0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Agnieszka RodowiczFot. Agnieszka Rodow...

Środek kwietnia, zimno i leje. Autobus w barwach warszawskiej komunikacji, ale z napisem Mobilny Punkt Poradnictwa rusza jak co dzień o 08:30 spod Dworca Wschodniego. W środku stolik, książki, termosy z gorącymi napojami. Nie trzeba okazywać dokumentów, tylko imię, nazwisko.

– Latem bezdomność nie znika, tylko media się nią nie interesują – mówi młody streetworker Dawid Kacperowski.

Dla wielu MPP to pierwszy kontakt z systemem i jedyne miejsce, gdzie mogą się przespać, podładować telefon, porozmawiać.

Autobus zatrzymuje się w pobliżu łaźni, jadłodajni, dworców, izb wytrzeźwień. Zimą zahacza o noclegownie.

Czytałaś książkę o paryskich kloszardach?

Dziś w MPP sporo ludzi, część już znam. Pojawił się „Francuz”, o którym już słyszałam. Ubrany jak z dobrego, choć przybrudzonego żurnala: długi szary płaszcz, golf, jeansy, czarna czapka. Twarz podziobana trądzikiem, ale wciąż piękna.

Thomas, na ulicy – Thom albo „Francuz” jest w Polsce od 10 miesięcy. Pochodzi z centralnej Francji.

– Możemy porozmawiać, ale co ja wiem... Znasz „Les naufragés” Declercqa? To książka o paryskich kloszardach. Ja nie mam wiele do powiedzenia, poza tym, że muszę z tego wyjść. Warszawa bywa niebezpieczna, bo ludzie chronią swoją ziemię. Zawsze odmawiam krótką modlitwę z omegami. No wiesz, alfa i omega... – rzuca i odpływa w opowieści o dżinnach i muzyce. Później o życiu: Anglia, Walia, Szkocja, 10 miesięcy jako DJ w Chinach. Żona z Korei, dwoje dzieci, 8 lat razem.

– Zostawiła mnie, jak brałem zastrzyki. Odeszła do faceta, z którym dorastałem. Syn był zły.

– Ile ma lat?

– Chyba 17 – Thomas nie może sobie przypomnieć. – Nie zadzwoniłem w jego urodziny, nie mam telefonu.

Thom ma 49 lat, problemy zdrowotne, mówi, że zostały mu 2–3 lata życia.

– Piłem, paliłem trawkę i tytoń. Ale hej, czasem trzeba poszaleć – uśmiecha się gorzko. Mówi, że zawsze ciężko pracował fizycznie i ma serce po lewej stronie.

– Prawica chce karać bezdomnych grzywnami. Ludzie, którzy jedzą pięć razy dziennie, pokazują mnie palcem. Wszędzie tak samo. To przegrana sprawa, ale musimy dalej zabierać bogatym i dawać biednym.

Po samobójstwie szwagra zaczął leczenie psychiatryczne.

– 13 lat wstrzykiwano mi neuroleptyki. Umierałem od nich. Opuściłem Francję, chciałem ujawnić nadużycia w szpitalach.

Daję mu odsapnąć i sprawdzam: neuroleptyki stosuje się w leczeniu psychoz i schizofrenii, zmniejszają urojenia i zaburzenia myślenia.

– Dostawałem 300 euro renty, płaciłem alimenty, potem musiałem się ukrywać. Psychiatra mnie szukała – Thom wraca do opowieści.

Dwa miesiące spał na ulicy w Amsterdamie. Dlaczego teraz Polska?

– W Paryżu noclegownie pękają w szwach.

We Francji jest kilkaset tysięcy bezdomnych, w Polsce kilkadziesiąt. Wyjechałem, nic nikomu nie mówiąc.
Mężczyzna w kurtce z czerwonym kapturem kuca na ulicy i zapala papierosa.
Thomas "Francuz" na warszawskiej ulicy. Fot. Agnieszka Rodowicz.

Jesteśmy łapaczami katastrof

„Francuz” przyjechał autobusem do Warszawy w październiku. Spał na ławkach w parku, gdy zrobiło się zimno, przeniósł się na Centralny. Jadł, co znalazł w śmietnikach. Policja skierowała go na Nowogrodzką 7, stamtąd trafił do MPP. W noclegowni na Myśliborskiej spędził miesiąc.

– Kazali mi szukać pracy. Nie znalazłem, więc mnie wywalili. Rozumiem. Priorytet mają Polacy – mówi Thom.

Przeniósł się do ogrzewalni na Grochowskiej, potem na jedną noc do Kaczorowej... W sumie, z dziesięciu miesięcy w Polsce, tylko półtora miesiąca spał w łóżku.

– Staram się nie zostawać długo w jednym miejscu. Policja kontroluje. Boję się, że mnie odeślą do Francji, a wtedy znowu trafię do szpitala. Mam przyjaciół, którzy siedzą tam zamknięci z powodu koloru skóry, jak szczury laboratoryjne. Stosują wobec nich izolację. Moja psychiatra ubiera się w mini, a przyjaciele umierają – Thom płacze. – Ja po 13 latach wstrzykiwania mi chemicznego kaftana bezpieczeństwa stałem się kruchy.

Napisał o tym do lewicowego „l’Humanité”. Bez odpowiedzi.

Czasem Thom żebrze, dostaje dwa złote, pięć. – Tydzień temu ktoś dał mi 50. To rzadkość, bo w centrum jest dużo muzyków, kobiet z Ukrainy, które proszą o kasę.

Prysznic bierze co dwa tygodnie w bezpłatnych łaźniach, czasem myje się w Wiśle.

– Chodzę tam też oczyścić umysł. Wiem, że muszę zmienić fryzurę, ufarbować włosy. W szpitalu jest policja. Muszę wydostać stamtąd przyjaciół i uciec do Afryki albo schować się w lesie, jak Żydzi w czasie wojny – mówi znów zapłakany. – Jesteśmy łapaczami katastrof. Jak śpiewa Sewerperson „It is a cruel world”.

Osoby w kryzysie bezdomności krążą po Europie. Polki i Polacy zimą wyjeżdżają na południe, gdzie cieplej, do nas przyjeżdżają cudzoziemcy z krajów, gdzie bezdomność jest powszechna. Coraz więcej osób, które przeszły zieloną granicę, jest zgodnie z prawem unijnym do nas cofanych. Najwięcej z Niemiec. Coraz więcej osób, które ubiegały się w Polsce o status uchodźcy, nie dostało go albo mają decyzję o deportacji. Są u nas bez uregulowanego pobytu, czasami bez dokumentów i prawa do pracy. Cześć prędzej czy później znajdzie się na ulicy.

Czy system jest na to gotowy?

Przeczytaj także:

Mamy najpiękniejszą podłogę i sufit

W MPP piegowaty Marek pod 60-tkę pije kawę, mówi mi,

że codziennie w Warszawie można gdzieś bezpłatnie zjeść. Człowiek z głodu nie umrze.

– A gdzie pan nocuje?

– Gdzie się da. Jak mówią bezdomni: mamy najpiękniejszą podłogę i sufit.

MPP to projekt Stowarzyszenia Pomocy i Interwencji Społecznej, współfinansowany przez miasto. SPiIS prowadzi też punkt poradnictwa na Nowogrodzkiej 7 i streetworking. MPP to często pierwszy kontakt z systemem, oferuje pomoc w szukaniu pracy, terapii, noclegu. Można tu skorzystać z telefonu i tabletu.

– Co ważne, monitorujemy stan osób – mówi Mateusz Romanowski (34 l.), streetworker i psycholog, który jeździ w MPP już prawie siedem lat. Koło Wielkanocy trzy razy wzywał karetkę do zamiarów samobójczych.

– Zdarza się, że ktoś wchodzi i od razu mówi, że się zabije. Dlatego z każdym zamieniamy choć parę słów, o ile nie śpi.

W autobusie pracują też psycholożki, seksuolog, pracownik socjalny i

ratownik medyczny. Pierwsza zasada – każdy jest tu akceptowany.

– Na ulicy, w uzależnieniu, często nie masz nikogo. Tu możesz przyjść nawet pod wpływem alkoholu czy innych używek – wyjaśnia Dawid Kacperowski, student ratownictwa medycznego i streetworker. Ale pić nie można.

Autobus miejski z napisem MPP. Wchodzi d niego mężczyzna w ciepłym płaszczu.
Autobus MPP, czyli Mobilny Punkt Poradnictwa na Dworcu Warszawa Wschodnia. Fot. Agnieszka Rodowicz
Wnętrze miejskiego autobusu, przy oknie, przy stoliku siedzą dwaj młodzi ludzie. Nad nimi biała tablica z napisem MPP.dzą
Streetworkerzy w MPP, Warszawa, 2025. Fot. Agnieszka Rodowicz.

Coraz więcej bezdomnych cudzoziemców

Dawid odwiedza też pustostany i opuszczone działki w Warszawie. Coraz częściej spotyka bezdomnych cudzoziemców, głównie z Ukrainy.

– I problem się nasili. Przyjdź pod Centralny, to zobaczysz – mówi.

Kacperowski działa też w programie „Medycy na Ulicy”. – Już teraz nasi pacjenci to w dużej części cudzoziemcy. W szczególnie trudnej sytuacji są ci bez dokumentów czy prawa pobytu.

Zaraz po pełnoskalowej agresji Rosji, noclegownie przyjmowały Ukraińców. Potem odsyłały do specjalnych punktów noclegowych. Dziś działają nieliczne. Cudzoziemcy pracują często w szarej strefie, gdy przydarzy się kontuzja, zwichnięcie, złamanie, które uniemożliwia pracę, trafiają na ulicę. A życie na ulicy, to wystawianie się na kradzież, łatwo zgubić dokumenty. Na nowe czeka się miesiącami. A bez nich nie mogą dostać się do noclegowni. Gdy polski obywatel nie ma dokumentu, przyjeżdża policja lub straż miejska, identyfikuje go i może być przyjęty. Wobec cudzoziemców ta zasada często nie jest stosowana.

Czy komuś z zagranicy udało się pomóc w MPP?

Mateusz wspomina Borysa z Białorusi, z którym długo pracowali. Trafił do ośrodka dla cudzoziemców. Przychodzi też Ukrainiec. Wykonuje kilka telefonów w sprawie pracy i znika na parę miesięcy. Potem sytuacja się powtarza.

– Nie wszystkie historie są dramatyczne – mówi Mateusz.

– Ale niedawno chłopak w moim wieku… – wzdycha Dawid. – Dopiero co przyjechał. Był bardzo zagubiony. Nie wytrzymał, powiesił się.

Pomidorowa? A to nie chcę

Do autobusu wsiada dwóch mężczyzn. Starszy, Dmytro z Krzywego Rogu opowiada:

– Ja pracował jako kierowca w Mielnie. Naczałas wojna, żonka z córkami pojechała do Niderlandów. Mówi: „jedź do Warszawy, najdziesz kwateru, prijedu do ciebi”. Prijechał, dokumenty ukradli, telefon ukradli no i wsio. Już ja do niczego niezdolny. A nie ma po co wracać do Ukrainy. Zarobił na czarno, zrobił nowy dokument. Paszport to cztery stówy, ale nie wiem, gdzie robotę znaleźć.

– Tu pomagają szukać – mówię – Pytał pan?

– Nie. Ale daję radę. Wsio dobrze.

– Jedzie pan na jedzenie?

– Nu tak. Na Miodową.

– Do Kapucynów?

– Nu tak. A dzisiaj co, poniedziałek? Pomidorowa. A to nie chcę. Z tomat nie lubię – krzywi się. – Porozmawiaj z panią – zwraca się do młodszego kolegi.

Oleh gada przez telefon. Przerywa na chwilę.

– Ja mam grupu niepełnosprawnosci. Czy mogę te grupu zrobić w Polsce? – pyta i wraca do telefonu.

Marek zaczyna wygadywać na Ukraińców.

– Panie Marku, tak nie można – upomina go Romanowski. Potem tłumaczy mi, że ci Ukraińcy jeżdżą z nimi od dawna, ale o pomoc nie proszą. Jego zdaniem uprzedzenia Polaków wobec Ukraińców wynikają zwykle z braku kontaktu z nimi, ale wśród osób w kryzysie bezdomności – z jego nadmiaru. Ukraińskich uchodźców było dużo w miejscach, w których często śpią bezdomni.

No i konkurują o te same zasoby: ubrania, buty, jedzenie, nisko płatne prace.

Łapanka! Pod Kapucynami też polują

Po pierwszej pętli autobus wraca na Dworzec Wschodni. Thomas wychodzi na papierosa. Mateusz Romanowski wspomina o Hiszpanie, który od pięciu lat jest bezdomny w Warszawie. Podobno przed pandemią przyjechał do pracy, stracił ją i trafił na ulicę.

– Wiemy tylko tyle, ile powie nam dana osoba. Pod jednym ujawnionym kryzysem mogą kryć się inne. Gdyby chodziło tylko o zwolnienie, pewnie udałoby się z tym poradzić przez 5 lat – ocenia Mateusz.

Pytam go, czy to możliwe, jak twierdzi Thomas, by w noclegowni stawiali warunek: „jak nie znajdziesz pracy, nie będziesz nocował”?

– Słyszałem takie historie, ale ktoś mógł usłyszeć: „warto poszukać pracy” i odebrać to jako przymus. Staramy się weryfikować takie sytuacje. Od jakiegoś czasu osoby w noclegowni muszą mieć kontakt z pracownicą socjalną. Dzięki temu mogą się dowiedzieć, jaka pomoc im przysługuje. Gdy nie jest już bardzo zimno, część woli nie korzystać z noclegowni.

Widzę przez okno, że policja legitymuje Thoma. – Łapanka! – mówi mężczyzna czytający Mroza. – Pod Kapucynami też polują. Zaczną nas zamykać w obozach jak Żydów.

Wraca wystraszony Thom i napełnia termos kawą. Autobus rusza na Zachodni.

– Kawiorowa lewica – rzuca ironicznie. – Jestem komunistą, ale nie mów nikomu. Tu to niebezpieczne. W książce przeczytałem: „To nie komunizm zabił Rosję, to Rosja zabiła komunizm”. Potem mówi o Pussy Riot, Treblince, Auschwitz. Opowiada, że w wieku 24 lat rzucił się pod pociąg. – Straciłem wtedy moje alfy, omegi i ogon pantery. W sprawach religii eksperymentuję. Trzy razy czytałem Biblię. Szanuję Boga, ale jestem Apaczem.

Za oknem Warszawa, a Thom opowiada: był Geronimo, potem Jimem Morrisonem, wcześniej Beethovenem. Jego żonę Katatonię zabili Meksykanie. Płacze.

– Próbuję trwać, choć przegraliśmy. Ziemia się osunie, morze się podniesie. Nic nie poradzimy – mówi, a autobus trzęsie i huczy. Umawiamy się wieczorem pod Hard Rock Cafe.

Wychodź zawsze lewą nogą

Thom idzie szybkim, nerwowym krokiem, spocony w golfie i płaszczu mimo 25°C. Pachnie trochę alkoholem. Kupujemy soki i siadamy na ławce.

– Będę rysować, dobrze? – Thom otwiera zeszyt.

– Na Grochowskiej Cyganie uczyli mnie, jak chodzić po Warszawie. Prawa noga to „tak”, a lewa „nie” – Thom rysuje. – Wychodź zawsze z „nie”, bo inaczej zabijesz pieszego lub rowerzystę. Lewą wchodź do domu, a prawą wychodź. I zawsze patrz na ludzi lewym okiem.

Przez godzinę Thom rysuje i tłumaczy mi te zawiłości. – Ale hej. Ty nie musisz się tego uczyć. Masz to w sobie, jako Warszawianka. To piękne miasto.

I jedno z niewielu, gdzie można przeżyć bez pieniędzy. W Paryżu czuć napięcie, ludzie piją, by się znieczulić.

Gdy byłem młodszy, dawałem sobie radę z 2-3 facetami. Teraz uciekam. Ulica jest niebezpieczna.

Gdzie Thom znajduje spokój?

– W parku przy Politechnice, tam jest mur z imionami Majów i wielka ryba.

Pytam, gdzie dziś śpi. Unika odpowiedzi.

Umawiamy się za kilka dni pod Wschodnim, ale się nie zjawia. W MPP też go nie ma. Piegowaty Marek mówi, że Thom krąży między placem Konstytucji, Zbawiciela a Polem Mokotowskim. Ma swój rewir jak każdy bezdomny. Często bywa u „Daj Herbatę”.

Osoby w kolejce do punktu wydawania jedzenia
Fundacja Daj Herbatę rozdaje jedzenie i gorące napoje pod Dworcem Centralnym w Warszawie, 5 maja 2025. Fot. Agnieszka Rodowicz

Wydawka nie pyta, skąd jesteś

W każdy poniedziałek od 19:00 pod Dworcem Centralnym Fundacja „Daj Herbatę” rozdaje jedzenie i ciepłe napoje. Kolejka na kilkadziesiąt metrów. Wolontariusz rozdaje numerki – 141, 142, 143… Ci z przodu dostają jednorazowe łyżki i podchodzą po posiłek.

Po jedzeniu część ustawia się przy busie, by odebrać ubrania, namioty, śpiwory, buty czy telefony, na które wcześniej się zapisali.

– Coraz więcej obcobrzmiących nazwisk na liście – zauważa Patrycja Drożyńska z „Daj Herbatę”. – Nie pytamy, skąd są. Nie jest nam to do niczego potrzebne, a do tego dochodzi bariera językowa. Wydawka nie zadaje pytań. Jeśli ktoś stoi godzinami po miskę kaszy, to znaczy, że potrzebuje. Jedynie agresywnych wypraszam z kolejki.

Patrycja zwraca uwagę na rosnącą liczbę starszych uchodźczyń z Ukrainy. – Pomoc dla nich się kończy, a pretensje polskiego społeczeństwa rosną. My od razu reagujemy na rasizm i ksenofobię.

Osoby o innym kolorze skóry pojawiają się rzadko – Patrycja zna dwóch mężczyzn z widzenia. Ktoś przyjdzie raz i znika – nie wiadomo, czy stało się coś złego, czy wręcz przeciwnie. Liczba potrzebujących rośnie. Przed pandemią rekord to 170 osób. W zeszłym roku, w rekordowy poniedziałek było 690 osób. Najwięcej przychodzi w sierpniu, gdy inne punkty pomocowe zamykają się na urlop.

Ochroniarz: Spuściliśmy mu łomot

Otwarty całą dobę Dworzec Centralny przyciąga wielu bezdomnych.

– Kiedyś byli Gruzini, teraz są Ukraińcy – mówi ochroniarz. – Ale tych naprawdę bezdomnych to może 20 proc. Reszta to żule i pijaki, brudni, śmierdzący – dodaje z pogardą. – Powiedziałem takiemu: „Zostawiłeś żonę i córkę w Ukrainie, żeby tu pić?” I spuściliśmy mu z kolegą łomot, by zrozumiał, co powinien zrobić. Wpierdoliliśmy mu ostro – powtarza zadowolony. Twierdzi, że Ukrainiec wrócił po trzech miesiącach trzeźwy i wdzięczny. – Mówi, że nie pije, ma robotę – kończy ochroniarz. Potem długo opowiada o szkoleniach, które musiał przejść, by pracować w ochronie, bo w tym fachu trzeba umieć zachować spokój.

– Za wszystko zapłaciłem 1200 zł, a teraz ten Ukrainiec zarabia więcej niż ja!

Ogórkowa jest za trudna

W czwartkowe wieczory pod Pałacem Kultury potrzebujących karmi Fundacja Sant’Egidio. W kolejce po jedzenie stoi Afrykanin po pięćdziesiątce w dżinsach, kożuchu i peruwiańskiej czapce. Zagaduje go blondynka pod 60-tkę. Gawędzą po polsku. Też go zagaduję, kiedy siada z zupą.

Frank studiował kiedyś na Politechnice Warszawskiej.

– Mogłem siedzieć nocami, by rozwiązać problem z fizyka, matematyka. Problem to jest teraz, bo jestem na ulicy – mówi po polsku.

– Władam po niemiecku też. Byłem tam 10 lat.

– A w Polsce długo?

– Wyjeżdża, przyjeżdża, wyjeżdża. Mieszkał w Niemczech, Norwegii i Danii. Tam było kapitalnie. Ale drogo.

– A gdzie najlepiej?

– U siebie.

– Czyli?

– Nieważne.

Ma w bagażach dwa laptopy.

– Ale komputer idzie mi jak „krew z nosa” – przyznaje. – Dwa razy miałem absolutorium, nie pisałem pracy dyplomowej, wyjechałem za granicę. To wszystko, co mam. – Pokazuje wielki plecak i dwie torby. – Najgorsze, że straciłem zdjęcie rodziców. Oj ta zupa ogórkowa dla mnie za trudna.

– A gdzie pan śpi?

– Przede wszystkim siedzę w Biblioteka Narodowa. Skończyłem tam, przychodzę tu. W czwartki.

W poniedziałki jem pod Centralnym. Mam czajnik, termos, palnik. I tak przeżyję.

– No, ale gdzie pan śpi?

– Wszędzie. Raz było minus 15, przy kościele spałem. Jakaś pani przyniosła mi zupę. Poszła po Straż Miejską. W nocy ktoś mnie budzi, prosi o papiery. „A co? Nie mogę spać, gdzie chcę”. „Chcemy pomóc. Co pan potrzebuje?” – pyta strażnik. „A co może mi pan dać? Ja potrzebuję spokój”.

– Spotyka pan inne osoby ze swojego kraju?

– Nie mam czasu na gadanie o niczym. Idę spać – Frank nagle się zrywa, łapie bagaże i wędruje na Centralny.

Wolontariuszka z Sant’Egidio dobrze go zna. Przychodzi do nich od lat. Bywają też Romowie z Ukrainy i osoby, które dotarły do Polski przez Białoruś.

Pojawia się Luda, Ukrainka z chorym pieskiem. – Zamykają nam hostel i będą przenosić pod Warszawę, a Ryżyk nie może jechać. W Warszawie kroplówki bierze i nie daje rady wejść do pociągu – opowiada zmartwiona.

Zaczyna rozmawiać ze starszą Ukrainką, która jest w Polsce od marca 2022 roku. Długo żyła na ulicy, teraz mieszka w schronisku pod miastem. Obie przychodzą tu zjeść i spotkać swoich, usłyszeć wieści z kraju.

Wieczór. Na parkingu stoi czerwony bus, w otwartych drzwiach widać dwoje ratowników medycznych. Przed busem kobieta z psem. Z boku przy murku kobieta na kolanach opatruje nogę meżczyźnie.
Medycy na Ulicy, patrol wolontariuszy-ratowników medycznych pod Dworcem Centralnym. Fot. Agnieszka Rodowicz.
Wieczór, ulica, przy betonowym murku, dwaj młodzi mężczyźni, jeden z napisem na plecach "Ratownik" opatrują komuś nogę.
Ratownicy z fundacji Medycy na Ulicy opatrują komuś nogę. Warszawa, parking koło Dworca Centralnego. Fot. Agnieszka Rodowicz

Trwa sezon na robaczki w ranach

Za chwilę ósma, pod Centralnym parkuje ambulans „Medyków na Ulicy” z Fundacji FORTIOR. Dawid Kacperowski przedstawia mnie koleżankom: Oli i Janie. Wzdłuż parkingu ustawiają kilka stanowisk, badają, mierzą ciśnienie, cukier, opatrują rany.

– Jechałem tramwajem, a z nogi tak śmierdziało, że wszyscy uciekali. Robaki leciały na podłogę – mówi pacjent. Inny pokazuje dziury po drenach po gangrenie.

– Trwa sezon na robaczki w ranach, więc będziemy tu długo, nawet do 2 w nocy – mówi Ola, 20-letnia studentka ratownictwa medycznego. – Mamy tu wszystko: zakażenie bakteryjne, rany pooperacyjne, owrzodzenia podudzi, choroby przewlekłe, padaczki alkoholowe… Zimą pacjentów jest mniej, chowają się po ogrzewalniach. Jana, mogę plasterek poprosić?

Pojawia się Luda z Ryżykiem. Jana daje jej sól fizjologiczną do przemywania uszu psa. Jana (39 lat) przyjechała do Polski z Ukrainy 18 lat temu. Coraz częściej musi tłumaczyć dolegliwości osób z ukraińskiego i rosyjskiego. I coraz więcej pacjentów nie ma ubezpieczenia. Gdy schorzenia są poważniejsze, ratownicy kierują pacjentów do Lekarzy Nadziei, stowarzyszenia, które prowadzi przychodnię dla bezdomnych i przyjmuje nieubezpieczonych.

Wkrótce pojawią się weterani z Ukrainy

Anna Jastrzębska, szefowa Fundacji FORTIOR, psycholożka i psychotraumatolożka zauważa, że wyraźnie przybyło bezdomnych Ukraińców, Białorusinów, Rosjan, Afgańczyków, Irakijczyków. Są też bezdomni z Litwy, Łotwy, Armenii.

– Bywają u nas osoby w kryzysie bezdomności z Pakistanu, Azerbejdżanu, krajów afrykańskich, głównie Sudanu. A także Hindusi, Palestyńczycy z Gazy, mieliśmy również pacjenta Turka – wylicza. Część to osoby z granicy polsko-białoruskiej.

Jastrzębska ostrzega: – Wkrótce pojawią się weterani z Ukrainy – okaleczeni, w kryzysie psychicznym, z PTSD. Przyjadą do nas za swoimi kobietami i rodzinami, ale też dlatego, że będą potrzebować leczenia, rehabilitacji. Część odkryje, że ich partnerki ułożyły sobie życie z kimś innym. Niektórzy wylądują na ulicy.

– Skąd pani to wie?

– Tak przypuszczam, bo dokładnie ten sam problem występuje, gdy mówimy o polskich weteranach, którym pomagamy od lat. Więc już szkolimy psychologów i innych specjalistów, by wesprzeć tych ludzi. Na razie to pojedyncze przypadki, będzie ich coraz więcej.

FORTIOR stara się też o środki na mieszkania treningowe dla weteranów. Póki co udziela pomocy psychologicznej, medycznej wspierając kilkudziesięciu cudzoziemców.

Syn był żołnierzem, wszedł na minę

– Mamy pod opieką Ukraińca ze złamanym barkiem – opowiada Dawid. – Gdy trafił do nas, był zaniedbany i bez kontaktu. Odmówiono mu leczenia, bo nie jest ubezpieczony, a nie może być bez dokumentów. W końcu któryś szpital go przyjął, ale Ivan wciąż czeka na papiery z Urzędu do Spraw Cudzoziemców (UdSC). Wystarczyło trochę uwagi, pomocy i znalazł pracę, nie pije. Inny Ukrainiec, z owrzodzeniami na nogach, mówi, że był na wojnie.

Nie chce być na ulicy, ale nie ma dokumentów i system nie pozwala mu wyjść z bezdomności.

Kiedy pomoc dla Ukraińców była masowa, polscy bezdomni mieli żal, teraz Ukraińcy zostali sami. Gdy nie mają dokumentów, jesteśmy bezsilni.

Ivan, 50-latek spod Mariupola, pracował jako kierowca międzynarodowy.

– W taksówce w Warszawie skradli mnie wszystkie dokumenty, kartę do bankomatu i telefon. W stresie zacząłem pić, pół roku byłem bezdomnym.

– Jak pan sobie radził?

– Nie radziłem sobie. Dlatego piłem jeszcze więcej. Spałem w autobusach, czasami gdzieś udało się popracować. Dowiedziałem się, gdzie szukać pomocy, bo kolega koledze przekazuje informacje. No i teraz mieszkam w hostelu, wyrabiam dokumenty. Mam syna, 26 lat. Był żołnierzem, wszedł na minę. Dwie kliniczne śmierci, 15 operacji, został inwalidą. Na razie nie mogę wrócić do Ukrainy, bo tam okupacja. Czekam, pracuję. Jaka to praca nie powiem, bo na czarno.

– Jak pierwszy raz przyszedł, ropa lała mu się z butów

– wspomina Jana. – Zasnął od razu, pierwszy raz od miesięcy na leżąco. Ludzie śpią siedząc, potem się dziwią, że mają opuchnięte nogi – mówi Jana i rusza z Olą na obchód dworca. Kiedyś w wejściu leżał mężczyzna. Ludzie go kopali, by się przesunął, bo „najebany pewnie”. Okazało się, że nie oddycha.

– Reanimacja trwała ze 40 minut, bo pan miał treść pokarmową w buzi, w uszach. Trzeba to było najpierw odessać – tłumaczy Jana. Od tamtej pory sprawdzają wszystkie wnęki i ławki.

Patrzą na mnie, mówią: Nie

Martwię się o „Francuza”. Od kilku dni leje i jest zimno. W MPP dużo ludzi, ale jego nie ma. Pod Centralnym jak co poniedziałek długa kolejka. Patrycja Drożyńska przywołuje do porządku osoby, które próbują się wepchnąć do kolejki. Wolontariusze wydają najpierw jedzenie osobom na wózkach, o kulach i najstarszym. Patrycja roznosi miski z ryżem i poznaje mnie z osobami zza granicy.

– O tu jest pan Guram. Znamy się już ho, ho, ho.

Zagaduję mężczyznę z długą siwą brodą. Jest ubrany na czarno jak wielu bezdomnych, ale bardzo stylowo. Pochodzi z Czeczenii, mieszka 14 lat w Polsce, osiem na ulicy.

– Dobre jest. Pojeść mam, odieżda jest – mówi Guram. – W noclegowni ja dużo był, w schroniskach, wszystkich znam. I mnie znają. Teraz śpię w toyota Aygo kolegi. Stoję, gdzie nie ma płatnej parkowki. Ubrania piorę w misce, więc mam czyste paznokcie, pani patrzy. Zimą czasem zapalam silnik, śpiwór jest i jakoś się śpi. Nikt nie przeszkadza.

– A ktoś pomaga?

– Nuuu taaak. Ale idę, szuka pracy, patrzą na mnie i mówią „Nie”. Szuka i szuka. Wcześniej pracował, jako kierowca. Zobacz pani, ile mam kategorii. Wszystkie.

Nie chce wracać do Czeczenii.

– Tam teraz bardzo źle. Jak w Stalinie. A Polacy dobrzy do mnie. Tylko czasami jak wypije alkohol, to jest gieroj i do mnie startuje. Byłem w Niemczech, Francji, Holandii, Anglii. Najlepiej jest w Warszawa. U nas w Czeczeni dla bezdomnych nic nie pomagajut.

– A czemu pan na ulicy?

– Żona… – Guram się zacina. – Jak przyjechał, żona była, syn, córka, wnuk, wnuczka… No i ten… żona – Guram kończy i rozumiem, że więcej nie powie.

– Choruje pan czasami?

– Nigdy. W Czeczenii codziennie bolała mnie głowa. W Polsce nic. Tylko zimno dzisiaj. Nu, przepraszam pani, idę do kolegów.

Z boku czarny chłopak zachłannie je kaszę z sosem, potem kanapki. Jest bardzo chudy. Pytam, czy mówi po polsku. Żadnej reakcji. Po francusku? Po angielsku? Chowa twarz w kapturze. Podobno jest z Etiopii.

Mężczyzna w kurtce zbiera w ulicznych śmietnikach puszki po piwie. W tle dwaj mężczyźni w garniturach przyglądają się temu. Nad nimi niebieska tabliczka: "Ul. Puławska.
Thomas "Francuz" zbiera w śmietnikach puszki po piwie. Warszawa, ul. Puławska. Fot. Agnieszka Rodowicz

Bezdomność to nie wybór

Thomas siedzi na donicy z kwiatami, razem ustawiamy się w kolejce. Dostaje numerek 317. Ktoś tłumaczy, by minął tych, którzy już jedli i czekają na dokładkę. Thom się kryguje.

– Gdy jesteśmy wolni, jesteśmy bezbronni – mówi nagle jedząc ryż z warzywami.

– Życie na ulicy to wolność? – dopytuję.

Chwilę się zastanawia.

– Jednak wolność. Pracowałem 11 lat w fabryce, ładowałem kartony do maszyny. Trzy minuty na załadunek. Gdy dwa lata temu kazano mi iść na pole melonów, nie mogłem już dotrzymać tempa. Wymagają coraz więcej. Tylko rentowność się liczy. To neokolonializm. A ja już nie mam siły. Neuroleptyki mnie zniszczyły. Zabiły też moje sny – mówi Thom i szuka tytoniu w kieszeni. – Wszystko jest OK, póki jesteś dobrym niewolnikiem.

Wolontariusze w koszulkach z napisem „Bezdomność to nie wybór” rozdają zeszyty i podpaski. Zbierają się ciemne chmury. A gdzie Thomas śpi, gdy pada?

– Pod arkadami. Jestem ostrożny, gotowy, by odejść, jeśli stwierdzę, że jest niebezpiecznie. Ludzie dla kawałka mięsa czy tłuszczu są gotowi zabić swoją matkę.

Niedawno zaczepiły go trzy osoby. „Francuz? Wypierdalaj” – usłyszał od faceta, a kobieta go opluła.

– Nie oceniam innych bezdomnych. Też jestem nerwowy, gdy nie śpię i jestem głodny. Choć jedzenie to nie problem. Problemem jest integracja. We Francji też. Jak masz 40 lat i nie dajesz rady tyrać 8 godzin dziennie, system cię odrzuca – mówi Thom.

Wokoło plakaty przed drugą turą wyborów prezydenckich.

– Modlę się, za Polskę, ale muszę wracać do Francji, pomóc im, bo też się męczą. To co, wygra Rocky, czy Rafał?

Nigdy nie jedz z dna kosza

Spotykam ”Francuza” na Placu Zbawiciela. Wokół kawiarniane ogródki i sojowe latte. On siedzi na schodach kościoła, wsypuje kawę do plastikowego kubka i dolewa zimnej wody z butelki.

– Nie proszę o wrzątek, nienawidzę prosić – tłumaczy.

Puszki zbiera rano lub wieczorem, wstydzi się, bo zagląda też do śmietników po jedzenie. Pozwala mi dołączyć. Idziemy najpierw bocznymi ulicami, ale szybko zapominamy o wstydzie i skręcamy na Puławską, nurkując w koszach. W pół godziny Thom ma już obiad:

kawałek kurczaka, surówkę, ryż, wodę i pół kilo puszek.

– Jedna waży 10 gram. W skupie za kilo dają 6 zł.

– No to trzeba się narobić.

– Tak, ale znajdujesz też mnóstwo jedzenia, tytoniu no i masz zajęcie.

Ludzie czasami patrzą na mnie, jakbym strącał z nieba samoloty albo powodował burze. Ale wspierają mnie, zostawiając te rzeczy.

– Cukier to problem. Wczoraj na szczęście znalazłem ciastka – opowiada. Odzyskuje też wodę, soki, colę, tytoń. Kiedyś znalazł w śmieciach tort urodzinowy.

– Nad jedzeniem odmawiam modlitwę i zostawiam je na słońcu do dezynfekcji.

Nigdy nie wybieraj z dna, bo jest pełno bakterii – instruuje, gdy zaglądam do kolejnego kosza. – Możesz złapać robaki, mieć problemy z dziąsłami. Zeszłego lata w Paryżu zaryzykowałem. Zjadłem kanapkę z jajkami. Niebezpieczny jest też majonez i mleko. Boli, gdy bakterie się rozmnażają w brzuchu. Zimą rzeczy w śmietnikach są świeższe, ale łapiesz przeziębienia. W lutym kaszlałem krwią. Dwie takie zimy i lądujesz w dziurze – śmieje się i zgniata kolejne puszki.

Nagle pierwszy raz o coś mnie prosi – chce zadzwonić do byłej żony. Daję mu telefon. Pali, dzwoni. Przedstawia się z imienia i nazwiska, pyta o dzieci, przeprasza, że nie dzwonił w urodziny syna. Dowiaduje się, że jego siostra ma raka. Po kolejnym papierosie dzwoni do niej.

– Pij soki, zieloną herbatę, jedz warzywa i białe mięso bez krwi. Możesz palić, szczególnie marihuanę, ale tylko sześć papierosów dziennie. Je t’aime – mówi nieśmiało.

– Siostra pyta, czemu nie wracam. Co za pytanie. Przecież, znowu mnie ukłują. Muszę wrócić do formy. Nie oglądam newsów, nie piję. Dam sobie tydzień. Potem umyję się, ogolę i jadę do Francji.

Umawiamy się pod Wschodnim, żeby zanieść puszki do skupu. Wybucha ulewa i Thomas się nie pojawia.

Mężczyzna trzyma lusterko i poprawia włosy. W tle ściana i rzeźba ze stali.
Thom "Francuz" na Polu Mokotowskim przed pomnikiem lotników. Warszawa, fot. Agnieszka Rodowicz.

Pomnik Majów koło Politechniki

Pada wiele dni. Wiosna jest zimna i deszczowa.

W końcu trafiam na niego przy placu Zbawiciela. Ma nowe dżinsy i walizkę – znalezione. Chce jechać autobusem do Niemiec, a potem przedostać się do Francji. Mówi, że w drodze do Polski kontrolowali tylko osoby o ciemniejszej skórze.

Chce mi jeszcze pokazać mur przy Politechnice, ten z imionami Majów i rybą. Idziemy na Pole Mokotowskie.

Okazuje się, że ściana, przy której Thom odnajduje spokój, to pomnik z wyrytymi nazwiskami polskich lotników poległych w IIWŚ. A wielka ryba i znak alfa to stalowa forma w kształcie smug za samolotem. Coś w tym jest.

Thom założył okulary i pisze w notesie. Spisuje dla dzieci wszystko, co wie. Pisze, że polski jest bardzo ładny, ale bezlitosny, bo merci pisze się „dziękuję”, a wymawia: „djenkujao”. Wcześniej wspomniał, że zerwał z dziećmi relacje, teraz mówi, że nie warto się przywiązywać, bo mniej cierpisz, gdy ktoś odchodzi.

– Możesz spojrzeć, co mam na szyi? – prosi i daje mi okulary. Wygląda to na głowę kleszcza. Thom podciąga tiszert z napisem „Alpha rulez”, pokazuje ukąszenia.

– Komary, pluskwy, pchły, muchy to zmora bezdomnych. Ci na Centralnym są pogryzieni, w wysypkach, pryszczach, drapią się. Po jakimś czasie wariujesz od bycia na ulicy. Dlatego chcę ruszyć, by tu nie utknąć – Thom pakuje jedzenie do torby termicznej. Wyciąga lusterko i grzebień. Wszystko znalezione.

– Życie nie jest warte, by je przeżyć bez miłości – nuci układając włosy. – Czasami myślę o kobiecie, ale szybko przestaję. Mam misję.

Poza tym trzeba zachować równowagę między byciem zwierzęciem dzikim a udomowionym.

Mnie próbowano udomowić zastrzykami. Rodzice też zrobili mi dużo złego. Byli totalitarystami. A kiedy Bóg nie może ich wytępić, mści się na dzieciach. Dlatego miałem trądzik przez rok. Co trzy dni usuwali mi w szpitalu krew i ropę. Stąd te blizny.

Thom staje pod pomnikiem lotników. Robię mu zdjęcia telefonem, by mógł je wysłać siostrze.

– Co jest najtrudniejsze na ulicy?

– Brak kontroli nad ciałem i duszą. Ale powiem ci, że nie ma większej różnicy między pracą 50 godzin tygodniowo a byciem bezdomnym.

Żegnamy się. Thom proponuje, by się uściskać.

– Ale nie za blisko. Jestem jednak trochę brudny, myłem się wodą z butelki.

Diagnoza

W 2024 roku w Polsce zdiagnozowano ponad 31 tys. osób w kryzysie bezdomności. 76 proc. przebywało w instytucjach, reszta – w przestrzeni publicznej. Najwięcej w województwie pomorskim, śląskim i mazowieckim.

Imiona niektórych bohaterów reportażu zostały dla ich bezpieczeństwa zmienione.

Uśmiechnięty mężczyzna z brodą trzyma tablet, na którym widać stronę internetową ze zdjęciem i tekstem po polsku, angielsku i rosyjsku: "Przyjmuję donaty przytulanki".
Viktor z Białorusi.

Przeczytaj pozostałe części reporterskiej opowieści o bezdomnych cudzoziemcach w Polsce.

„Victor reality show” – Lepiej być pierwszym bezdomniaczkiem Warszawy, czem jednym z wielu psychologów. Czasem ktoś gazem psiknie, dychę wyrwie z kubeczka. Żeby coś mieć, trzeba nie bać się. Bo ze wszystkich knajp, nawet i z kościołów gonią. Konkurenci, zakonniki, kapłany. Ale nie na darmo na psychologa uczył się. I jestem taaaki szczęśliwy. Tak że pomyślał o popularyzacji kultury bezdomnego życia. O grooosik pana proszę!

„Kto pomoże Emmie z NYC?” Przyjechała z córką i amerykańską emeryturą, teraz żyje na ulicy między warszawskimi noclegowaniami i jadłodajniami dla potrzebujących.

;
Na zdjęciu Agnieszka Rodowicz
Agnieszka Rodowicz

Reporterka, fotografka, studiowała filologię portugalską. Nominowana do Nagrody Newsweeka im. Teresy Torańskiej za reportaż o uchodźcach i migrantach w pandemii (2020), zdobyła też wyróżnienia Prix de la Photographie Paris 2016 i 2009. Jej reportaż "Bo jeśli umrę, nikt się tym nie przejmie. Dzień Dziecka na granicy" opublikowany w OKO.press został właśnie nominowany do European Press Prize 2025.

Komentarze