0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Grzegorz Celejewski / Agencja Wyborcza.plFot. Grzegorz Celeje...

Publikujemy fragment nowej książki Stanisława Obirka i Artura Nowaka „Gehenna. Kościelna okupacja Polski”, która właśnie weszła do księgarń. Jak pisze wydawca, autorzy analizują:

  • Ile wspólnego z rzeczywistością mają tezy liderów Kościoła, że odejście od religii to odejście od polskiej tradycji, zaprzeczenie własnej tożsamości, uleganie obcym wpływom?
  • Jak głębokie jest przekonanie, że ciągłe cierpienie i ślepe podążanie za naukami Kościoła katolickiego są zgodne z naszym duchem narodowym?
  • Dlaczego prawa człowieka wciąż definiuje dla nas Kościół?
  • Gdzie leży źródło podziału widocznego dziś w naszym społeczeństwie jak nigdy wcześniej?

Specjalnie dla czytelników i czytelniczek dla OKO.press prof. Obirek napisał wstęp, w którym tłumaczy dlaczego powstała ta książka.

Dwa katolicyzmy

Kontynuujemy nasze odkłamywanie hegemonicznej narracji narzuconej przez polski katolicyzm, które rozpoczęliśmy w poprzednich dwóch tomach. W „Gomorze”, gdzie pisaliśmy o pieniądzach, władzy i strachu w tej instytucji, a w „Babilonie” odsłoniliśmy kryminalne wątki historii Kościoła.

Czy „Gehenna” wnosi coś nowego?

Wydaje mi się, że tak. Systematyzuje bowiem szereg tematów, które są pomijane szerokim łukiem przez polską historiografię. Co więcej, są one całkowicie wyparte ze społecznej świadomości. Jednym z tych tematów tabu jest patologiczny system wyzysku, który przedstawiamy w przedkładanym uwadze czytelników OKO.press rozdziale.

Jednym z głównych bohaterów całej książki jest Jan Paweł II. Stało się tak również dlatego, że początkowo zamierzaliśmy poświęcić właśnie polskiemu papieżowi naszą książkę. Jednak uznaliśmy, że znacznie ciekawsze będzie pokazanie bohatera zbiorowego, jakim jest polski Kościół katolicki uwikłany we wszelkie możliwe pokusy współczesnego świata.

Naszym zdaniem jest to instytucja, która wręcz wzorcowo ilustruje, co się dzieje z ludźmi, którym historia dała szansę skorzystania z bezkarności. A taką szansą dla polskiego kleru była polityczna transformacja w 1989 roku. Polscy biskupi, mocni poparciem Jana Pawła II, wymusili na kolejnych rządach serię przywilejów z konkordatem ratyfikowanym przez prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego w 1998 roku na czele.

Pokazujemy, do czego to doprowadziło. Chcemy by nasza książka była lustrem, w którym powinno się przejrzeć polskie społeczeństwo, a zwłaszcza „nasi okupanci”, jak nazwał katolicki kler w okresie międzywojennym Tadeusz Boy-Żeleński.

Brzozowski, Newman i polski konserwatywny katolicyzm

Gdy Leopold Staff w 1915 roku wydawał we Lwowie w Księgarni Polskiej B. Połonieckiego wybór pism „Przeświadczenia wiary” Johna Henry’ego Newmana (1801–1890) w wyborze i przekładzie Stanisława Brzozowskiego (1878-1911), uznał za stosowne zachowanie obydwu przedmów, jakie tłumacz, który zmarł w trakcie pracy nad tym dziełem, napisał.

Jego zdaniem właśnie fakt, że stosunek Brzozowskiego do wielkiego konwertyty angielskiego zmieniał się w trakcie pracy nad przekładem, zasługiwał na zachowanie. Ten pietyzm dla wybitnego myśliciela i krytyka literackiego daje do myślenia.

Jak wiadomo, Brzozowski był wyjątkowo krytycznie nastawiony do ówczesnej polskiej kultury, w tym do katolicyzmu, czemu dał wyraz w wielu pismach. A jednak jego ostatnie wielkie i pośmiertnie wydane dzieło jest zapisem jego rosnącej fascynacji właśnie krytykowanym wcześniej katolicyzmem.

Dodajmy, że ten przekład w 2022 roku wznowiło, zmieniając tytuł na „Pewność wiary” i dodając wstęp ks. Jana Sochonia, Wydawnictwo Fronda, wpisując i Newmana i Brzozowskiego w polski konserwatywny katolicyzm.

Ten proces wpisywania Newmana w rodzimą tradycję nadal się pogłębia dzięki kanonizacji Newmana przez papieża Franciszka w 2019 roku i dzięki zapowiedzianemu na 1 listopada tego roku ogłoszeniu go doktorem Kościoła przez papieża Leona XIV. Wydaje się jednak, że Stanisław Brzozowski był zaintrygowany katolicyzmem zupełnie odmiennym od tego, jaki zadomowił się dzisiaj już na dobre nad Wisłą, co warto dokładnie przeanalizować.

Tak bardzo ceniony przez Brzozowskiego Newman pokazał w XIX wieku, że inny katolicyzm jest możliwy i to w epoce całkowitego rozbratu oficjalnej teologii watykańskiej ze zdobyczami myśli filozoficznej, czy naukowej. Wówczas było to możliwe mimo ogromnych trudności, jakie sam Newman w tym Kościele napotykał.

Nie dziwi, że został kardynałem dopiero po śmierci Piusa IX wieku 78 lat, a mianował go kardynałem Leon XIII, do którego nawiązuje dzisiejszy papież Leon XIV.

Newman nie był jedyny, który zmagał się z autorytaryzmem Piusa IX. Dla kato­lickich intelektualistów tamtej epoki – jak chociażby angielskiego katolika lorda Actona (1834-1902) czy jego nauczyciela niemieckiego teologa Ignaza von Döl­lingera (1799-1890) – dogmat o nieomylności papieża był prawdziwą tragedią (von Döl­lingera ostatecznie znalazł się poza Kościołem).

Acton zrobił wszystko, by nie dopuścić do jego ogłoszenia, ale z chwilą gdy to się stało, zaakceptował go, choć nie bez zastrzeżeń. Nie zerwał też z Kościołem i podobnie jak kardynał Newman robił wszystko, by wytłumaczyć sensowność tego dogmatu, choć wtedy też w liście do przyjaciela napisał słynne:

„Każda władza korumpuje, a władza absolutna korumpuje absolut­nie”

mając oczywiście na myśli papieża Piusa IX, który za wszelką cenę i wbrew opinii większości teologów doprowadził do ogłoszenia nieszczęsnego dogmatu w 1870 roku na Soborze Watykańskim pierwszym.

Nie muszę dodawać, że również Newman należał do przeciwników tego dogmatu. Jednak nie tylko go zaakceptował, ale w swojej słynnej książeczce o sumieniu go bronił, choć w sposób niepozbawiony brytyjskiego poczucia humoru: „Gdybym miał sprowadzić religię do toastów po obiedzie (choć z pewnością nie o to cho­dzi), wypiłbym, rzecz jasna, za Papieża, ale – jeśli można – jednak najpierw za Sumienie, a za Papieża później”.

Pytanie, czy ten drugi toast nie unieważnia wartości pierwszego, po­zostawiam otwarte.

Nasz stosunek do polskiego katolicyzmu i papiestwa jest odmienny. Nie tylko nie próbujemy ich bronić, ale nie widzimy też takiej potrzeby. Nie dostrzegamy w polskim katolicyzmie żadnych oznak, które wskazywałbym na próby zerwania z różnymi patologiami, a zmiany, jakie zaszły w Watykanie za pontyfikatu Franciszka, nad Wisłę nie dotarły.

Wskazujemy na obecne w nim tendencje wręcz niszczące dla porządku demokratycznego. Przedkładany fragment naszej książki „Gehenna. Kościelna okupacja Polski” jest próbą diagnozy katolicyzmu patologicznego, który ze świętym doktorem Kościoła Johnem Henrym Newmanem nie ma nic wspólnego.

Wprost przeciwnie jest jego dokładnym zaprzeczeniem.

Stanisław Obirek

Poniżej fragment książki „Gehenna. Kościelna okupacja Polski” Artura Nowaka i Stanisława Obirka (Wydawnictwo Agora 2025). Dostępna jest już w księgarniach i online.

Patologiczny system wyzysku

Stanisław Obirek: Porozmawiajmy o przywilejach Kościoła katolickiego w Polsce. Tych bardzo wymiernych, finansowych. O całym systemie wspierania państwowymi pieniędzmi jednego związku wyznaniowego, o aferach i o bezkarności tych, którzy za tymi aferami stali.

Artur Nowak: To temat rzeka. Żeby pojąć jego skalę, trzeba zacząć od relacji Kościoła z państwem, a zatem od tego, kto ukształtował takie relacje, kto to państwo reprezentuje i dlaczego spełnia niemal wszystkie zachcianki hierarchii kościelnej.

Zróbmy dość bezpieczne założenie, że w starych zachodnich demokracjach elity wywodzą się z kręgów intelektualnych, świata nauki, kultury czy biznesu. W Polsce jest inaczej i ma to związek ze zmianą ustrojową, bo po 1989 roku nową klasę wpływu ukształtował Kościół i jego zaplecze. Skutki tego odczuwamy do dzisiaj, bo etos oporu wobec komunizmu – o którym szerzej piszemy w innym rozdziale – do dziś daje ogromny autorytet. Czyni on ludzi i instytucje niemal nietykalnymi.

Po przełomie opozycjoniści z lat osiemdziesiątych zajęli pozycje decyzyjne nie dzięki kompetencjom, lecz przez wzgląd na swoją przeszłość. Nie dotyczy to zresztą jedynie świata polityki – ten mechanizm objął również środowiska medialne i opiniotwórcze.

S.O.: Elity budowane na fundamencie wiedzy, otwartości i umiejętności tworzenia wspólnoty w różnorodnym społeczeństwie na przebicie się nie miały realnych szans.

A.N.: Dominująca formacja powstała na ruinach PRL szybko i skutecznie zawłaszczyła język wartości, patriotyzmu i ofiarności. Chodzi oczywiście o katolicką, antykomunistyczną, a niekiedy także antysemicką „Solidarność”.

W obliczu dominacji solidarnościowej elity prowadzenie polityki bez przyzwolenia Kościoła stało się praktycznie niemożliwe. Wpływy duchowieństwa na społeczeństwo i na polityków na tyle się wzmocniły, że nawet lewica w latach dziewięćdziesiątych nie miała odwagi, by podważyć jego pozycję.

Na tematy takie jak pedofilia wśród duchownych, majątki kościelne, Fundusz Kościelny czy obecność religii w szkołach na długo opadła zasłona milczenia. Dlaczego?

S.O.: To pytanie retoryczne. Wszyscy pamiętali, że to Kościół – zwłaszcza poprzez symbolikę Jana Pawła II – odegrał kluczową rolę w umożliwieniu przemian ustrojowych, udzielając opozycji moralnego wsparcia w latach osiemdziesiątych. Nawiązując do kościelnej terminologii, to przekonanie stało się dogmatem III Rzeczypospolitej.

Jak w tekście „Opór i konformizm” zauważa Janusz Mariański, socjolog z Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, Kościół pełnił podwójną funkcję: był zarazem przestrzenią oporu wobec komunistycznego państwa, jak i strukturą wymagającą konformizmu wewnętrznego. Po 1989 roku konformizm wobec Kościoła stał się nową normą wśród elit politycznych, które niezależnie od deklarowanego światopoglądu uznawały jego dominującą pozycję za coś oczywistego. Elity, które miały być strażnikami świeckości, często same prosiły o pasterzowanie.

A.N.: Już w 1991 roku Czesław Miłosz zauważył, że miejsce języka marksistowskiego zajął język katolicki. Miłosz pisał, że „ludzie w Polsce zaczęli się księży bać”, i dodawał: „Iluż na przykład posłów, iluż senatorów odważy się na wypowiedzi, które mogłyby ich narazić na zarzut, że ich poglądy nie są poglądami prawowiernych katolików”. A pamiętajmy, że na stałe pisarz wrócił z emigracji dopiero w roku 1993.

Krótko mówiąc, po dekadach PRL-owskiego spychania Kościoła do roli duszpasterza „drugiego obiegu”, stał się on niekwestionowanym autorytetem moralnym, politycznym i społecznym. Błogosławił ustrojowi, gospodarce, ustawie zasadniczej i każdemu kolejnemu rządowi – niezależnie od koloru. Był obecny wszędzie, gdzie decydowano o kształcie wolnej Polski. Często nie jako obserwator, ale jako uczestnik.

Przeczytaj także:

Kościół i demokracja

Przede wszystkim zaś wyciągał rękę po szereg przywilejów, o które specjalnie nie musiał się prosić. Wiązało się to z tym, że Kościół, którego mit zbudowano na walce o wolność i demokrację, miał własny pomysł na wolną i demokratyczną Polskę. W 1991 roku na Jasnej Górze prymas Józef Glemp powiedział:

„Demokracja to rzecz pożyteczna, ale tylko wtedy, gdy prowadzi do dobra. Trzeba więc ją uformować przez Ewangelię”.

S.O.: Zaznaczmy, że tę „formację” Kościół rozpoczął natychmiast. Głosował – choć bez wyborczej kartki – w sprawach aborcji, edukacji, radia i telewizji, finansów, podatków, a nawet koncesji na alkohol. Naciskał na polityków, udzielał im poparcia albo rzucał na nich anatemę. Czyli w praktyce próbował kierować państwem.

A.N.: Miała to więc być demokracja sformatowana przez Kościół.

S.O.: Arcybiskup Henryk Hoser powiedział w 1993 roku: „Nie może być prawdziwej demokracji bez wartości chrześcijańskich. A

kto odrzuca nauczanie Kościoła, odrzuca ład moralny”.

Oczywiście chodziło o „ład moralny”, który miał odzwierciedlenie w przepisach kodeksu karnego. W tym samym roku Sejm przyjął ustawę antyaborcyjną, jedną z najbardziej restrykcyjnych w Europie. Biskupi stali wówczas u drzwi posłów.

A.N.: Biskup Tadeusz Pieronek, który później złagodniał, w momencie stanowienia tego drakońskiego prawa nie miał wątpliwości: „Państwo powinno działać według norm moralnych, a moralność jest dana przez Boga, więc przez Kościół”.

S.O.: Podobnie było w czasie prac nad Konstytucją RP. Episkopat domagał się, by wpisać do niej odniesienie do Boga i jednoznaczne uznanie prymatu prawa naturalnego. I choć kompromis w preambule udało się osiągnąć („My, Naród Polski – wszyscy obywatele Rzeczypospolitej, zarówno wierzący w Boga będącego źródłem prawdy, sprawiedliwości, dobra i piękna, jak i nie podzielający tej wiary, a te uniwersalne wartości wywodzący z innych źródeł...”), to ton episkopatu był stanowczy.

A.N.: Również po uchwaleniu konstytucji. W 1997 roku kardynał Józef Glemp tak skomentował wprowadzenie nowej ustawy zasadniczej:

„Konstytucja nie może być napisana tylko przez ludzi. Musi być zgodna z prawem Bożym. Inaczej stanie się martwym dokumentem”.

W praktyce Kościół wpływał nie tylko na prawo, ale też na życie codzienne świeckiego w założeniu państwa. Decydował o programach szkolnych, na przykład forsując wprowadzenie religii do szkół w 1990 roku, i miał wpływ na obsadę stanowisk, choćby w mediach publicznych, a nawet komentował decyzje ekonomiczne rządu.

Powrót religii do szkół

S.O.: Przypomnijmy, że decyzja o wprowadzeniu religii do szkół za rządów Tadeusza Mazowieckiego zapadła nie na drodze ustawowej, lecz przez rozporządzenie ministra edukacji. Wywołało to duże kontrowersje.

A.N.: Nic dziwnego, ponieważ zgodnie z zasadą legalizmu (artykuł 7 Konstytucji RP) organy władzy publicznej mogą działać tylko na podstawie i w granicach prawa. Wprowadzenie religii do szkół publicznych istotnie zmieniło system oświaty i miało wpływ na konstytucyjne prawa obywatelskie, na przykład wolność sumienia i wyznania, a także na neutralność światopoglądową państwa. Właśnie dlatego tak duża zmiana powinna mieć umocowanie ustawowe. Mazowiecki to zlekceważył, a i tak nie dostał poparcia biskupów w wyborach prezydenckich kilka miesięcy później.

Trybunał Konstytucyjny nie rozpatrzył tej sprawy od razu w 1990 roku. Wydał orzeczenie (K 13/93) dopiero w roku 1993 i uznał w nim, że wprowadzenie nauczania religii do szkół nie narusza konstytucji, o ile zachowane jest prawo do alternatywy – nauczanie etyki i dobrowolność uczestnictwa. Trybunał nie zakwestionował jednak trybu wprowadzenia religii przez rozporządzenie, co było szeroko krytykowane przez część środowisk prawniczych.

Trzech sędziów zgłosiło zdania odrębne do tego orzeczenia, co było ważnym sygnałem, że sprawa była przedmiotem dyskusji nawet w łonie samego Trybunału. Sędziowie ci argumentowali między innymi, że: rozporządzenie ministra nie mogło być podstawą do tak poważnej zmiany systemowej, akt wykonawczy (rozporządzenie) nie może tworzyć nowych praw i obowiązków obywateli – a tak właśnie się stało w przypadku obowiązku zapewnienia nauczania religii w szkołach publicznych, brak było odpowiedniego ustawowego umocowania do wprowadzenia religii do szkół.

Episkopat naciskał na jak najszybszy powrót katechezy do szkół, co de facto oznaczało koniec świeckiego modelu edukacji. Programy nauczania religii są oczywiście opracowywane przez episkopat, a nauczycieli, którym płaci polskie państwo, zatwierdzają biskupi – to praktyka, która łamie zasadę neutralności światopoglądowej państwa.

S.O.: Za to Trybunał Konstytucyjny w ostatnich latach orzeka niemal zawsze po myśli Kościoła. Całkiem niedawno, wiosną 2025 roku, zajmował się przepisami, które wyłączały ocenę z religii ze szkolnej średniej ocen. Czy ktoś o tym myślał w 1990 roku? Teraz Trybunał stwierdził, że przepisy są niezgodne z konstytucją. A dlaczego są niezgodne? Bo przepis wprowadzono bez porozumienia ze stroną kościelną i związkami wyznaniowymi, mówi uzasadnienie wyroku. Nie wiadomo, czy się śmiać, czy płakać – Trybunał stoi nie na straży konstytucji, ale niezakłóconego wpływu Kościoła na państwo.

Wpływ na media

A.N.: Omówiliśmy z grubsza potężny wpływ hierarchii katolickiej na stanowienie prawa, przejdźmy więc do bardziej subtelnego sposobu, w jaki Kościół wpływa na sferę publiczną. W latach dziewięćdziesiątych biskupi i duchowni zaczęli publicznie komentować i krytykować obsadę stanowisk kierowniczych w instytucjach teoretycznie niemających z Kościołem nic wspólnego: Telewizji Polskiej, Polskim Radiu czy prasie. Słabo kryła się za tym ciągłym opiniowaniem sugestia, że osoby o „lewicowo-liberalnych” poglądach nie powinny być obecne w mediach.

Oprócz obsady stanowisk w mediach arcybiskup Józef Michalik i kardynał Józef Glemp otwarcie krytykowali programy i audycje, których treść nie była zgodna z doktryną Kościoła. Chodziło między innymi o programy dotyczące edukacji seksualnej czy krytyczne wobec papieża.

S.O.: Dotyczyło to programów nadawanych nie tylko przez stacje państwowe, ale także prywatne. W 1992 roku, niedługo po tym, jak Leszek Balcerowicz odszedł ze stanowiska ministra gospodarki i wicepremiera, ale transformacja według jego przepisu trwała, arcybiskup Damian Zimoń przestrzegał: „Nie wolno pozwolić, by wolny rynek zastąpił sumienie. Polska musi pozostać katolicka w duchu, nie tylko w metrykach”.

Wolność zatem – tak, ale pod warunkiem że Kościół będzie jej moralnym strażnikiem.

W oczach episkopatu odnowiona Polska stanowiła nie tylko organizm państwowy w określonym miejscu świata, ale też misję. „Nie po to przetrwaliśmy komunizm, by teraz milczeć” – mówił arcybiskup Gocłowski.

A.N.: A gdy w 1993 roku premierem został Waldemar Pawlak, jeden z hierarchów ujął to tak: „Wreszcie mamy władzę, która rozumie, komu należy się pierwsze słowo”.

Konkordat? Państwo świeckie przegrało

Rok 1993 był przełomowy. Polska podpisała konkordat z Watykanem – dokument, który miał uregulować stosunki między państwem a Kościołem. Problem w tym, że zrobiono to po cichu, bez konsultacji społecznych, bez rzetelnej debaty. Premierem była wtedy znana z bliskich relacji z duchowieństwem Hanna Suchocka, która nie informowała ani opinii publicznej, ani nawet większości ministrów o szczegółach negocjacji.

S.O.: Po latach została ambasadorką Polski w Watykanie i sprawowała tę funkcję bez względu na to, czy Polską rządziło SLD, PiS czy PO.

A.N.: W obowiązującej do dziś umowie Kościół zagwarantował sobie między innymi możliwość nauczania religii w szkołach na koszt państwa, „opiekę duszpasterską” w szpitalach, zakładach opieki społecznej, więzieniach, system duszpasterstwa wojskowego. Kościół ma prawo do prowadzenia własnych szpitali oraz uczelni, przy czym Papieski Uniwersytet w Krakowie oraz Katolicki Uniwersytet Lubelski są dotowane przez państwo, zyskał także daleko idące przywileje podatkowe.

Oficjalnie mówiono o „porozumieniu cywilizacyjnym”, ale przeciwnicy – był wśród nich nawet Tadeusz Mazowiecki – ostrzegali: „Ten konkordat będzie działał asymetrycznie. Państwo świeckie już teraz przegrywa na całym froncie”. No ale konkordat to umowa, której nie da się tak łatwo wypowiedzieć.

S.O.: No właśnie, a co państwo dostało w zamian od Kościoła? Zobowiązanie, że Kościół będzie przestrzegał polskiego prawa. Urzędnicy kościelni mieli też zrezygnować z biernego prawa wyborczego oraz udziału w działalności politycznej. Rezultaty tego niezaangażowania możemy oglądać od lat. Najbardziej brzemienne w skutki okazało się nieuregulowanie kwestii finansowania Kościoła.

Można stwierdzić, że w zasadzie w pierwszym dziesięcioleciu działania III Rzeczypospolitej Kościół dostał wszystko, czego chciał. Nic więc dziwnego, że czuł się coraz pewniej.

Poddaństwo Kościołowi

A.N.: Poddaństwu Kościołowi ulegli wszyscy. W zasadzie nie ma formacji politycznej, której nie należałoby dziś wystawić za to rachunku. Politycy dali Kościołowi nawet więcej, niż posiadał, nie licząc się z jakimikolwiek przepisami.

Marian Krzaklewski, lider NSZZ „Solidarność” i przewodniczący Akcji Wyborczej Solidarność (AWS), wielokrotnie podkreślał znaczenie wartości chrześcijańskich w życiu publicznym. W latach dziewięćdziesiątych apelował o intronizację Chrystusa na króla Polski, co miało być wyrazem uznania dla roli Kościoła w państwie. W czasie prac nad Konstytucją RP z 1997 roku Krzaklewski krytykował jej projekt, nazywając go „nową targowicą”. Jego stanowisko wynikało z przekonania, że dokument ten nie odzwierciedlał w wystarczającym stopniu wartości chrześcijańskich. Krzaklewski i jego akolici musieli zadowolić się preambułą, o której już mówiliśmy.

S.O.: W latach dziewięćdziesiątych Kościół odgrywał istotną rolę w życiu politycznym Polski. Poprzez konserwatywne ugrupowania miał wpływ na kształtowanie prawa oraz decyzje polityczne. Historyk profesor Antoni Dudek zauważył, że w tamtym okresie wpływ Kościoła był tak duży, że przekładał się nawet na to, kogo wybierano na premiera.

Z drugiej strony warto zauważyć, że publiczne manifestowanie religijności przez polityków było w latach dziewięćdziesiątych zjawiskiem powszechnym i wpisywało się w szerszy kontekst relacji państwo – Kościół. Premier Hanna Suchocka dopominała się wręcz o to, by Kościół zabierał głos w ważnych sprawach państwa: „W obliczu kwestionowania wartości, jakie stały u podstaw mozolnie odbudowywanego po 1989 roku państwa prawa, oczekiwany jest głos Kościoła”.

A.N.: Po latach Aleksander Kwaśniewski w książce „Prezydent” stwierdził: „Uznaję Kościół za istotną część naszej historii, naszego dziedzictwa, naszej kultury”. O Janie Pawle II mówił natomiast: „Papież okazał się nie tylko człowiekiem Kościoła, ale wielkim humanistą i osobą, która potrafiła swoje wizje, brzmiące na początku jak proroctwa, wcielić w życie”.

Mieliśmy też polityków wprost ultrakonserwatywnych, jak Hanna Gronkiewicz-Waltz z Platformy Obywatelskiej, która przez dwanaście lat była prezydentką największego polskiego miasta. „Pani prezydent zawsze była zaprzyjaźniona z Panem Bogiem i Kościołem” – to słowa kardynała Kazimierza Nycza, które padły podczas mszy dziękczynnej za warszawską prezydenturę Hanny Gronkiewicz-Waltz pod koniec 2018 roku.

Kaczyński: Poza kościołem tylko nihilizm

Zaprzysięgły wróg PO Jarosław Kaczyński podczas spotkania z Rodziną Radia Maryja w 2015 roku wyznał: „Fundamentem polskości jest Kościół i jego nauka”. Cztery lata później w Pułtusku mówił ostrzej: „Kto podnosi rękę na Kościół, chce go zniszczyć, podnosi rękę na Polskę”. W tym samym roku podczas lubelskiej konwencji Prawa i Sprawiedliwości przekonywał: „Kościół był i jest głosicielem i dzierżycielem jedynego powszechnie znanego w Polsce systemu wartości”.

S.O.: Przypomnę, że wtedy Kaczyński stwierdził również, że „poza Kościołem jest tylko nihilizm”. Trzeba przyznać prymasowi Polski Wojciechowi Polakowi, że szybko odciął się od tych słów. Z kolei Jarosław Gowin podszedł do tych opowieści Kaczyńskiego z dużym zrozumieniem. Nihilizm był dla szefa PiS na tyle kluczowym pojęciem, że w 2014 roku umieścił go w partyjnych dokumentach programowych.

A.N.: Tak czy inaczej Kościół, bombardowany zalotami ze wszystkich stron sceny politycznej, oczekiwał traktowania na specjalnych zasadach. Zostawiając polityków na boku, w 2007 roku kardynał Stanisław Dziwisz powiedział bez ogródek: „Nie można traktować Kościoła jak zwykłego podmiotu. Nasza historia i misja wymagają wyjątkowego podejścia ze strony państwa”.

Z czasem głos biskupów brzmiał coraz bardziej stanowczo. Gdy tylko w Sejmie pojawiała się ustawa, która choćby ocierała się o prawa osób LGBTQ+, prawa kobiet czy świeckość szkoły, episkopat protestował. Kardynał Kazimierz Nycz w 2013 roku powiedział: „Neutralność światopoglądowa nie może oznaczać wyrzucenia religii z przestrzeni publicznej. To nie jest żaden laicyzm. To choroba Zachodu, której musimy się wystrzegać”.

Podczas jednej z debat o rozdziale Kościoła od państwa biskup Ignacy Dec stwierdził: „Kościół ma prawo obecności we wszystkich przestrzeniach życia narodowego. Nie jesteśmy sektą, która ma siedzieć w zakrystii”.

S.O.: W istocie, Kościół nie siedział. Otwierał szkoły, przejmował szpitale, budował własne uczelnie, był zapraszany do konsultacji ustawowych, często miał więcej do powiedzenia niż związki zawodowe. A im bardziej domagał się przywilejów, tym bardziej politycy bali się sprzeciwu.

Dominikanin Paweł Gużyński zauważył, że zwłaszcza lata dziewięćdziesiąte urządziły Kościół w przestrzeni publicznej. „Kościół w Polsce posiadał wówczas dwa niezaprzeczalne atuty. Dyskontował swój wkład w odzyskanie niepodległości oraz »miał swojego« papieża. Sądzę, że cieszył się mirem społecznym bardziej z tych właśnie powodów niż przez wzgląd na głoszoną Ewangelię” – tłumaczył Gużyński w wywiadzie z „Kulturą Liberalną”.

A.N.: Zamiast oświeconych elit mieliśmy, a może nadal mamy, w Polsce klasę zarządzającą, która od konferencji naukowej woli pielgrzymkę. Przez długi czas podporządkowane narracji narodowo-katolickiej były media, a kulturę wysoką marginalizowano na rzecz sakralnej cepelii. Dość wspomnieć Bogdana Zdrojewskiego, ministra kultury z PO, który wiele milionów złotych z publicznej kiesy przeznaczył na budowę Świątyni Opatrzności Bożej (pod pozorem udziału w budowie muzeum), oraz na listy Karola Wojtyły i jego przyjaciółki Teresy Tymienieckiej. Przede wszystkim jednak politykom brakowało odwagi, by ukrócić uprzywilejowanie Kościoła.

[...]

Fundusz kościelny kwitnie

S.O.: Po 1989 roku zaczęto mówić o likwidacji funduszu i zastąpieniu innym systemem, na przykład dobrowolnym odpisem podatkowym w związku z utworzeniem Komisji Majątkowej. Komisję powołano na mocy ustawy w 1989 roku, jeszcze przed wyborami czerwcowymi, aby zajęła się zwrotem majątku zagarniętego przez PRL Kościołowi katolickiemu – w kolejnych latach powstały jeszcze cztery komisje dla innych związków wyznaniowych. Fundusz się wtedy ostał, a z biegiem czasu wyszło na jaw, jak genialną maszynką transferującą państwowe środki do kieszeni hierarchów kościelnych okazała się komisja. Chcesz pewnie szerzej opowiedzieć o jej skandalicznych działaniach?

A.N.: Komisja dla Kościoła katolickiego działała przy Ministerstwie Spraw Wewnętrznych od 1989 roku, a w jej skład wchodzili przedstawiciele rządu i Kościoła. Brzemienne w skutki okazało się zwłaszcza niewyznaczenie żadnego trybu odwoławczego od decyzji komisji. W związku z tym jej orzeczenia były ostateczne. W ustawowym terminie, do końca 1992 roku, do komisji wpłynęło ponad 3 tysiące wniosków, z których do końca jej działalności dziewiętnaście lat później załatwiono połowę – w formie ugody.

W wyniku działalności komisji Kościoły i zakony uzyskały:

  • Ponad 500 nieruchomości o wartości około 5 miliardów złotych i 66 tysięcy hektarów ziemi.
  • Dodatkowo 76 tysięcy hektarów przekazała Kościołowi Agencja Nieruchomości Rolnych, a Lasy Państwowe – kolejne 4 tysiące hektarów.
  • Do tego trzeba dodać rekompensaty i odszkodowania przekraczające kwotę 143,5 miliona złotych.

S.O.: Okazało się, że nikt w komisji nie prowadził rejestrów wniosków, nie odnotowywał dat, treści ani zakresu spraw. Nie tworzono protokołów głosowań, akta były nieuporządkowane.

A.N.: Często ten sam wniosek był rozpatrywany wielokrotnie, rekord to piętnaście razy. Z powodu braku kontroli nad tym, kto pobierał dokumenty, brakuje akt dotyczących kilkudziesięciu spraw. Nieruchomości przekazywano czasem bez sprawdzenia, czy należą do skarbu państwa – jeden przypadek dotyczył ziemi prywatnej. Komisja nie była kontrolowana przez żadne państwowe organy.

Działalność komisji podsumowano w raporcie kancelarii premiera, ale dokument został utajniony. Opublikowano tylko niektóre jego fragmenty.

S.O.: Centralną postacią komisji okazał się Marek Piotrowski, były esbek, który od 2000 roku reprezentował w niej wiele zakonów i parafii. Dzięki niemu sprawy nabierały błyskawicznego tempa – na przykład elżbietanki czekały dziesięć lat na zadośćuczynienie, a po zatrudnieniu Piotrowskiego sprawa została załatwiona w kilka dni. Następnie Piotrowski pośredniczył w sprzedaży ziemi zakonnej biznesmenom, głównie Jackowi Domogale. Według Izabeli Kacprzak, która pisała o tym w „Rzeczpospolitej”, działał wspólnie z księdzem Bronisławem Fidelusem, proboszczem bazyliki Mariackiej.

A.N.: Według Marcina Pietraszewskiego, Marcina Kowalskiego i Piotra Głuchowskiego, autorów reportaży „Katedra nostra” oraz „»Tata« i siostry”, dawnego esbeka wprowadził do Komisji Majątkowej ksiądz Tadeusz Nowok. Był on jednym z dwóch współprzewodniczących komisji i proboszczem jednej z parafii w Bielsku-Białej, gdzie mieszkał Piotrowski – poznali się w 1997 roku.

Za pośrednictwem Nowoka Piotrowski zawarł znajomość z biskupem Piotrem Liberą, z którym Nowok był w seminarium w Katowicach. W ten sposób esbek został, jak twierdzą informatorzy dziennikarzy, nieformalnym doradcą ekonomicznym biskupa, a pośrednio – episkopatu. Już w 1998 roku Piotrowski czuł się jak u siebie w siedzibie biskupów przy skwerze Kardynała Wyszyńskiego w Warszawie. „Spotykałem go bardzo często w stołówce (...). Oczywiście nie wiedziałem nic o jego przeszłości ani o tym, czym naprawdę się zajmuje. Myślałem tak: jeśli ktoś od nas go zaprosił do współpracy, to go sprawdził” – powiedział biskup Tadeusz Pieronek trzem dziennikarzom „Gazety Wyborczej”.

Dzięki znajomości z esbekiem ksiądz Nowok robił intratne interesy. Jako współprzewodniczący komisji doprowadził do przekazania jednej z parafii czterech dziesięciohektarowych działek, między innymi pod stokami Dębowca i Szyndzielni. Zaraz potem sprzedał dwie z nich. Jedną sobie, drugą – Piotrowskiemu.

1500 ha za odebrane 69 ha

S.O.: Wspomniałeś o albertynkach. Najlepiej zapamiętałem sprawę Towarzystwa Pomocy im. św. Brata Alberta w Krakowie, które przed komisją reprezentował właśnie Piotrowski. Po wojnie albertynki straciły 69 hektarów. Tymczasem były esbek miał zwyczaj przynoszenia komisji dokumentów z bardzo zaniżonymi cenami gruntów. W tym przypadku zakonnice otrzymały rekompensatę w postaci 1500 hektarów na Śląsku i w Małopolsce.

O komisji było też głośno, gdy przyznała bazylice Mariackiej i opactwu cystersów ziemię należącą do Krakowa bez kompletu dokumentów i bez informowania miejskich urzędników. Okazało się wtedy, że Komisja Majątkowa antydatowała dokumenty. Prezydent miasta Jacek Majchrowski nie mógł się jednak odwołać od decyzji komisji – pozostało mu tylko prosić Kościół „o przyzwoitość”.

A.N.: Te działki Kościół w wielu przypadkach szybko i z ogromnym zyskiem sprzedawał prywatnym właścicielom. Jednym z prominentnych przedstawicieli Komisji Majątkowej ze strony kościelnej był biskup Piotr Libera, od 1996 roku biskup pomocniczy w diecezji katowickiej. Według ustaleń dziennikarzy śledczych przy okazji prac w komisji wzbogaciła się jego bratanica. Dziennikarze „Gazety Wyborczej” dotarli do akt sprawy karnej, z których wynika, że bratanica Libery w grudniu 2006 roku za 110 tysięcy złotych kupiła działkę w pobliżu lotniska w Pyrzowicach. Nie miała na to środków ani nawet zdolności kredytowej. Z pomocą przyszła jej przygodnie poznana w kościele Beata Z., pracownica śląskiego miliardera, która zgodziła się wziąć na siebie połowę kredytu na zakup ziemi. Pięć miesięcy po zakupie ziemi bratanica biskupa sprzedała grunt za 430 tysięcy złotych. „Nic nie wiedziałem o tej transakcji” – przekonywał Libera w „Wyborczej”.

Komisję Majątkową będziemy pamiętać jako instytucję skorumpowaną, niekontrolowaną, podatną na układy i wpływy. Jej działalność doprowadziła do gigantycznych transferów majątku publicznego do Kościoła i prywatnych rąk. Decyzją rządu i biskupów w 2011 roku komisję zlikwidowano, a sprawy, których nie zdążyła rozpatrzyć, miały przejąć sądy.

S.O.: Ciekawe są kierunki debaty, która toczy się w Polsce na temat likwidacji przywilejów kościelnych. Okazuje się, że ma ona charakter głęboko ideologiczny.

A.N.: Dzięki analizie politologa doktora Artura Skorka możemy prześledzić dyskusję wokół Komisji Majątkowej i Funduszu Kościelnego[192]. Jednak kwestia ogromnych transferów pieniędzy na linii państwo – Kościół nie kończy się na tych dwóch instytucjach.

W 2004 roku dyskusję na ten temat rozpoczęła lewica, wtedy w postaci SLD, oraz niezależni publicyści i działacze świeccy. Podnoszono naruszenie zasad sprawiedliwości społecznej: Kościół, instytucja będąca największym posiadaczem ziemskim w kraju po skarbie państwa, otrzymuje fundusze z budżetu, podczas gdy brakuje środków na potrzeby społeczne. Ryszard Kalisz podkreślał: „W sytuacji, gdy ludziom nie starcza na jedzenie, dopłacamy do najbogatszej instytucji w kraju”.

Podnoszono też, że finansowanie Kościoła narusza konstytucyjny rozdział państwa od Kościoła. Wanda Nowicka, wicemarszałkini Sejmu z ramienia Ruchu Palikota, argumentowała: „Nie jesteśmy państwem wyznaniowym – konstytucja mówi jasno: Kościół i państwo są od siebie niezależne”. Janusz Palikot nazwał Fundusz Kościelny reliktem ustawy podpisanej przez Bolesława Bieruta: „To, co łączy PRL i III RP, to Fundusz Kościelny. Pora przerwać ten ciąg hańby”.

S.O.: Odpowiadali im przeciwnicy ograniczenia przywilejów kościelnych, którzy mieli swoje racje. Powtarzano jak mantrę, że Kościół odegrał kluczową rolę w zachowaniu tożsamości narodowej, oporze wobec komunizmu, działalności społecznej. Joanna Kluzik-Rostkowska, która w kilka lat z PiS zawędrowała do PO, twierdziła: „Kościół był jedyną ostoją wolności, gdy władza kneblowała usta”. Jarosław Kaczyński mówił zaś: „To nie jest debata o pieniądzach, to walka z Kościołem jako takim”.

W zasadzie trudno się pozbyć wrażenia, że utrzymanie przywilejów kościelnych służy tyleż samemu Kościołowi, co partiom politycznym. Taki „godnościowy” temat jest niebywale wdzięczny: nie dość, że pozwala politykom zapunktować u hierarchów, to jeszcze przykrywa inne pilne sprawy. O ograniczeniu przywilejów kościelnych można debatować bez końca, a przecież Fundusz Kościelny i Komisja Majątkowa to tylko przykłady specjalnego potraktowania Kościoła przez państwo. Co jeszcze?

Zwolnienia z podatku

A.N.: Kościół katolicki w Polsce korzysta z dobrodziejstw fiskalnych, które czynią go praktycznie nietykalnym podmiotem gospodarczym: nie płaci podatku dochodowego (CIT) od działalności duszpasterskiej i sakramentalnej, a tace, darowizny i spadki na rzecz Kościoła są zwolnione z podatku. Według różnych szacunków roczne wpływy z tytułu ofiar składanych przez wiernych wynoszą od 1,2 miliarda złotych do nawet 6 miliardów złotych.

Idźmy dalej. Duchowni korzystają z ryczałtu ewidencjonowanego – wysokość zależy od liczby mieszkańców parafii i wielkości miejscowości. Przykładowo: proboszcz w dużym mieście może płacić miesięcznie około 400 złotych podatku, podczas gdy jego dochody z chrztów, pogrzebów, ślubów czy kolędy mogą sięgać kilkudziesięciu tysięcy – i nie podlegają kontroli skarbowej.

Kościół prowadzi także działalność gospodarczą poprzez fundacje, stowarzyszenia i kościelne osoby prawne. Do najczęściej prowadzonych działalności należą: wydawnictwa, media takie jak Radio Maryja czy telewizja Trwam, szkoły i uczelnie, domy pielgrzyma i rekolekcyjne, hotele, pensjonaty i ośrodki wypoczynkowe, muzea i ośrodki kultury. Często bez obowiązku prowadzenia pełnej księgowości czy płacenia CIT. Przychody z tego tytułu szacowane są na 3-5 miliardów złotych rocznie.

Kościół otrzymuje subwencje z budżetu Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego na renowację kościołów i budowę nowych świątyń – w 2021 roku było to ponad 50 milionów złotych. Z Funduszu Kościelnego przekazywane są środki między innymi na składki ZUS duchownych – w 2020 roku wartość funduszu wyniosła 200 milionów złotych, a w 2024 roku zaplanowano 275,7 miliona.

Samorządy finansują lokalne inicjatywy kościelne, remonty plebanii, organizację procesji, festynów parafialnych, przydzielają też grunty komunalne Kościołowi za symboliczne kwoty – często 1 zł za działkę wartą setki tysięcy złotych.

S.O.: W tym miejscu dla porównania można dodać, że zwykły przedsiębiorca musi prowadzić pełną księgowość, rozliczać podatki VAT i PIT, opłacać składki ZUS i podlegać kontrolom. Kościół jako instytucja nie tylko nie podlega takim rygorom, ale też korzysta z przywilejów niedostępnych żadnej innej organizacji społecznej czy gospodarczej w Polsce.

A.N.: Muszę wymienić te przywileje do końca, bo rozmawialiśmy o religii w szkole, a trzeba dodać, że lekcje religii nie prowadzą się same. Wynagrodzenia dla około 30 tysięcy nauczycieli religii (w tym świeckich, księży i zakonnic) pochłaniają rocznie około 1,5 miliarda złotych z budżetu państwa. Państwo przeznacza też około pół miliarda złotych rocznie na wsparcie prowadzonych przez Kościół placówek edukacyjnych i opiekuńczych.

Ten temat wiąże się z korzyściami czerpanymi z dużego zasobu nieruchomości, które Kościół wynajmuje lub dzierżawi.

Według szacunków przynosi mu to 3-4 miliardy złotych rocznie.

Kościół w Polsce długo uchodził za instytucję nietykalną. Duchowni byli stróżami moralności, obrońcami narodu, świadkami wiary. Tymczasem za tą fasadą funkcjonował system, który przez lata służył do prania pieniędzy, wyłudzania podatków i wykorzystywania naiwności wiernych. Świętość została wyceniona, a niebo sfakturowane.

Fikcyjne darowizny

S.O.: Najbardziej rozpowszechniony proceder, w którym brał udział kler – nawet nadal bierze – to fikcyjne darowizny. Jak to funkcjonowało?

A.N.: Przedsiębiorcy przekazywali duże sumy na konto parafii lub fundacji, ksiądz wystawiał potwierdzenie darowizny, a potem... pieniądze wracały. Obie strony były zadowolone: duchowny brał procent, a darczyńca miał „koszt” do odliczenia od podatku.

Wiosną 2024 roku funkcjonariusze Centralnego Biura Antykorupcyjnego zatrzymali proboszcza jednej z parafii na warszawskim Bródnie. Z ustaleń śledczych wynikało, że przez cztery lata duchowny kierował fikcyjnym mechanizmem darowizn, co naraziło skarb państwa na straty przekraczające 5 milionów złotych. Kilkunastu przedsiębiorców – donatorzy, jak ich określono – przekazywało „ofiary” na cele kultu religijnego, co umożliwiało im pomniejszenie należnego podatku dochodowego. Kwoty, które krążyły w tym procederze, liczone były nie w setkach tysięcy, lecz w dziesiątkach milionów.

Ksiądz poświadczał nieprawdę. Przedstawiał dokumenty, które miały potwierdzać przyjęcie darowizn na rzecz Kościoła. W rzeczywistości była to operacja optymalizacji podatkowej – zyskiwali biznesmeni, a duchowny... również nie zostawał z pustymi rękami. Oprócz zarzutu współudziału w fikcyjnym obrocie darowiznami postawiono mu zarzut przywłaszczenia co najmniej 200 tysięcy złotych[193].

S.O.: Był czas, kiedy w polskim biznesie darowizna na rzecz Kościoła uchodziła nie tylko za gest pobożności, lecz także wyraz dobrej orientacji w układach.

A.N.: Licheń, Częstochowa, parafia Świętej Brygidy w Gdańsku, którą kierował Henryk Jankowski, imperium medialne Tadeusza Rydzyka – mówimy o ogromnych kwotach od państwa, ale to wszystko rozwijało się także dzięki hojności wiernych. Nierzadko hojność ta miała swoją cenę i drugie dno.

Pozostając w Gdańsku, podajmy przykład Marcina Plichty, twarzy afery Amber Gold. Gdy po pierwszym finansowym przekręcie związanym z siecią Multikasa Plichta trafił do więzienia, postanowił... podziękować Bogu za łagodny wyrok. Miało to bardzo konkretny wymiar: podarował dominikanom w Gdańsku ponad milion złotych. Oficjalnie, bo w rzeczywistości suma była trzykrotnie wyższa.

S.O.: Darowizny na cele kultu religijnego to wygodny sposób na pranie pieniędzy. Trudny do uchwycenia dla fiskusa, niemal niemożliwy do zweryfikowania.

A.N.: W latach dwutysięcznych bohaterem głośnej afery został Artur K., biznesmen zamieszany w aferę paliwową. Prokuratura zarzuciła jego grupie wypranie niemal 200 milionów złotych i wyłudzenia na jeszcze większą skalę. Pomoc nadeszła z Jasnej Góry. Generał zakonu paulinów, ojciec Izydor Matuszewski, pożyczył żonie oskarżonego 2,5 miliona złotych. Uzasadnienie? Artur K. miał być człowiekiem „szczególnie zaangażowanym w działalność charytatywną”.

W zakonie narastał sprzeciw wobec takich zagrywek. Ojciec Marian Lubelski, nowy przeor Jasnej Góry i z wykształcenia prawnik, kwestionował relacje zakonu z „lobby ekonomicznym”, które wyhodował jego poprzednik. Ale rozmach tych działań okazał się już zbyt wielki. „Paulini szukają pieniędzy, gdzie się da. Czasem nie najlepiej” – mówił informator Mirosława Ikonowicza, autora głośnego reportażu „Nieświęte interesy paulinów” w tygodniku „Przegląd”.

S.O.: O ile pamiętam, o tego rodzaju sprawy otarli się też hierarchowie?

Afera Stella Maris

A.N.: Arcybiskup Damian Zimoń poręczył za szefa Prokuratury Apelacyjnej w Katowicach Jerzego H., który wyłudził ponad milion złotych od firm państwowych i prywatnych. Arcybiskup Andrzej Dzięga poręczył za dyrektora szczecińskiego ZUS podejrzanego o korupcję.

Największa afera wybuchła w Gdańsku. Wydawnictwo Stella Maris kierowane przez księdza Zbigniewa B., byłego kapelana arcybiskupa Tadeusza Gocłowskiego, stanowiło epicentrum mechanizmu prania pieniędzy na ogromną skalę. Spółki płaciły za fikcyjne usługi – doradztwo, promocję, marketing – a pieniądze szły na konto wydawnictwa. Stella Maris wystawiała faktury za prowizję – od 3 do 5 procent – a reszta środków krążyła między firmami i duchowieństwem. W sumie z ponad dwudziestu spółek wypompowano ponad 67 milionów złotych[199].

Wydawnictwo nie miało kompetencji, by wykonywać usługi, za które wystawiało faktury. Ale wszystko działało jak w zegarku – aż do momentu, gdy proboszcz przestał płacić podatki. Długi wobec urzędu skarbowego, ZUS i dostawców zaczęły się piętrzyć. Adwokaci Stella Maris wystąpili o zwrot 7 milionów złotych nadpłaconego VAT, uznając, że skoro faktury były fikcyjne, należą się im zwroty. To już było za wiele nawet dla urzędników. Afera wybuchła z pełną siłą.

S.O.: W debacie publicznej często podnosi się kwestię przejrzystości finansów Kościoła katolickiego w Polsce. Brak transparentności w zarządzaniu majątkiem i finansami Kościoła rodzi pytania o zasadność przyznawanych przywilejów i wsparcia finansowego. Myślę, że warto powiedzieć jeszcze o aferze salezjańskiej – jednej z największych, jeśli nie największej, pod względem skali strat finansowych.

Afera salezjańska

A.N.: To opowieść o setkach milionów złotych, które zniknęły z kont, o walizkach, przelewach i sumieniach. W porównaniu z tymi kwotami tylko jako ciekawostkę można dodać, że kardynał Tarcisio Bertone, salezjanin – i były sekretarz stanu Stolicy Apostolskiej – przez lata uosabiał styl sprawowania władzy, który z ubóstwem miał niewiele wspólnego.

Prasa ujawniła, że z Fundacji Dzieciątka Jezus kardynał dostał co najmniej 200 tysięcy euro na remont luksusowego 600-metrowego apartamentu w Palazzo San Carlo, do którego się przeniósł, gdy objął funkcję sekretarza stanu. Kardynał zaprzeczył. „Moje mieszkanie to niecałe 300 metrów kwadratowych i mieszka tu również wspólnota trzech sióstr, pomagających mi w pracy”[200] – prostował Bertone. Remont był jego zdaniem niezbędny, gdyż apartament był „zniszczony i nieużywany od lat”, a kardynał musiał zapłacić za niego 300 tysięcy euro... z własnych oszczędności i za zgodą papieża, którym był wtedy Benedykt XVI.

W apartamencie mieszkał też prałat Lech Piechota, sekretarz kardynała. O tym, że dostał pieniądze z fundacji, Bertone dowiedział się, gdy pokazano mu faktury. Tłumaczył, że sam nie upoważniał fundacji do płacenia rachunków.

W tym samym czasie miliony euro z watykańskiej kasy pobierał inny kardynał – Giovanni Becciu, jedna z najpotężniejszych osób w Stolicy Apostolskiej. Pieniądze szły do rodziny, kochanki i znajomych Włocha. Jednym z przeciwników Becciu był australijski kardynał George Pell, który próbował reformować watykańskie finanse. Becciu negował uprawnienia Pella do kontroli rachunków Sekretariatu Stanu. Miał też, jak twierdzą dziennikarze, zapłacić za sfabrykowane oskarżenie przeciwko Pellowi, który trafił do więzienia. Australijski Sąd Najwyższy uniewinnił go po trzech latach.

Fatalne inwestowanie na giełdzie

S.O.: W Polsce mamy własną historię z Bankiem Watykańskim w roli głównej. Kwota malwersacji – kilkaset milionów – zwala z nóg. Jak działał ten przekręt?

A.N.: Ksiądz Ryszard M., prezes Fundacji Pomocy dla Młodzieży im. Świętego Jana Bosko w Lubinie, imponował w kręgach duchownych znajomościami w świecie biznesu i inwestorskim doświadczeniem. Ma giełdowe know-how, to może by pomógł?

Do księdza Ryszarda zgłaszali się indywidualni duchowni, instytucje kościelne, zakony. On i jego koledzy wozili walizki z kasą do rzymskiej centrali, by poprzez Bank Watykański transferować je na parkiety Nowego Jorku, Londynu i Amsterdamu. Osoby znające sprawę mówiły mi, że Ryszard M. otrzymywał od wysokich hierarchów sporą gotówkę. Rekordem był milion dolarów.

Ksiądz Grzegorz S., były dyrektor szkoły przy parafii Świętego Jana Bosko w Lubinie, zeznał: „M. uzyskiwał pieniądze we Włoszech, sam je stamtąd przywoziłem. Od biskupów Werony, Wenecji i innych miast. M. dwukrotnie przywoził z Włoch gotówkę. Ja osobiście z konta watykańskiego podjąłem 60 albo 100 tysięcy dolarów”.

S.O.: Jak to w takich sytuacjach bywa, w tym planie był jeden słaby punkt. Na giełdzie można wygrać albo przegrać...

A.N.: Gdyby indeksy wciąż rosły, pewnie długo jeszcze nikt nie dowiedziałby się o tej sprawie. Tyle że po wszystkich kombinacjach z rajami podatkowymi i giełdami do europejskich klientów wracało o wiele mniej środków – przepadły blisko 133 miliony złotych.

Jeden z kurierów zmarł w trakcie misji 4 czerwca 2001 roku, kiedy poszedł wykąpać się w Morzu Tyrreńskim. Lekarz, który przeprowadził oględziny zwłok, opowiadał rodzinie o rozbitej głowie i połamanych kręgach szyjnych.

Kiedy sprawa zrobiła się głośna, ksiądz Ryszard M. wyjechał za granicę, wrócił z adwokatem i udał się na przesłuchanie do prokuratury. Okazało się jednak, że chodzi o zupełnie inną sprawę, przynajmniej tak się wtedy wydawało. Ksiądz został aresztowany jako podejrzany o udział w tak zwanej aferze salezjańskiej. Wyszedł po roku.

Salezjanie z Dolnego Śląska w latach 1999-2001 wzięli w Kredyt Banku sześćdziesiąt pięć pożyczek, w sumie na 418 milionów złotych. Kredyty zostały udzielone na budowę obiektów sakralnych, ale szły na zakup nieruchomości, na prywatne wydatki, na spłatę poprzednich długów, a część – w sumie ponad 100 milionów złotych – rozpłynęła się w powietrzu.

S.O.: Jak był zorganizowany ten proceder?

Pożyczki na słupy

A.N.: Zakonnicy brali pożyczki na „słupy”. Wystawiali wiernym papiery o zdolności kredytowej uwiarygodnione zaświadczeniami o zatrudnieniu w instytucjach przykościelnych. W sumie sto dwadzieścia osób wprost z banku szło z gotówką do salezjanów. Skończyło się na tym, że salezjanie wyciągali klerykom z szafek w seminarium dowody osobiste, kserowali je i składali w banku wnioski o pożyczkę.

Wspólnym mianownikiem obu afer okazał się ksiądz Ryszard. To on zdecydował się na metodę „na słupa”, a część kredytów salezjanie zaciągali, by pokryć giełdowe straty z afery związanej z Bankiem Watykańskim.

S.O.: A co ze zwykłymi ludźmi, którzy nabrali kredytów, bo chcieli pomóc duchownym?

A.N.: Do ich drzwi pukał komornik, a nie mieli za wiele, w końcu całe pieniądze oddawali salezjanom. To byli prości ludzie, często żyli z rent albo głodowych pensji. Jak Waldemar, głowa pięcioosobowej rodziny. Kredyt poręczył on, jego żona i córka.

W reportażu z cyklu „Uwaga!” w TVN ze łzami w oczach prosił komornika o litość: „Zajął mi pan już całe wynagrodzenie i chce mnie pan pognębić bardziej niż salezjanie?”. Kiedy komornik spisał jego majątek, zadzwonił do inspektorii salezjanów. „Niech się pan odpierdzieli” – usłyszał.

Ksiądz Ryszard miał dla tych ludzi tylko przeprosiny. W sądzie stwierdził, że wszystko skończyłoby się dobrze, gdyby w 2001 roku media nie ujawniły całej afery, a on nie poszedłby do aresztu. Po wielu latach procesu dostał wyrok: osiem lat więzienia i 50 tysięcy złotych grzywny.

Okładka książki Obirka i Nowaka „Gehenna”

„Gehenna. Kościelna okupacja Polski” Artura Nowaka i Stanisława Obirka (Wydawnictwo Agora 2025) dostępna jest już w księgarniach i online.

;
Na zdjęciu Stanisław Obirek
Stanisław Obirek

Teolog, historyk, antropolog kultury, profesor nauk humanistycznych, profesor zwyczajny Uniwersytetu Warszawskiego, były jezuita, wyświęcony w 1983 roku. Opuścił stan duchowny w 2005 roku, wcześniej wielokrotnie dyscyplinowany i uciszany za krytyczne wypowiedzi o Kościele, Watykanie. Interesuje się miejscem religii we współczesnej kulturze, dialogiem międzyreligijnym, konsekwencjami Holocaustu i możliwościami przezwyciężenia konfliktów religijnych, cywilizacyjnych i kulturowych.

Na zdjęciu Artur Nowak
Artur Nowak

Adwokat, publicysta i pisarz. Współautor książki „Żeby nie było zgorszenia. Ofiary mają głos” o ofiarach księży pedofilów, autor „Kroniki opętanej” – historii egzorcyzmowanej nastolatki oraz „Dzieci, które gorszą”, w której oddaje głos dzieciom i partnerkom kapłanów. W swojej praktyce adwokackiej wielokrotnie reprezentował pokrzywdzonych w sprawach, dotyczących pedofilii.

Komentarze