0:000:00

0:00

Zeszłoroczny szczyt, COP25, przeniesiono z ogarniętego falą protestów i niepokojów społecznych Chile do Madrytu. Jak zawsze przed tym wydarzeniem, Parlament Europejski pracował nad rezolucją klimatyczną, którą Unia Europejska przedstawia na szczycie jako wspólne stanowisko wszystkich państw członkowskich w sprawie klimatu.

To, co zadziało się chwilę przed rozpoczęciem prac nad rezolucją, ich przebieg i rozkład głosów, jaki ostatecznie zadecydował o przyjęciu rezolucji, wyraźnie pokazują

głęboki rozziew pomiędzy gospodarczymi i energetycznymi interesami Niemiec, a znakomitej większości pozostałych państw Wspólnoty.

Za ilustrację niech posłużą dwa wątki: wątek gazowy i wątek atomowy.

Cichy zabójca klimatu

Nie jest tajemnicą, że wraz z otwarciem gazociągu Nord Stream 2 ilość importowanego do Niemiec gazu wzrośnie kilkukrotnie. Niemcy będą w doskonałym punkcie wyjścia do tego, aby zostać gazowym hubem Europy Zachodniej, może też Środkowej. W związku z tym, wątek gazowy okazał się ogromną kością niezgody podczas prac nad poparciem decyzji Europejskiego Banku Inwestycyjnego. W połowie listopada 2019, EBI postanowił bowiem wycofać się z finansowania projektów opartych o paliwa kopalne. Stronie niemieckiej bardzo zależało na tym, by spod zakazu takiego finansowania wyłączyć projekty oparte o spalanie gazu ziemnego.

Claudia Kemfret, ekonomistka klimatyczna z DIW, niemieckiego instytutu badań nad gospodarką, nazwała decyzję EBI “krokiem milowym na drodze do spełnienia celów z Porozumień Paryskich” i argumentowała, że “nawet jeśli znajdzie się w niej wyjątek dla inwestycji w gaz ziemny, to nadal będzie to duży krok we właściwym kierunku.”

Mało kogo - poza Thomasem Waitzem, współprzewodniczącym Europejskiej Partii Zielonych i innymi Zielonymi - udało jej się jednak przekonać. Z wyjątkiem Niemców i Austriaków, nikt w Europie nie patrzy bowiem na rosyjski gaz ziemny z Nord Stream i Nord Stream 2 jako na potencjalnego zbawcę klimatu.

Szacunki sporządzone przez Międzynarodową Agencję ds Energii (IEA) podają, że podczas spalania gazu do atmosfery trafia nawet 60 proc. mniej CO2 niż podczas spalania węgla, ale głównym składnikiem gazu ziemnego jest metan. A ten przez pierwsze dwie dekady swojej obecności w atmosferze jest 86 razy silniejszym gazem cieplarnianym niż CO2.

Gaz należy też najpierw wydobyć a potem przesłać na duże odległości - do tego właśnie służą magistrale takie jak Nord Stream i Nord Stream 2 - a ani proces wydobycia, ani przesyłu nie są idealnie szczelne.

Wstępne pomiary Amerykanów wskazują, że podczas wydobycia i przesyłu do atmosfery przedostaje się od 1 proc. nawet do 9 proc. całkowitej produkcji gazu ziemnego. Tymczasem, aby wydobycie, przesył i spalanie gazu ziemnego faktycznie było dla ziemskiej atmosfery korzystniejsze niż wydobycie, transport i spalanie węgla, wycieki metanu musiałyby stanowić mniej niż 3,2 proc produkcji - liczba trudna do osiągnięcia w obliczu świadomości jak bardzo niedokładne są dane przedstawiane przez amerykański sektor wydobywczy. Dla rosyjskiego sektora gazowego takich danych w ogóle nie mamy. A to z Rosji płynie do Niemiec gaz.

Przeczytaj także:

Dwuznaczny bilans Energiewende

Mało zresztą prawdopodobne, aby sami Niemcy patrzyli na rosyjski gaz jako na zbawcę klimatu. Bardziej prawdopodobne, że widzą w nim jednocześnie: konieczne zło w obliczu prowadzonej przez siebie Energiewende i… bardzo duży, potencjalny zysk.

Energiewende, czyli niemiecka transformacja energetyczna, zakłada wyłączenie wszystkich elektrowni jądrowych w kraju do 2022 roku - aż na 16 lat przed zamknięciem elektrowni węglowych - i przejście na odnawialne źródła energii. Wszystko to dzieje się w imię drastycznego ograniczenia emisji CO2 do atmosfery.

Tymczasem, od momentu rozpoczęcia wdrażania Energiewende, emisje CO2 w Niemczech z samego tylko sektora energetyki - i to pomimo gwałtownego przyrostu mocy zainstalowanych w OZE - wcale nie chcą spadać tak spektakularnie, jak planowano.

Pozostają też osiem razy wyższe w przeliczeniu na mieszkańca niż w przypadku opartej o atom Francji. Do tego, Republika Federalna Niemiec nadal jest największym producentem węgla brunatnego w UE a już wkrótce szerokim strumieniem popłynie do niej rosyjski gaz z Nord Stream 2.

To sytuacja paradoksalna, ale tylko pozornie. Wystarczy pamiętać o tym, że w niemieckich szerokościach geograficznych zdarzają się całe tygodnie, kiedy nie wieje wiatr, a słońce pojawia się na krótko. Wszystkie świeżo zainstalowane farmy wiatrowe i fotowoltaiczne stoją wówczas bezczynnie nie dostarczając do systemu ani jednego kilowata energii. Tę niemiecka gospodarka musi wówczas skądś brać. I bierze: z elektrowni opalanych węglem brunatnym i kamiennym oraz z coraz liczniejszych elektrowni opalanych gazem ziemnym. Jeśli Niemcy przekonają inne kraje europejskie do pójścia w swoje ślady, one też będą gwałtownie potrzebować rosyjskiego gazu. A ten z chęcią odsprzedadzą im Niemcy.

Dlatego fakt, że rząd Niemiec zdecydował się mimo wszystko poprzeć decyzję EBI, który nie uczynił dla gazu wyjątku - wszystkich pozytywnie zaskoczył. Że z atomu, potężnego narzędzia dekarbonizacji, uczyniono zaś kozła ofiarnego - nie zdziwiło w Brukseli nikogo, bo i tam dociera antyatomowa wrzawa.

Skończyć z ekościemą

Te wydarzenia to jednocześnie tło dla wewnątrzwspólnotowych negocjacji związanych z nową taksonomią “zielonego finansowania”, którą w pośpiechu, na początku grudnia dopięła fińska prezydencja. Taksonomia jest w zamyśle dokumentem, który zapewni “spójne definicje tego, co uznaje się za przyjazne środowisku”. Dzięki temu, inwestorom w Unii Europejskiej ma być łatwiej kierować strumień pieniędzy na odpowiednie, zrównoważone projekty, które teraz będą otrzymywać etykietki: “green”, “enabling” i “transition”.

Celem jest ukrócenie popularnego ostatnio green-washing’u, zwanego też “ekościemą”. Greenwashing pozwala korporacjom niszczącym środowisko przebierać się w zielone szatki i udawać zbawców świata poprzez organizowanie akcji marketingowych i prowadzenie drobnych działań działających na poczucie sprawczości pojedynczych osób.

Często wykorzystuje on hasła poprawiające wizerunek lub wprost wprowadzające opinię publiczną w błąd. Z tego ostatniego zasłynęła niedawno Enea. Hasłem „Potęga wiatru. Siła wody. Czysta energia. Czysty biznes” zajęła się nawet Komisja Etyki Reklamy i uznała je za nieuczciwe, bo tylko 5 proc. dostarczanej przez Eneę energii pochodzi ze źródeł odnawialnych a 92 proc. – ze spalania węgla.

Prace nad nową taksonomią nie przebiegają gładko.

Po tym jak przedstawiciele wszystkich 28 krajów zagłosowali za powrotem bezemisyjnego atomu na listę “zielonych technologii”, pojawiła się ogromna presja, aby wciągnąć na nią również gaz. To się nie udało, ale … za cenę ponownego wyrzucenia z tej listy atomu.

Atom zamiast otrzymać etykietę “green”, “transition”, czy “enabling” ma trafić do kategorii “nie krzywdzić” - choć nadal nie wiadomo, co będzie ona oznaczać. Rada Europejska nie przyjęła dokumentu w zaproponowanej przez fińską prezydencję formie i odesłała go pod ponowne dyskusje w Parlamencie Europejskim.

Co z Euratomem?

Dobrze się stało, bo wielu obserwatorów wskazywało na fakt, że nowa taksonomia jest sprzeczna z traktatem ustanawiającym Europejską Wspólnotę Energii Atomowej, czyli EURATOM. Traktat ten obowiązuje wszystkie państwa UE, zaś przeprowadzona przez KE w 2007 roku ocena perspektyw jego obowiązywania wypadła bardzo pomyślnie.

Już Art.2, lit.c) treści traktatu o EURATOM stanowi, że Wspólnota

“ułatwia inwestycje i zapewnia, w szczególności stymulując działania ze strony przedsiębiorstw, tworzenie podstawowych instalacji niezbędnych do rozwoju energetyki jądrowej” [...].

Przyjęcie nowej taksonomii usuwającej atom z grupy źródeł wspieranych przez Wspólnotę oznaczałoby więc próbę zmiany prawa wyższego rzędu - prawa traktatowego - na drodze przepisów szczegółowych. To z kolei rodzi ryzyko zaskarżenia taksonomii przed unijnym trybunałem i fiaska całej inicjatywy. Nieprzyjęcie taksonomii to z kolei jej fiasko już dziś. Tak źle i tak niedobrze.

Na całym zamieszaniu korzystają zaś ci, którzy potrzebują mieć zarówno wolną rękę w działaniu na niekorzyść atomu, jak i na korzyść masowo sprowadzanego przez siebie gazu: nasi zachodni sąsiedzi.

Transformacja niesprawiedliwa dla atomu

Całkiem niedawno media rozgrzewały też informacje na temat Europejskiego Zielonego Ładu. To dokument, którego podpisania odmówił premier Mateusz Morawiecki. Jednak - choć Polska Europejskiego Zielonego Ładu nie podpisała - jego zapisy i postanowienia będą nas dotyczyć i zobowiązywać. Pisało o tym OKO.press:

Wystarczy wspomnieć choćby o Mechanizmie Sprawiedliwej Transformacji, który ma stanowić impuls dla dekarbonizacji gospodarek poszczególnych krajów, w tym regionów szczególnie uzależnionych od węgla jak chociażby Górny Śląsk. Polska może z Funduszu na rzecz Sprawiedliwej Transformacji otrzymać nawet do 2 miliardów euro - najwięcej spośród krajów członkowskich. Te pieniądze, uzupełnione innymi funduszami unijnymi np. z puli InvestEU i funduszami prywatnymi, mogą realnie wesprzeć strukturalne, gospodarcze zmiany.

Szkopuł w tym, że to wsparcie w ramach MST również nie jest przeznaczone na inwestycje w energetykę jądrową, choć według wszelkich dostępnych danych to ona właśnie pozwala zarówno ograniczyć koszty transformacji energetycznej, jak i ją przyspieszyć.

Nauka za atomem

“Działanie na niekorzyść atomu” może brzmieć jak teoria spiskowa. Tymczasem nie chodzi tutaj o żadne mroczne, zakulisowe knowania a o otwarte głoszenie sprzecznych z nauką i obecnym stanem wiedzy poglądów, które “zupełnym przypadkiem” próbują trafić do oficjalnie formułowanych przez organy Unii Europejskiej dokumentów. Nic nie ilustruje tego lepiej niż losy rezolucji klimatycznej na szczyt COP25 w Madrycie a konkretnie - zapisu dotyczącego energii jądrowej.

W projekcie rezolucji znalazł się punkt 56, w którym stało, że głęboko przekonany o szkodliwości energii i energetyki jądrowej Parlament Europejski planuje opracować strategię wygaszenia wszystkich reaktorów jądrowych na terenie Unii Europejskiej. Przypomnijmy, że dzieje się to w czasie, kiedy:

Wśród ogółu europarlamentarzystów zwyciężył jednak rozsądek. Zapis 56 został zmieniony na drodze poprawki, która mówi, że Parlament Europejski jest głęboko przekonany o roli, jaką energetyka jądrowa może odegrać w procesie redukcji gazów cieplarnianych do atmosfery: sama ich nie emituje a jednocześnie wytwarza dużą część energii elektrycznej produkowanej w Europie. Dalej, w rezolucji znalazło się zastrzeżenie, że PE uznaje potrzebę opracowania strategii związanej z odpadami jądrowymi, które powstają w wyniku działalności elektrowni jądrowych na terenie UE.

Odpady nie takie straszne

Samo zastrzeżenie jest jak najbardziej uzasadnione: taka strategia, uwzględniająca postęp nauki i techniki, jest Wspólnocie bardzo potrzebna. Jedyne, co budzi tutaj czujność to samo sformułowanie „odpady jądrowe”, które ostatnio stało się uniwersalnym straszakiem i głównym argumentem przeciwko wykorzystaniu energii jądrowej w miksie energetycznym.

Straszenie odpadami jądrowymi to sprytny i – niestety – również bardzo skuteczny zabieg, który prowadzi do całkowitego postawienia na głowie listy naszych priorytetów jako ludzkości.

Dlaczego? Bo, po pierwsze, jak tłumaczy profesor Andrzej Strupczewski w rozmowie z portalem Energetyka24.com, problemy natury technicznej związane ze składowaniem odpadów jądrowych i owszem, rozwiązano. Rozwiązano, bo przede wszystkim odpadów potencjalnie najgroźniejszych, czyli wypalonego paliwa, jest stosunkowo mało i przez dekady jest ono bezpiecznie składowane na terenie elektrowni, z której pochodzi. Tak zwane ostateczne składowiska geologiczne powstają właśnie w Finlandii w Onkalo i we Francji w okolicach miasteczka Bure.

Jest jednak bardzo możliwe, że paliwo – wbrew nazwie składowisk – nie znajdzie się tam „ostatecznie”. Takie „zużyte” paliwo wciąż - jeśli zajdzie taka potrzeba - będzie się dało bowiem ponownie wykorzystać, na co pozwalają właściwości fizykochemiczne samego materiału. Tego rodzaju ponowne wykorzystanie jak w przypadku paliwa jądrowego jest nie do pomyślenia, gdy chodzi o „zużycie” tradycyjnych paliw kopalnych. Węgiel, drewno, czy ropa po takim „zużyciu” - czyli spaleniu - zamieniają się jedynie w ciepło, dym i gazy cieplarniane. Ponadto, w całej historii energetyki jądrowej w Europie, wypalone paliwo z reaktorów nigdy nie stworzyło zagrożenia, nawet podczas transportu. Odnotowane incydenty z np. z La Hague i Romans zostały oznaczone jako - odpowiednio - 1 i 2 w siedmiostopniowej skali INES Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej.

Największy problem, jaki mamy z odpadami jądrowymi jest więc natury politycznej i społecznej: dajemy sobie wmówić, że to są one ogromnym problemem dla ludzkości. Nie są.

Nie mamy dnia do stracenia

Prawdziwym, potężnym zagrożeniem jest obecnie stężenie gazów cieplarnianych w ziemskiej atmosferze - najwyższe od momentu pojawienia się człowieka. Zagrożeniem są związany z nim wzrost temperatur pociągający za sobą wymieranie setek gatunków roślin i zwierząt, katastrofalne susze i pożary, topnienie lądolodów przekładające się na podniesienie poziomu mórz i ekstremalne zjawiska pogodowe.

Dlaczego więc wybieramy martwienie się o odpady jądrowe, które mamy pod kontrolą, a przechodzimy do porządku dziennego nad olbrzymimi ilościami odpadów w formie CO2, które destabilizują klimat na świecie i pyłów, które trafiają do naszych płuc? Czy to dlatego, że wydaje się nam, że one - dosłownie - rozpływają się w powietrzu? Jak bardzo musi dać nam w kość zmiana klimatu, abyśmy nie zapominali, z czym i o co tak naprawdę toczy się ta walka i że każdy dzień zwłoki przybliża nas do katastrofy?

Udostępnij:

Urszula Kuczyńska

Absolwentka lingwistyki stosowanej na UW (języki francuski i angielski), studiów z zakresu języka chińskiego i kultury Chin na Zhejiang University of Technology oraz studiów podyplomowych w Kolegium Gospodarki Światowej SGH. Pisała o literaturze i kinematografii chińskiej dla Kultury Liberalnej. Zawodowo zajmuje się energetyką.

Przeczytaj także:

Komentarze