy w najbliższych wyborach w ponad 50 miastach.”

W jaki sposób strajk podejmie decyzję o krajowej koalicji w 2019 i czy w ogóle ją podejmie? Lempart mówi o 380 stolikach negocjacyjnych - po jednym w każdym powiecie. “Idea scentralizowanego dogadywania się "gór" czy też "wodzów" jest tak koszmarna, że zrobię i zrobimy wszystko, żeby to wreszcie zmienić. Decyzje muszą być podejmowane tam, gdzie będą ich konsekwencje. Kto powiedział, że jakiekolwiek listy do wyborów w jakiejkolwiek krajowej organizacji mają być układane w Warszawie czy na poziomie województw? Przecież to bzdura i zaprzeczenie demokracji. To musi się zmienić."

A co jeśli się ten plan - nie ukrywajmy, dość śmiały - się nie uda?

“Jeśli ktokolwiek jest w stanie doprowadzić do takiej decentralizacyjnej, proobywatelskiej zmiany w polskiej polityce to jesteśmy to my. Jestem dobrej myśli" - mówi Lempart, która kandyduje na prezydentkę Wrocławia z poparciem Partii Razem.

Poczekamy do czerwca

Na koniec kilka wniosków - być może ostudzą one trochę publicystyczne marzenia o szerokich sojuszach na lewicy.

  • Przez najbliższe 9 miesięcy - do wyborów do Europarlamentu pod koniec maja - lewicowe partie będą walczyć o mandaty w dwóch kampaniach, ale też o dobrą pozycję do ewentualnych negocjacji przed wyborami parlamentarnymi. Porozumienie będzie miało dla nich sens dopiero wtedy. I wówczas przekonamy się, czy różnica w sposobie funkcjonowania tych organizacji umożliwia stworzenie jakichkolwiek trwalszych i decyzyjnych sojuszy.
  • Najlepszą wyjściową pozycję w tym wyścigu ma SLD - nie najgorzej wypada w sondażach sejmikowych i ma rozpoznawalnych europosłów, którzy będą ubiegać się o reelekcję. Razem musi wykorzystać kampanię do wyjścia z medialnej próżni i korekty wizerunku. “Partia Biedronia” musi uzasadnić swoje istnienie i wywalczyć sobie kawałek przestrzeni w prywatnych mediach. Wszystkie te siły będą realizować swoje cele osobno.
  • Kiedy już wyjdą - zapewne mocno pokiereszowane i pełne wzajemnych pretensji - z tych kampanii, obraz polskiej sceny politycznej będzie inny niż dzisiaj. Sytuację zmienią choćby wyniki wyborów samorządowych, w których ogromne szanse ma dość progresywny wizerunkowo Rafał Trzaskowski. Nowy prezydent Warszawy, na którym skupiona będzie uwaga mediów, może podważyć zasadność tworzenia nowej centrolewicy. Nie wiemy też, jak prawdopodobna będzie ponowna większość Zjednoczonej Prawicy po wyborach parlamentarnych i jak duża potrzeba nawet trudnych i egzotycznych sojuszy.
  • Największą niewiadomą jest ugrupowanie Biedronia. Dotychczasowe doświadczenia z ugrupowaniami tworzonymi wokół nazwisk nie są najlepsze - takie partie zazwyczaj dość szybko przegrywają z tradycyjnymi organizacjami. Jeśli natomiast Biedroń zechce tworzyć ruch wokół programu i opowieści o polityce, a nie swojego nazwiska, może mieć za mało czasu na zbudowanie rozpoznawalności samej nazwy. Nie przypadkiem Nowoczesna startowała jako Nowoczesna Ryszarda Petru. I nie przypadkiem ostatecznie przegrała rywalizację z Platformą, a w sondażach spadła pod próg wyborczy. Partie-fankluby mają kłopot ze spójnością ideologiczną i nie radzą sobie z wewnętrznymi konfliktami.
  • Razem nie wejdzie w sojusz z SLD - po trzech latach możemy już chyba potraktować deklaracje polityków tej partii poważnie. Inne konfiguracje są możliwe i prawdopodobne, ale ta nie.

Dla wszystkich opozycyjnych partii najważniejsze są teraz wybory samorządowe. Mają realne - nie hipotetyczne - szanse wypaść w nich dobrze. PiS jest słaby w miastach, a jego nikła zdolność koalicyjna w sejmikach oznacza, że opozycja prawdopodobnie zachowa władzę w przytłaczającej większości z nich. A potem? Jest zbyt wiele zmiennych, by wróżyć.

;

Udostępnij:

Bartosz Kocejko

Redaktor OKO.press. Współkieruje działem społeczno-ekonomicznym. Czasem pisze: o pracy, podatkach i polityce społecznej.

Komentarze