0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Bartosz Banka / Agencja Wyborcza.plFot. Bartosz Banka /...

Nowym przewodniczącym Konferencji Episkopatu Polski został metropolita gdański abp Tadeusz Wojda (na zdjęciu). Zastąpi ultrakonserwatywnego arcybiskupa Stanisława Gądeckiego, który kierował episkopatem przez 10 lat. Z kolei abp. Marka Jędraszewskiego na stanowisku zastępcy przewodniczącego zastąpi abp Józef Kupny, metropolita wrocławski.

Abp Wojda przejmuje Kościół skrajnie upolityczniony, pogrążony w skandalach obyczajowych, oderwany od rzeczywistości społecznej. Gądecki i Jędraszewski uczynili Kościół częścią systemu władzy PiS. W zamian do instytucji kościelnych popłynął strumień państwowych dotacji. Poparcie dla PiS nie zakończyło się po wyborach, ostatnim aktem był skandaliczny list Gądeckiego do skazanych za nadużycie władzy Macieja Wąsika i Mariusza Kamińskiego: „Życie każdego z Panów ma wartość dla naszej wspólnej Ojczyzny i może przyczynić się do tego, by czynić ją bardziej sprawiedliwą”.

Gądeckiemu sekundował abp Jędraszewski, nazywany kapłanem religii smoleńskiej, autor słynnych słów o „tęczowej zarazie”, owładnięty obsesją walki z LGBT. Obaj byli zaciekłymi przeciwnikami reform papieża Franciszka.

Urzędnik pana Boga

W kuluarach posiedzenia KEP krążyła informacja, że nowego przewodniczącego rekomendował dotychczasowy. A to sugerowałoby utrzymanie status quo dotychczasowego kursu polskiego Kościoła.

Abp Wojda jest uważany w kręgach katolickich publicystów za człowieka środka, w istocie jednak nie wyróżnia się na tle konserwatywnego episkopatu. Jest pallotynem, przez blisko 30 lat pracował w Watykanie. Nie wykazał się do tej pory niczym specjalnym, poza tym, że po cichu piął się w górę w hierarchii kościelnej.

Pracował najpierw w Watykanie za pontyfikatu Jana Pawła II, gdzie awansował w Kongregacji ds. Ewangelizacji Narodów, aż został jej podsekretarzem. Karierę w Watykanie przerwał mu papież Franciszek, który po kilkuletnim okresie przejściowym wysłał go do Polski. „Kopniak w górę” oznaczał awans na arcybiskupa, choć na mało prestiżową stolicę w Białymstoku (2017). Przejście do Gdańska (2021) oznaczało wzrost znaczenia, notowań i wpływów.

Zarówno w Białymstoku, jak i w Gdańsku, żadna z jego homilii nie okazała się na tyle doniosła, by odbić się większym echem w kraju. A spraw spornych nie brakuje. Od funduszu kościelnego po wybuchające kolejne bomby z tuszowaniem pedofilii duchownych przez biskupów. Bezbarwny oportunizm mógłby być jego biskupim zawołaniem.

„Nie pozwalam” dla Marszu Równości

Choć abp Wojda postarał się raz o odstępstwo od tej reguły. Jeszcze jako metropolita w Białymstoku potępił w 2019 roku w czambuł pierwszy w tym mieście Marsz Równości, który uznał za „obcy podlaskiej ziemi, mocno zakorzenionej w Bogu, a zatroskanej o dobro własnych dzieci”. „Powtarzamy za kardynałem Stefanem Wyszyńskim: »Non possumus« – nie możemy się na to zgodzić!" – pisał w odezwie, która była czytana podczas nabożeństw w kościołach archidiecezji białostockiej. Prawicowe bojówki odczytały słowa arcybiskupa jako zachętę i zaatakowały brutalnie marsz.

Kiedy Wojda został metropolitą gdańskim, zapowiedział, że podejmie wszelkie możliwe kroki, by rozwiązywać sprawy pedofilii w archidiecezji gdańskiej, ukrywane przez jego poprzednika, abp. Sławoja Leszka Głodzia. Działania w tej sferze ograniczyły się jednak do kilku rozmów z ofiarami przestępstw. Wojda przyjął oficjalną linię obrony Kościoła przed zarzutami o systemowe krycie pedofilii. Twierdził, że „nie można odpowiedzialności za zło zrzucać na cały Kościół i na Boga. Zło popełnia konkretny człowiek”.

Jako dotychczasowy delegat episkopatu ds. kontaktów z telewizją „Trwam”, abp Wojda reprezentuje jego konserwatywną wrażliwość. Nic dziwnego, że został zaakceptowany przez większość konserwatywnych kolegów.

A może dać mu szansę?

Może nowy przewodniczący stanie na wysokości wyzwań stojących przed Kościołem? Tak, jak w 1948 roku mało znany lubelski biskup Wyszyński, który przejął episkopat i wywarł na nim niezatarte piętno?

Argument o tyle nietrafny, bo nieuwzględniający czynnika wieku. Z chwilą objęcia nowej funkcji Wyszyński był dopiero po czterdziestce. Nowo wybrany lider KEP dobiega 68 roku życia, jest w pełni uformowany i swoim strukturalnym oportunizmem gwarantuje utrzymanie kursu. Bardziej trafny w jego przypadku może być raczej przykład poprzednika. Abp Gądecki w chwili wyboru na szefa KEP uchodził za centrystę, ale pod wpływem większości konserwatywnych kolegów zamienił się w jednego z nich.

Przeczytaj także:

Kłamstwo biskupa Dzięgi

Wynik elekcji w episkopacie nie jest zaskoczeniem. Uprawnionych do głosowania było 96 biskupów, diecezjalnych (ordynariuszy) i sufraganów (pomocniczych). Ale w stawce kandydatów do najwyższych stanowisk znaleźli się jedynie arcybiskupi rządzący archidiecezją (metropolią). To papierek lakmusowy tradycjonalistycznego i konserwatywnego episkopatu. Wybór ordynariusza bez godności arcybiskupiej, jak choćby w sąsiednim, liberalnym Kościele niemieckim, nad Wisłą nadal jest niemożliwy.

Nawet jeśli nowy przewodniczący episkopatu i jego wice nie będą ścigać plemników, prezerwatyw i „tęczowej zarazy”, jak to czynili ich poprzednicy, niewiele to zmieni. Na straży status quo stoi biskupia solidarność. Wiarygodnym świadectwem poglądów arcybiskupów Wojdy i Kupnego była ich reakcja (a raczej jej brak) na kłamstwa arcybiskupa szczecińsko-kamieńskiego Andrzeja Dzięgi. Poinformował on publicznie tuż przed wyborami, że decyzję o ustąpieniu z urzędu metropolity podjął w wyniku przyjęcia przez papieża jego z prośby o przejście na emeryturę ze względu na zły stan zdrowia.

Tymczasem w rzeczywistości Watykan usunął go dyscyplinarnie za tuszowanie pedofilii swoich podwładnych w sutannach. W ramach swojej logiki arcybiskup liczył jednak na to, że opinia publiczna, bez wglądu w tajną dokumentację Watykanu, połknie jego kłamstwo. Nie docenił nadrzędnej wobec niego watykańskiej nuncjatury w Polsce, która wydała powtórne oświadczenie. I o ile pierwsze dość eufemistycznie informowało o ustąpieniu arcybiskupa, otwierając mu, niczym piłkę do smecza, szczelinę dla łgarstwa, o tyle drugie oświadczenie brutalnie obnażyło kłamstwo ekscelencji.

Biskupi chowają głowy w piasek

Przytłaczająca większość biskupów zachowała milczenie w sprawie Dzięgi, by nie wyjść przed szereg i nie podkopać szans na pozyskanie głosów co bardziej konserwatywnych kolegów dla swojego kandydata w wyborach.

Chowając głowę w piasek, biskupi legitymizowali oczywiste łgarstwo.

Oprócz arcybiskupów Wojdy i Kupnego, w milczącej większości znaleźli się także biskupi, którzy w powszechnym mniemaniu uchodzą na „liberałów”: prymas arcybiskup Wojciech Polak, kardynałowie Kazimierz Nycz i Grzegorz Ryś, biskup Andrzej Czaja z Opola. Najwyraźniej bowiem reprezentanci Kościoła życzyli sobie zgodnie, by opinia publiczna w Polsce po raz kolejny nie dowiedziała się, jak duchowi synowie Jana Pawła II na potęgę tuszowali pedofilie w rodzimym Kościele. Abp Dzięga okazał się przecież trzynastym z rzędu hierarchą ukaranym za to dyscyplinarnie przez Watykan.

Najwyraźniej otwartość i elastyczność rodzimych liberałów kończą się tam, gdzie zaczyna się dobro instytucji. Poczucie solidarności korporacyjnej jest tak silne wśród biskupów, że przeważa nad imperatywem prawdy. I to w instytucji, której założyciel wyrył nakaz: „Ale wasza mowa niech będzie: Tak – tak, nie – nie” (Mt 5, 37).

Kultura przemilczania ma się dobrze

Casus Dzięgi i korporacyjnej solidarności biskupiej braci modelowo egzemplifikuje bon mot Stefana Kisielewskiego, wieloletniego felietonisty „Tygodnika Powszechnego”: „Z psa wyhodowanego pod szafą musi wyrosnąć jamnik”. To kondycja polskiego episkopatu odpowiada za uwiąd Kościoła, któremu ten episkopat przewodzi. I w dużym stopniu jest za utratę wiarygodności Kościoła odpowiedzialna.

Korporacyjna lojalność biskupów, ich upolitycznienie, przepuszczenie katolicyzmu w Polsce przez filtr narodowy, tuszowanie pedofilii w szeregach duchownych zyskały moc katalizatora, który przyspieszył proces sekularyzacji w Polsce.

Zatrzymanie tego procesu nie będzie łatwe. Kościół od stuleci uprawiał kulturę przemilczania, która dopiero dzisiaj kruszeje. Anegdotycznie w tym kontekście pobrzmiewa incydent, który przytrafił się za pontyfikatu polskiego papieża w latach 90. Otóż przypadkowo kardynał Agostino Casaroli, sekretarz stanu (premier) Jana Pawła II nakrył swojego gościa, który w saloniku-poczekalni papieskiego pałacu otworzył tajne drzwi. Drzwi, zamaskowane tapetą, ledwo co odkryto podczas prac remontowych. Zapomniana od czterystu lat salonka przeznaczona była dla wybranych oczu. Stąd prowadziło bowiem dalej przejście do luksusowej łazienki kardynała Pietro Bembo (1470-1547).

Eminencja, człowiek renesansu, żyjący przed pół tysiącem lat, z lubością oddawał się rozkoszom życia i kiedy siedział w wannie, kontemplował ściany łazienki przyozdobione nagimi nimfami wodnymi. W zgodzie z modą epoki.

Wraz z nastaniem w Watykanie papieża Franciszka zaczął wiać inny wiatr i obowiązywać inny kodeks zachowań. Polscy biskupi, zamiast poddać krytycznej refleksji swoją działalność, przyłączyli się do watykańskiej opozycji Franciszka, hardlinerów pokroju kardynała Raymonda Burke’a, Gerharda Müllera czy Roberta Saraha.

Casus arcybiskupa ze Szczecina tylko egzemplifikuje strukturalne zakłamanie wierchuszki rodzimego episkopatu. Jeśli nie nastąpi zmiana ideowa i pokoleniowa, polski katolicyzm u podstawy swojej piramidy imploduje. Dokona się masowa ucieczka młodzieży z lekcji religii, a połowa seminariów duchownych z powodu braku kandydatów do kapłaństwa zostanie zamknięta na głucho.

Kościół na równi pochyłej

Nowy przewodniczący episkopatu nie gwarantuje, że zatrzyma wózek z polskim Kościołem spadający po równi pochyłej. Być może nawet w przepaść. Raczej trudno uwierzyć, że:

  • odważnie odpolityczni Kościół;
  • wyprowadzi z niego flagę narodową;
  • skończy z obsesją na punkcie etyki seksualnej;
  • zakończy wojnę kulturową z cywilizacją „metafizycznych wygnańców”;
  • i znajdzie właściwy dla młodzieży język komunikacji.

O ile pierwsze cztery punkty są dostatecznie jasne, to ostatni wymaga mikro-komentarza. Pokolenie „Z” czy jeszcze młodsze, siedzące dopiero w ławkach liceów, nie korzysta już na sukcesji międzypokoleniowej, na odwołania do tradycji judeochrześcijańskiej ze zdziwienia szeroko otwiera oczy, nie uszy, nie przynależy do kultury książki i długiej narracji, lecz go Internetu i szybkiej komunikacji. A zdania o „Zbawicielu, który odkupił ludzkość od grzechu” kompletnie nie pojmuje. Historia biblijna do ich wyobraźni także nie przemawia. Tymczasem w coraz bardziej pustawych seminariach nie kształci się duchownych pod kątem komunikacji z młodzieżą. Na Instagramie czy Tik-Toku, agorze młodych ludzi, operują nieliczni duchowni, i to z własnej tylko inicjatywy.

Owszem, nowych trupów w szafie z tuszowaniem pedofilii duchownych raczej nie należy się spodziewać. Limit wyczerpał w tej kwestii tandem dotychczasowych kościelnych jastrzębi: Gądecki i jego zastępca Jędraszewski. Ich następcy nie będą z tego powodu marszczyć brwi czy dostawać kolejnych zmarszczek na twarzy. Co jednak nie zmienia złych prognoz dla polskiego Kościoła. Nowe władze najpewniej nie uratują go przed losem, jaki dopadł irlandzki, a wcześniej hiszpański czy portugalski Kościół. Kościół polski czeka rola mniejszości w zsekularyzowanym społeczeństwie. Aby dostosować jego misję do nowych warunków, trzeba by pójść za wizją papieża Franciszka – wizją ubogiego Kościoła ubogich ludzi, z przyjazną dla nich antropologią. Bez pontyfikalnej ornamentyki, barokowego zadęcia i podniesionego do góry moralnego palca.

Do tego jednak potrzebna byłaby wymiana nie tyle liderów, a przynajmniej trzech czwartych episkopatu. Nim pozamykają się ostatnie seminaria, a sale na lekcjach religii całkiem opustoszeją.

;
Na zdjęciu Arkadiusz Andrzej Stempin
Arkadiusz Andrzej Stempin

Historyk, politolog i watykanista, prof. na Uczelni Korczaka w Warszawie i Uniwersytecie we Freiburgu.

Komentarze