0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Wyborcza.plFot. Sławomir Kamińs...

Prof. Urszula Demkow zaczęła pełnić funkcję wiceministry zdrowia 4 stycznia 2024 roku. Zgodziła się udzielić nam wywiadu, ale zaznaczyła, że będziemy rozmawiać nie o całym systemie, tylko o sprawach, którymi zajmuje się w ramach swoich obowiązków. Jak czytamy na stronie ministerstwa pani profesor „inicjuje, koordynuje i nadzoruje wykonywanie zadań przez Departament Analiz i Strategii oraz Departament Rozwoju Kadr Medycznych”.

Zaczynamy więc od pytań o kadry.

Sławomir Zagórski, OKO.press: Pani profesor, czy w Polsce mamy mało, czy dużo lekarzy? Pytam, bo niedawne szacunki Ministerstwa Zdrowia i Porozumienia Rezydentów wyraźnie się różniły [MZ twierdziło, że jest ich 136 tys., PR, że 154 tys.]

Prof. Urszula Demkow*: Odpowiedź nie jest taka prosta, bo nie zdefiniowaliśmy, co to znaczy mało albo dużo. Mogę jednak odnieść się do statystyk. Rzeczywiście, według Naczelnej Rady Lekarskiej szacowano 2,5 lekarza na 100 tys. mieszkańców, tymczasem według ostatnich, chyba już urealnionych danych, mamy 3,5-3,6 lekarza na 100 tys. Przypomnę, że średnia unijna wynosi 3,7. A zatem specjalnie od niej nie odbiegamy.

Czy to dużo, czy mało, trudno jednak powiedzieć. Dlatego że np. we Francji pracuje taka sama liczba lekarzy w przeliczeniu na 100 tys. mieszkańców, jak u nas, a system ochrony zdrowia działa świetnie. Z kolei w Grecji jest znacznie więcej lekarzy, tymczasem system działa fatalnie.

Mało, dużo lekarzy

W Polsce liczba lekarzy nie przekłada się na jakość opieki, chociażby ze względu na obciążenie biurokracją. Pacjenci oceniają, że brak lekarzy jest jedyną przyczyną kolejek. Kwestia, która nas wszystkich niepokoi, to przechodzenie medyków z sektora publicznego do prywatnego. Czy ministerstwo ma pomysł, co zrobić, żeby ich w sektorze publicznym zatrzymać?

Muszę jeszcze wrócić do liczby lekarzy.

Otóż to, co jest niepokojące, to nawet nie sama liczba lekarzy, ale rozmieszczenie.

Bo jeżeli większość z nich pracuje w pięciu dużych miastach, a reszta kraju jest pozbawiona odpowiedniej liczby lekarzy, to jest to pierwszy poważny problem.

Przeczytaj także:

Drugim problemem jest luka pokoleniowa. Mamy w systemie wielu starszych lekarzy, w wieku emerytalnym, potem jest luka, a potem są młodzi medycy, których dopiero teraz zaczynamy znacznie więcej kształcić. Więc jak ci starsi odejdą, będziemy mieli spory kłopot.

Trzeci problem to to, że liczba lekarzy w różnych specjalizacjach zdecydowanie się różni. Są specjalizacje, w których lekarzy jest o wielu za mało. Ale są też takie, gdzie ich liczba jest wystarczająca, a z prognoz wynika, że będzie ona rosła szybciej niż potrzeby społeczeństwa. Dlatego na zasoby kadrowe trzeba patrzeć wielowymiarowo.

Oczywiście wspomniana przez pana ucieczka lekarzy do systemu niepublicznego to też poważny problem. Z czego ona wynika? Po pierwsze z różnicy w zarobkach, choć dziś w systemie publicznym można zarabiać dużo, a nawet bardzo dużo.

Drugim powodem jest bardzo ciężka praca, szczególnie w szpitalach, gdzie lekarze czują się zmęczeni, wypaleni, zestresowani. Ogromnie dużo czasu spędzają, wypełniając dokumentację medyczną i m.in. to powoduje, że wielu lekarzy przechodzi do sektora niepublicznego, żeby tam pracować znacznie spokojniej.

Trzeba też pamiętać, że w sektorze niepublicznym nie ma ciężko i bardzo ciężko chorych. Tam ambulatoryjnie leczy się łatwiejsze przypadki, a tych najciężej chorych pacjentów odsyła do publicznej ochrony zdrowia.

W efekcie lekarze w sektorze prywatnym mają wysokie zarobki, mogą pogodzić pracę z życiem rodzinnym, i jeszcze nie borykają się z najciężej chorymi, z wielochorobowością, czasem też ze skomplikowaną sytuacją rodzinną pacjentów. Bywa bowiem, że chorzy nie mają wsparcia ze strony rodziny. I nie ma gdzie ich odesłać, nie wiadomo, co z nimi zrobić.

Typowym przykładem jest tu psychiatria dziecięca, gdzie bardzo wiele specjalistek – bo to głównie kobiety kończą tę specjalizację – nie chce pracować w szpitalu. Bo oprócz tego, że trzeba się opiekować trudnym pacjentem, to najczęściej przyczyna, że dziecko jest hospitalizowane na oddziale psychiatrii, leży zupełnie poza nim. Winni są rodzice, winne jest otoczenie i na to lekarz ma znikomy wpływ.

Powoduje to ogromną frustrację i chęć przejścia do sektora niepublicznego, gdzie tych problemów jest mniej.

Co zrobić z luką pokoleniową?

Wymieniła pani kilka spraw, które będzie bardzo trudno naprawić. No bo jak zlikwidować wspomnianą lukę pokoleniową? Albo jak skłonić lekarzy, którzy pracują w Warszawie, żeby pojechali na prowincję?

Zgoda. To są naprawdę trudne sprawy, ale nikt nie mówił, że będzie łatwo. Jest trudno i będzie trudno, ale to nie znaczy, że nie trzeba opracowywać planów, żeby pewnym rzeczom przeciwdziałać. I to z pełną świadomością, że to działanie na lata. Ale jak mówią Chińczycy, „Wielka podróż zaczyna się od jednego kroku”, więc przynajmniej trzeba zacząć.

Mam pod sobą Dział Analiz i Strategii i jeszcze zanim pojawiłam się w ministerstwie, osoby z tego działu pracowały nad ciekawym projektem. Chodzi o model popytowo-podażowy dotyczący zapotrzebowania na lekarzy. Według tego modelu możemy nie tylko dokładnie określić ilu potrzeba lekarzy, jakich specjalizacji, w jakich regionach kraju, ale także aproksymować te dane na przyszłe trendy, biorąc pod uwagę np. zmiany demograficzne.

Widziałam już tego typu pilotażowe badanie dotyczące kardiologów.

Uwzględnia ono m.in. liczbę lekarzy, którzy obecnie kształcą się w tej dziedzinie, ale również taką zmienną, jak czas pracy lekarza. Zdajemy sobie sprawę, że kolejne pokolenia będą chciały pracować mniej. Założyliśmy, że lekarz będzie pracował 40 godzin plus 1 dyżur, czyli 60 godzin tygodniowo. Teraz lekarze pracują znacznie więcej. A im więcej pracują, tym mniej ich potrzeba.

Uważam, że planując zmiany, musimy oprzeć się na konkretnych danych.

Jestem naukowcem i lekarzem, i zawsze opierałam się na udokumentowanej wiedzy. Szacując liczbę potrzebnych w systemie lekarzy, również oprzemy się na dowodach, a nie na indywidualnych opiniach.

Dlatego pierwszym krokiem będzie określenie potrzeb zdrowotnych w zakresie kadr medycznych. Warto również wprowadzić zachęty do rozpoczynania mniej popularnych specjalizacji i podejmowania praktyki w tych regionach kraju, gdzie ich brakuje. Niektórzy kończą studia i np. tu w Warszawie muszą brać kredyt na dwupokojowe mieszkanie, a potem go spłacają przez 30 lat, bo nie mają pomocy ze strony rodziców.

Sądzę, że tacy młodzi lekarze mogliby być zainteresowani kupnem na preferencyjnych warunkach mieszkania czy działki w mniejszej miejscowości. Z tym że równolegle trzeba im tam zapewnić możliwość dalszego rozwoju zawodowego. Bo młody lekarz musi się od kogoś uczyć, więc może na początku powinien łączyć pracę w POZ np. z pracą w miejscowym szpitalu.

Samorządy też powinny zadbać o lokalne programy dla kadr medycznych, żeby młodzi ludzie chcieli się w mniejszych miejscowościach osiedlać. A niekoniecznie w Warszawie czy innych wielkich miastach.

Poprzednia władza deklarowała wsparcie sektora publicznego. Niewiele jednak z tego wyszło. Co zrobić, żeby ten sektor wzmocnić? Mówiła pani o płacach i o frustracji lekarzy. Jak tę frustrację zmniejszać? Co jeszcze można zrobić?

Zgadzam się, że poza wynagrodzeniem, o czy już mówiliśmy, ważne są także warunki pracy. Np. feudalne relacje panujące w niektórych szpitalach czy na niektórych oddziałach. Do tego brak wsparcia, brak pomocy psychologicznej, której medycy często potrzebują.

No i hejt, i ataki, które dotykają pracowników ochrony zdrowia i którymi – niestety – żywi się też wiele mediów. Bo to, że lekarz wykonał świetną operację, z reguły ma mniejszy rozgłos niż, że czegoś nie dopilnował albo przyjmował pacjenta pod wpływem alkoholu, co naturalnie jest naganne.

Media powinny pokazywać lekarzy, pielęgniarki, także od tej lepszej strony. Żebyśmy byli dumni z uprawianego zawodu, a nie uciekali do prywatnej kliniki.

Pokaż lekarzu, co masz w garażu

Nastawienie społeczeństwa do lekarzy nie jest dziś najlepsze.

Nagonka na lekarzy była często stymulowana czy robiona z aprobatą rządzących.

Bo jeżeli system ochrony zdrowia działał źle, trzeba było znaleźć kozła ofiarnego. I tę rolę pełnili właśnie lekarze. Na pewno pan pamięta hasło „Pokaż lekarzu, co masz w garażu”. Rządzący zrzucali odpowiedzialność za system na jego pracowników, którzy nie odpowiadali za dysfunkcje systemu, a w dodatku dźwigali jego problemy na własnych barkach.

Pracowałam ponad 30 lat w systemie ochrony zdrowia. Byłam zatrudniona na wszystkich szczeblach systemu – od poradni rodzinnej, poprzez ambulatoryjną opiekę specjalistyczną, sektor niepubliczny, wreszcie szpitale, i widziałam, że 99 proc. moich kolegów to ludzie niezwykle oddani swoim pacjentom, robiący wszystko, żeby im pomóc.

Jest oczywiście margines nagannych przypadków, ale to zdecydowana mniejszość.

Porozumienie Rezydentów od kilku miesięcy alarmuje w kwestii kształcenia lekarzy i otwierania nowych kierunków medycznych bez pozytywnej opinii Polskiej Komisji Akredytacyjnej. Przeczytałem w „Rynku Zdrowia”, że będzie pani prowadzić rozmowy na ten temat z różnymi osobami. Czy te rozmowy już trwają? Czego możemy oczekiwać w tej sprawie?

Rozmowy trwają. Jestem w tę kwestię zaangażowana osobiście, jakkolwiek kluczowe, strategiczne decyzje zapewne padną na wyższym szczeblu. Tzn. nasza pani minister i minister nauki i szkolnictwa wyższego Dariusz Wieczorek wspólnie ustalą strategię.

Uważam, że najważniejsza powinna być jakość i efekty leczenia pacjenta i znalezienie rozwiązania dla istniejących już szkół i ich studentów. Myślę, że części tych uczelni, a może nawet większości, będziemy próbowali pomóc, żeby poprawić jakość oferowanego przez nie kształcenia. Być może będą też takie, którym nie się da pomóc. Trudno mi powiedzieć, co z nimi się stanie.

Natomiast powinniśmy przede wszystkim mieć przed oczami przyszłego pacjenta tych lekarzy. Bo to nie sztuka, brzydko mówiąc, „wyprodukować” lekarza. Ale jeszcze, żeby on miał odpowiednią wiedzę, umiejętności.

Chcielibyśmy, żeby jakość kształcenia i umiejętności, które zdobędzie ewentualny absolwent nowych kierunków, były przynajmniej porównywalne z tym, co oferują stare uczelnie.

Dyplom klasy B

Rezydenci wysuwają też argument, że na całej tej sprawie cierpią studenci. Ktoś im obiecał przyzwoite kształcenie za niemałe zresztą pieniądze, a potem okazuje się, że nie ma do tego warunków. Brakuje sprzętu, wykładowców. Trzeba jeździć godzinami do prosektorium.

Ale studenci nie będą mieli nic przeciwko temu, jeżeli jakość kształcenia, jaką otrzymają, się poprawi. Myślę, że nie chcieliby kończyć uczelni, która jest klasy B, i której dyplom będzie niewiele wart. Dlatego nie powinni mieć problemu z tym, że ich uczelniom próbuje się pomóc.

„Rynkowi Zdrowia” powiedziała pani, że ministerstwo będzie się starało udzielić wsparcia tym, którzy rokują. Na czym to wsparcie ma polegać?

Jest trochę za wcześnie, by o tym mówić. Jestem umówiona z panią rektor jednej z takich uczelni i ona właśnie chciała o tym porozmawiać. Co zrobili, czego potrzebują, jak wybrnąć z trudnej sytuacji.

Myślę, że musimy się dogłębnie nad tym pochylić i zobaczyć, w czym jest problem. Czy chodzi o brak owego prosektorium, czy kadry medycznej, czy laboratoriów, bo może każdy problem dałoby się rozwiązać, np. korzystając z bazy gdzieś w pobliżu.

Każdy przypadek może być inny i wymagać innych działań.

Mówiąc, że udzielimy wsparcia, miałam na myśli, że po prostu nie pozamykamy tych uczelni i nie będziemy działać na zasadzie „Radźcie sobie sami albo was zamkniemy”.

Czegoś takiego nie możemy zrobić, chociażby ze względu na studentów.

Prof. Marcin Gruchała, Przewodniczący Konferencji Rektorów Akademickich Uczelni Medycznych, zapowiedział, że gdyby któryś nowo otwarty kierunek musiał zostać zamknięty, duże, stare uczelnie przejmą tych studentów. Ale na to potrzeba dodatkowych pieniędzy.

Wszystkie uczelnie, które mają szpital uniwersytecki, dostaną po 190 mln zł z KPO. Te pieniądze przeznaczone są wyłącznie na wsparcie bazy dydaktycznej. To całkiem spora kwota, dzięki której można np. stworzyć dodatkowe centrum symulacji czy nawiązać współpracę z jakimś szpitalem w okolicy, w którym do tej pory nie było studentów.

Ponadto za każdym studentem idzie dotacja dydaktyczna, więc uczelnia stąd też będzie miała dodatkowe środki. Myślę, że da się to zorganizować. Dla przykładu Warszawski Uniwersytet Medyczny ma na pierwszym roku ponad 500 studentów. Więc jakby do tego doszło 30 osób z jakieś okolicznej uczelni, wiele by się nie zmieniło.

Osiem osób w grupie

Te 190 mln już są czy dopiero będą?

W zasadzie to już są. Nie wiem dokładnie, gdzie są w tej chwili, ale to nie jest tak, że zależą od naszych dalszych działań. One będą na pewno przyznane uczelniom.

A kolejne środki, również z KPO, z pewnością się znajdą i będzie można pomyśleć o dalszym poszerzeniu bazy. Z pieniędzmi na cele infrastrukturalne nigdy nie było u nas problemów. Wszystkie uczelnie się rozbudowują, kampusy są coraz piękniejsze. Problemy małych uczelni są inne, takie jak np. odpowiednia jakościowo kadra.

No właśnie. Młodzi ludzie, którzy chcieliby nawet uczyć studentów, przychodzą i za chwilę rzucają dydaktykę. Jednym z powodów są bardzo niskie płace. Jest duża dysproporcja w zarobkach pomiędzy kadrą akademicką na nowych i starych uczelniach. Katolicki Uniwersytet Lubelski, który niedawno otworzył kierunek medyczny, podkupuje teraz ponoć wykładowców z miejscowego Uniwersytetu Medycznego, bo oferuje znacznie wyższe zarobki.

Zgadzam się w pełni, że te wynagrodzenia były na żenująco niskim poziomie. I niejednokrotnie dotyczyły osób z doktoratami, z doświadczeniem dydaktycznym, ze specjalizacjami. Teraz jest przyznana ok. 30 proc. podwyżka dla nauczycieli i nauczycieli akademickich. Może to trochę poprawi sytuację i zwiększy liczbę chętnych, żeby uczyć dobrze.

Kolejny problem to standardy kształcenia. Za ministra Czarnka zostały one zmienione w ten sposób, że do V roku medycyny nie ma górnego limitu wielkości grupy studenckiej, a na VI roku grupa ta może liczyć nawet 8 osób. Wielkość grup przekłada się na jakość kształcenia, stąd pytanie, czy ma pani w planach zajęcie się tymi standardami?

Jak najbardziej. Oczywiście uczelnie mają swoją autonomię. Więc granica między tym, jak dalece ministerstwo może ingerować, a w jakim stopniu uczelnie same sobie wypracowują pewne standardy, jest płynna.

Jestem nauczycielem akademickim. Nadal mam zajęcia ze studentami, więc bardzo dobrze rozumiem te sprawy. Jestem za tym, by standardy były przede wszystkim wszędzie takie same. Poza tym, żeby zapewniały pewną jakość kształcenia. Ośmiu studentów wokół jednego pacjenta to za dużo. Nie tylko trudno go wtedy zbadać, ale on też ma swoją wytrzymałość.

Myślę, że 5 osób to górna granica. Gdy studiowałam, grupy były mniej więcej tak liczne.

Ale są takie zajęcia, gdzie nie ma bezpośredniego kontaktu z pacjentem i wtedy mogą to być grupy ośmioosobowe. Także trzeba to też różnicować.

Pielęgniarki nie chcą do szpitali

Rozmawiamy cały czas o lekarzach. Tymczasem z kształceniem pielęgniarek też nie jest za dobrze. Zdaniem wiceprezes Naczelnej Rady Pielęgniarek i Położnych absolwenci szkół pielęgniarskich – głównie kobiety – boją się iść do szpitali, nie tylko dlatego, że czeka ich tam trudna praca, ale że studiując nie mieli wielu kontaktów z pacjentem. A wiedzą, że będą z każdej strony obserwowani, czy nie popełnią błędu. Także nie chcą iść ani do szpitala, ani do opieki długoterminowej, tylko idą do poradni, gdzie praca jest łatwiejsza.

Myślę, że są dwa rodzaje studentów. Jedni chcą mieć pracę spokojniejszą, a drudzy lubią wyzwania. Może to i dobrze. W szpitalu, w którym pracowałam, jak zaraz po studiach przychodziła młoda pielęgniarka do pracy, miała półroczny okres adaptacyjny, kiedy pracowała pod nadzorem innej pielęgniarki. Nie pełniła dyżurów samodzielnie.

To było bardzo dobre rozwiązanie. Nie zdążyłam się jeszcze spotkać z paniami pielęgniarkami, ale będę z nimi o tym rozmawiać. Poruszymy też kwestię jakości kształcenia podyplomowego, bo programy specjalizacji, które uzyskują pielęgniarki, wymagałyby też pewnego wzmocnienia.

Ja sobie tak wyobrażam system, że lekarz i pielęgniarka są partnerami. I że pielęgniarka wykonuje pewne czynności, których lekarz nie umie. Pielęgniarki, które pracują np. na oddziałach intensywnej terapii, potrafią wkłuć się do najmniejszych naczyń, obsługiwać różne kaniule, dreny. To są wspaniałe dziewczyny, przed którymi chylę czoła. Mają ogromną wiedzę, umiejętności i nie tracą też wrażliwości.

Mnie się marzy takie partnerstwo: lekarz + pielęgniarka w jednym, partnerskim zespole.

Pielęgniarki czułyby się dowartościowane.

Byłyby docenione. Lekarz miałby kogoś, kto nie będzie tylko ścielił łóżka, tylko z kim można tworzyć zespół.

Jeżeli kiedykolwiek będę miała głębszy wpływ na system, dążyłabym do tworzenia takich wieloosobowych zespołów. Poza pielęgniarką także fizjoterapeuta, psycholog, czasami dietetyk i może jeszcze inni specjaliści, którzy wspólnie działają na rzecz pacjenta.

W Polsce chyba nadal wielu lekarzy kiepsko traktuje przedstawicieli innych medycznych zawodów.

Teraz mogę się panu przyznać, bo jestem już starym lekarzem. Ale jak byłam młodym lekarzem, to pielęgniarki mnie uczyły. Mówiły: „To nie tak. To nie w ten sposób robimy”. One były dla mnie dobre i miłe. Ja potem z nimi dyżurowałam i to były moje koleżanki.

Nikt nie jest bogiem

To, jak lekarze traktują pielęgniarki, zależy od ich kultury, osobowości. Ale pewnych rzeczy można uczyć na studiach i potem wymagać w pracy. Lekarze nie są bogami.

Nikt nie jest bogiem. Lekarze popełniają błędy. Ja dużo tych błędów widziałam, sama też je popełniłam. To nie są błędy umyślne. Człowiek jest istotą omylną i musi mieć tego świadomość.

Naturalnie trzeba robić wszystko, żeby zminimalizować prawdopodobieństwo popełnienia błędów, żeby chronić pacjentów i żeby cały system działał tak, by się na tych błędach uczyć. Do tego m.in. służy Rejestr Zdarzeń Niepożądanych, żeby drugi raz takie niepożądane zdarzenie się nie wydarzyło. Jeżeli natomiast błędy będą wynikały z niedouczenia lekarza, to nie będzie dobrze. Tego na pewno byśmy nie chcieli.

Jakie zadanie w kwestii kadr wydaje się dziś pani najważniejsze? Może sformułuję to pytanie inaczej. Gdy pani nie może zasnąć i myśli, co czeka na panią jutro w urzędzie, co spędza pani sen z powiek?

Dużo jest trudnych problemów i każdy jest inny. Chyba najtrudniejsze jest to, że kadry są elementem całego systemu.

I trzeba mieć świadomość, że każdy ruch w tym systemie powoduje, że cały system się zmienia. Przesuniemy wajchę w jednym miejscu, to nieoczekiwanie problem pojawia się w innym.

Więc z jednej strony trzeba patrzeć jednostkowo, a z drugiej całościowo. Teraz jest problem ratowników medycznych. Oni mają swoje potrzeby, nie mają samorządu, nie mają możliwości wydawania prawa wykonywania zawodu. Mają też postulaty płacowe.

Powstają nowe zawody medyczne. Tworzymy właśnie zawód psychoterapeutów. Powstaje nowa struktura z konsultantem krajowym.

Każdy problem jest w jakiś sposób ważny, ale żeby te problemy od dołu powiązać z tym, co się dzieje na zapleczu, powinniśmy patrzeć z góry. Czyli z jednej strony spojrzenie „bottom up”, a z drugiej „top down”. I to jest bardzo trudne.

Gdy mam do rozwiązania jakiś problem punktowy, próbuję go rozwiązać i widzę ścieżkę. Ale wiem, że to pociągnie za sobą inne konsekwencje. I to traktowanie systemu, jako system, jest chyba na dzisiaj najtrudniejsze.

Może jak mi pan zada podobne pytanie za rok, powiem coś innego. Dziś, po niecałym miesiącu pracy w ministerstwie, tak to postrzegam.

Decyzje oparte na analizach

Na koniec spytam o Departament Analiz i Strategii. Wspomniała pani o analizie dotyczącej zapotrzebowania na lekarzy. Jak ten departament działał do tej pory? Co pani zastała?

Działał bardzo dobrze. On jest trochę niezależny od ministerstwa, ponieważ wszystkie fundusze na jego funkcjonowanie pochodzą ze źródeł zewnętrznych.

Dyrektorka tego działu, pani Agata Śmiglewska, jest osobą bardzo prężną, która pisała projekty również finansowane z Europy, na różnego typu analizy.

A zatem dział działał bardzo dobrze, znacznie gorzej wyglądała kwestia powiązania jego pracy z decyzjami politycznymi.

To się – mam nadzieję – zmieni. Chciałabym, żebyśmy lepiej wykorzystywali analizy, które ten dział wykonuje i bardziej się na nich opierali w podejmowaniu decyzji.

Tak jak już na początku rozmawialiśmy, chciałabym, żebyśmy mieli rzeczywiste dowody, że lekarzy w Polsce jest a/ za dużo, b/ za mało, c/w sam raz, ale jest za dużo takich, a za mało innych. Albo, że teraz jest OK, ale za 10 lat będziemy mieli taki i taki problem.

Tego typu informacje pozwolą nam ustalić strategie. Zresztą ten departament nazywa się „Analiz i Strategii”. I strategie powinny pączkować z tego departamentu, a następnie być wdrażane.

Sądzę, że podstawowym problemem był brak łączności między tym departamentem a decydentami. No i także nieadekwatne oczekiwania w stosunku do tych zespołów. Rzetelna analiza wymaga czasu i dostępu do wiarygodnych baz danych. I wtedy wnioski, jakie wyciągniemy, będą też wiarygodne.

Jeśli będziemy mieli wiarygodne, twarde dane, minister zdrowia, podejmując polityczne decyzje, będzie miał się na czym oprzeć. A jak będzie robić coś pod dyktando grupy lobbingowej, zawsze może popełnić błąd.

Pierwszym krokiem, którym się zajmiemy, poza wspomnianym modelem podażowo-popytowym, który na pewno trzeba rozbudowywać, będzie poprawa map potrzeb zdrowotnych. Te mapy powstawały w bólu i one nadal nie są idealnym narzędziem do podejmowania decyzji w zdrowiu.

Ja bym te mapy bardzo chciała poprawić, żeby je uwiarygodnić. Żeby każdy starosta, wojewoda, samorządowiec, każdy decydent gdzieś tam daleko, ale też na szczeblu centralnym, mógł z tego skorzystać. Będziemy np. wiedzieli, ilu neurologów dziecięcych potrzeba w podkarpackim, a ilu kardiologów brakuje nam w kujawskopomorskim i będziemy mogli próbować te luki, te potrzeby, zaspokoić.

To brzmi bardzo optymistycznie. Bo obserwując działania ministerstwa, można było odnieść wrażenie, że w ogóle nie ma żadnych analiz, a decyzje podejmuje się na zasadzie gaszenia pożarów.

One były. Tylko z nich nie korzystano.

Czyli nie musi pani od początku budować zespołu?

Nie. W tym departamencie pracuje 50 osób i to są świetne osoby. To są matematycy, ludzie z doktoratem. Tęgie umysły, które odeszły też z różnych instytucji, gdzie mogłyby dużo więcej zarabiać, ale przyszły do ministerstwa, bo mają przekonanie, że robią dobrą robotę i że wreszcie ktoś ją wykorzysta.

Będę się starała o przygotowanie takich analiz. I ktokolwiek będzie rządził, będzie miał materiał do podejmowania decyzji.

*Urszula Demkow jest szefową Zespołu Medycznego Polski 2050 Szymona Hołowni. Ukończyła Wydział Lekarski na Akademii Medycznej w Warszawie oraz studia podyplomowe z zakresu zarządzania w ochronie zdrowia na Uniwersytecie Warszawskim. Jest profesorem nauk medycznych. Posiada specjalizacje w dziedzinie chorób wewnętrznych, immunologii, alergologii i diagnostyki laboratoryjnej. W latach 2020-22 była kierownikiem Uniwersyteckiego Centrum Medycyny Laboratoryjnej. Obecnie kieruje Zakładem Diagnostyki Laboratoryjnej i Immunologii Klinicznej Wieku Rozwojowego na Wydziale Lekarskim Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego. Jest ekspertką Komisji Europejskiej ds. finansowania projektów w zakresie medycyny oraz pełnomocniczką Rektora WUM ds. równości. Była redaktor naczelną „Central European Journal of Immunology”.

PS. Już po autoryzacji wywiadu minister zdrowia Izabela Leszczyna wydała rozporządzenie, w myśl którego Departament Analiz i Strategii będzie nadzorować Katarzyna Kacperczyk, która została kolejnym, piątym wiceministrem zdrowia.

Prof. Urszula Demkow nadal inicjuje, koordynuje i nadzoruje wykonywanie zadań przez Departament Rozwoju Kadr Medycznych. Ponadto została przewodniczącą Komitetu Audytu Ministerstwa Zdrowia.

;

Udostępnij:

Sławomir Zagórski

Biolog, dziennikarz. Zrobił doktorat na UW, uczył biologii studentów w Algierii. 20 lat spędził w „Gazecie Wyborczej”. Współzakładał tam dział nauki i wypromował wielu dziennikarzy naukowych. Pracował też m.in. w Ambasadzie RP w Waszyngtonie, zajmując się współpracą naukową i kulturalną między Stanami a Polską. W OKO.press pisze głównie o systemie ochrony zdrowia.

Komentarze