Bliskie stosunki z Turcją rządzoną przez Erdoğana uznawane są za próbę budowy nowego formatu bezpieczeństwa, opartego na sojuszu Polska-Węgry-Turcja. Na wzajemne relacje warto jednak spojrzeć z nieco szerzej perspektywy
Prezydent Andrzej Duda zakończył dwudniową wizytę w Turcji – narosły wokół niej kontrowersje dotyczące kwestii fundamentalnych. Część komentatorów uznała, że dialog z Recepem Tayyipem Erdoğanem to polityka umacniania władzy dyktatorów, a samą wizytę czytano w kontekście bieżących wydarzeń – m.in. uprowadzenia Romana Protasiewicza przez służby Aleksandra Łukaszenki. Zwłaszcza, że nieco ponad dwa tygodnie wcześniej Erdoğan odbył rozmowę telefoniczną z białoruskim prezydentem, w czasie której obaj przywódcy omawiali możliwości zbliżenia obu państw oraz zacieśnienia współpracy regionalnej.
Gwoździem programu było podpisanie umowy na zakup przez Polskę 24 uzbrojonych dronów Bayraktar BT2. Pierwsze z nich trafią do naszego kraju do końca 2022 roku, a całość zamówienia ma zostać zrealizowana do końca 2024 roku. Maszyny o rozpiętości skrzydeł 12 metrów osiągają pułap 8 tys. m, zasięg 150 km i sprawdziły się w licznych konfliktach, w które zaangażowana jest Turcja.
Między innymi w Syrii, Libii i Górskim Karabachu, co też jest przyczyną politycznych wątpliwości wokół ich zakupu.
Rozwój tureckiego przemysłu zbrojeniowego i modernizacja armii od kilku lat są na szczycie listy priorytetów Ankary. Nic więc dziwnego, że państwowa agencja informacyjna Anatolia o wizycie prezydenta Polski poinformowała nagłówkiem: „Turcja po raz pierwszy w historii dostarczy drony państwu członkowskiemu NATO i UE”.
Podobnie w kategorii sukcesu i polityki asertywności przedstawiano wcześniej zakup przez Turcję systemu obrony przeciwrakietowej i przeciwlotniczej S-400 od Rosji, który wywołał silną reakcję NATO i spowodował nałożenie na Ankarę sankcji przez USA.
Ankara dokonuje pewnej rewizji dotychczasowej polityki, a nawet redefinicji podstawowych pojęć i wartości. Wszystko pod szyldem tzw. Nowej Turcji, z którą Europa wciąż nie ma bladego pojęcia, co zrobić.
„Nowa Turcja” od dobrych kilku lat pojawia się niemal w każdym przemówieniu, na wyborczych plakatach i billboardach. Nie ma obowiązującej definicji, ale też nikt jej nie potrzebuje. Wszyscy wiedzą, że to po prostu państwo jednego człowieka.
Recep Tayyip Erdoğan swoją karierę rozpoczynał w latach 90. jako burmistrz Stambułu. W 2003 roku, po sukcesie wyborczym założonej niespełna dwa lata wcześniej Partii Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP), został premierem i od tego czasu nieprzerwanie sprawuje władzę, od 2014 roku jako prezydent.
Mimo swojej nieskrywanej konserwatywnej, islamistycznej orientacji, początkowo postrzegany był jako polityk proeuropejski. W pierwszych latach rządów zrealizował szereg reform mających przybliżyć Ankarę do spełnienia kryteriów kopenhaskich – to zbiór kryteriów, które muszą spełnić państwa chcące przystąpić do UE. Dziś coraz więcej osób podejrzewa, że była to zasłona dymna, mająca ułatwić mu podporządkowanie sobie armii, tradycyjnie gotowej odsunąć od władzy każdego, kto narusza zasadę świeckości państwa. Osłabieniu i rozbiciu jedności wojska posłużyły m.in. serie sfingowanych procesów, w których skazano oficerów o wysokiej randze.
Kiedy w lipcu 2016 roku doszło do próby zamachu stanu, uderzająca była nieudolność jego przeprowadzenia. Pucz został zdławiony jeszcze tej samej nocy. O jego organizację oskarżono Fetullaha Gülena. To religijny myśliciel, który w Turcji stworzył państwo w państwie – jego zwolennicy, zrzeszeni w nieformalnym ruchu Hizmet, zinfiltrowali kluczowe sektory państwa, takie jak armia, wymiar sprawiedliwości, szkolnictwo i media. Wprowadzony tuż po puczu stan wyjątkowy miał na celu nie tylko wyłapanie spiskowców, ale także likwidację całej sieci wpływów gülenistów.
W praktyce został wykorzystany do eliminacji jakichkolwiek głosów krytycznych – przeciwników prezydenta, którzy ani z zamachem stanu, ani z Gülenem nie mieli nic wspólnego.
Skala czystek była porażająca. Tylko w ciągu pierwszego tygodnia stanu wyjątkowego zatrzymano 7,5 tys. wojskowych (w tym 558 generałów), blisko 2,5 tys. sędziów i prokuratorów, 2 tys. policjantów i 6 tys. cywili. Dochodzeniem zostali objęci wszyscy wojskowi sędziowie i prokuratorzy. Zwolniono lub zmuszono do rezygnacji około 52 tys. osób – rezygnację złożyli m.in. wszyscy z ponad 1,5 tys. dziekanów uniwersytetów, dymisji których zażądała podległa rządowi Rada Wyższej Edukacji (YÖK).
"Również tylko w pierwszym tygodniu stanu wyjątkowego zamknięto 16 kanałów telewizyjnych, 23 stacje radiowe, 45 dzienników, 15 magazynów i 29 domów medialnych. Bilans kolejnych tygodni przedstawiał się podobnie.
Kiedy po dwóch latach stan wyjątkowy został zniesiony, zmiany systemu, który jeszcze przed próbą puczu przekształcono na prezydencki, były tak gruntowne, że pojęcie "Nowa Turcja" brzmiało nader trafnie. Obrany w ten sposób kurs Ankara utrzymuje do dziś.
Dlatego część komentatorów uważa, że rządzący nie powinni z Erdoğanem rozmawiać, a jakiekolwiek kontakty z Ankarą uznawane są za próbę budowy nowego formatu bezpieczeństwa, opartego na sojuszu Polska-Węgry-Turcja. Jednym z widomych znaków jego realizacji miała być wizyta prezydenta Erdoğana w Polsce, która odbyła się 2017 r. Na wzajemne relacje warto jednak spojrzeć z nieco szerzej perspektywy.
W kontekście wizyty prezydenta Dudy słowo-klucz to Sojusz Północnoatlantycki. W połowie czerwca w Brukseli odbędzie się ważny szczyt NATO – pierwszy z udziałem nowego prezydenta USA Joe Bidena – na którym dyskutowana będzie przyszłość Sojuszu. Znaczenie Turcji w strukturach NATO wciąż jest duże. W styczniu Turcja objęła dowództwo nad Siłami bardzo wysokiej gotowości, tzw. szpicą, zapewniając jednocześnie jej główny komponent bojowy (ok. 4,2 tys. żołnierzy). Siły te z definicji gotowe są do błyskawicznego przerzucenia w miejsce kryzysu, a pod dowództwem Turcji są również świetnie uzbrojone.
Rozmowy między prezydentami Dudą i Erdoğanem dotyczyły głównie kwestii bezpieczeństwa, tj. współpracy w ramach NATO i w zakresie formatów regionalnych Polska-Ukraina-Turcja oraz Polska-Rumunia-Turcja, ważnych dla bezpieczeństwa wschodniej flanki NATO. Podniesienie na poziom głów państw tego ostatniego trilogu było jednym z głównych celów wizyty.
Turcja niewątpliwie będzie dążyć do utrzymania silnej pozycji i uwzględnienia jej interesów. Również w kontekście unijnym. W ostatnich latach prezydent Erdoğan usiłował odwrócić wektor zależności – grając kartą kryzysu migracyjnego, udowadniał, że to nie on potrzebuje Brukseli, ale Bruksela jego.
Demonstracyjnym pokazem zmiany układu sił miał być też niedawny sposób potraktowania szefowej Komisji Europejskiej, Ursuli von der Leyen, dla której w czasie spotkania w Ankarze z prezydentem Erdoğanem oraz przewodniczącym Rady Europejskiej Charlesem Michelem zabrakło krzesła. Zdjęcia zdezorientowanej von der Leyen można potraktować jako obraz obecnego unijnego podejścia do Turcji.
Upraszczając, w obrębie wspólnoty ścierają się dwie koncepcje – francuska i niemiecka. Paryż stawia na twardy, niekiedy wręcz kolizyjny kurs wobec Ankary, Berlin na dialog.
Było to szczególnie widoczne w czasie zeszłorocznego kryzysu we wschodniej części Morza Śródziemnego, który obnażył potencjalnie niebezpieczeństwa zupełnego wykluczania i izolowania Ankary na forum międzynarodowym.
Wykluczeniem takim było utworzenie Wschodniośródziemnomorskiego Forum Gazowego, w gronie którego znalazły się Egipt, Izrael, Grecja i Cypr (czterech regionalnych wrogów Ankary), Jordania, Autonomia Palestyńska i Włochy. Forum – powstałe w strefie uznawanej przez Turcję za żywotną dla jej bezpieczeństwa, wpływów i roli w regionie – miało oczywisty antyturecki charakter i przyczyniło się do eskalacji bilateralnych i wielostronnych sporów. Niemcy podjęły się mediacji. Toczące się pod egidą Berlina nieformalne negocjacje nie przyniosły trwałego rozwiązania problemu, ale zapobiegły konfliktowi zbrojnemu.
Warto też zwrócić uwagę na – często pomijany – kontekst wewnętrzny.
Prezydent Turcji od ponad dekady realizuje strategię przekuwania międzynarodowej krytyki na wzrost poparcia wewnętrznego. Jednym z jej najbardziej spektakularnych przykładów było Światowe Forum Ekonomiczne w Davos w 2009 roku. Erdoğan celowo przerwał wypowiedź prezydentowi Izraela Szimonowi Peresowi słowami „Jeśli idzie o zabijanie, to wy doskonale wiecie, jak zabijać”, po czym wstał i oznajmiwszy, że więcej do Davos nie przyjedzie, wyszedł.
Na lotnisku witały go potem tysiące zwolenników, zachwyconych, że Turcja wstaje z kolan. Od tego czasu Erdoğan brawurowo wykorzystuje krytykę do przywracania swoim wyborcom dumy narodowej.
Nie oznacza to, że nie należy zajmować stanowczego stanowiska w kontekście dokonywanych przez Ankarę na szeroką skalę naruszeń praw człowieka, które szczególnie dotkliwie dotykają zwłaszcza Kurdów, czy ważyć słowa w komentarzach odnośnie takich decyzji, jak niedawne wycofanie się Turcji z konwencji stambulskiej.
Warto jedynie mieć świadomość, że prezydent Erdoğan wykorzysta to w swojej narracji o wrogich siłach, które usiłują zapobiec powrotowi Turcji do pełni potęgi (odwołania do wielkości imperium osmańskiego są już nad Bosforem nową normą). To zaś, w połączeniu z popularnością, jaką cieszą się w Turcji teorie spiskowe, realnie przekłada się na wyborcze głosy. A wzrostu poparcia Erdoğan dramatycznie potrzebuje w obliczu problemów wewnętrznych, przede wszystkim gospodarczych.
Agnieszka Rostkowska – niezależna dziennikarka, współpracuje m.in. z „Tygodnikiem Powszechnym” i tygodnikiem „Polityka”, autorka reporterskiej książki o Turcji „Wojownicy o szklanych oczach. W poszukiwaniu Nowej Turcji”.
Komentarze