0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Agnieszka RodowiczFot. Agnieszka Rodow...

Styczeń, śnieg z deszczem, na dworzec kolejowy w Białymstoku wchodzi czarna kobieta. W klapkach i wełnianych skarpetkach. Ciągnie plastikowe torby i mówi do siebie.

Pytam po francusku, czy pomóc.

Chce wrócić do Szwajcarii, bo w Polsce „jest źle”. Prosi o bilet do Warszawy. Znajduję nocne połączenie za 19 zł. Kobieta prosi o telefon, dzwoni przez WhatsAppa i przez 20 minut krzyczy w afrykańskim języku. Padają po francusku słowa: więzienie, policja, gwałt.

Nie udaje mi się ustalić, skąd pochodzi. Dzwonię do Fundacji „Dialog”, która prowadzi naprzeciw dworca noclegownię. Nocują tam często migranci i uchodźcy. Okazuje się, że kobieta już tam była, trzymają dla niej miejsce.

– Non, non! Nie będę z obcymi mężczyznami! – krzyczy po francusku i znika z dworca.

Tuż obok jest ogrzewalnia Caritasu dla osób w kryzysie bezdomności. Stojący pod wejściem Polacy widują tu zwykle Ukraińców. – Ale jest jeden czarny – mówią. – Grzebie w śmietnikach koło dworca.

Pytam znajomych aktywistów z Białegostoku. To Jemeńczyk. Dostał w Polsce status uchodźcy, ale nie ma pracy, pieniędzy, pomysłu co dalej.

Osoby w kryzysie bezdomności krążą po Europie. Polki i Polacy zimą wyjeżdżają na południe, gdzie cieplej, do nas przyjeżdżają cudzoziemcy z krajów, gdzie bezdomność jest powszechna. Coraz więcej osób, które przeszły zieloną granicę, jest zgodnie z prawem unijnym cofanych do nas. Najwięcej z Niemiec. Coraz więcej osób, które ubiegały się w Polsce o status uchodźcy, nie dostało go albo mają decyzję o deportacji. Są u nas bez uregulowanego pobytu, czasami bez dokumentów i prawa do pracy. Cześć prędzej czy później znajdzie się na ulicy.

Czy system jest na to gotowy?

Przeczytaj także:

Zdjęcie. Grupa ludzi przed zabudowaniami klasztornymi.
Kolejka przed jadłodajnią u Kapucynów, Warszawa ul. Kapitulna

Kolejka przed jadłodajnią u Kapucynów. Warszawa, ulica Kapitulna. Fot. Agnieszka Rodowicz.

Warszawa przytula jak matka

Warszawa, ulica Kapitulna. Codziennie koło południa wzdłuż muru klasztoru Kapucynów ustawia się kolejka po jedzenie.

– Bywają Ukraińcy, Białorusini, z piętnastu znam – mówi mężczyzna. – Na Centralnym, u „Daj Herbatę” w poniedziałki zatrzęsienie – dodaje drugi. – W noclegowniach to samo. – Raz widziałem bezdomnego Murzyna. Z Nigerii czy z Libanu, nie wiem.

– Kobiety też widujecie? – dopytuję.

– Różnie, niunia, różnie – odpowiada kobieta w średnim wieku. – Po ciuchy przychodzą, buciki biorą, a ja nie mam. Mam zasiłek z opieki, ale muszę dorobić, bo co to jest 1300 zł. I nie mogę pracy dostać. Przez kogo? Przez Ukrainę zasraną – piekli się. – Szok, lalka! Oni się u nas rozpanoszyli, bo Warszawa przytula jak matka.

Brat w habicie zaprasza do jadłodajni. Nikt nie sprawdza dokumentów.

– To trzeba szefa pytać, zna sytuację – odpowiada na pytanie o cudzoziemców. – Było więcej Ukraińców po wybuchu wojny, ale wcześniej też przychodzili. Z Afryki, z Azji, z różnych krajów Europy. Ilu tych Murzynków mamy? – pyta zakonnika z wydatnym brzuszkiem.

– Pojawiają się i znikają – odpowiada tamten. – Przychodzą też starsze Ukrainki po chlebek i coraz więcej Polek i Polaków. Dziennie 300–350 osób, w święta do 500.

Bezdomni w fabryce domów

Za nową Biedronką przy Myśliborskiej chaszcze, śmieci i ruiny Fabryki Domów. W jednym z budynków – noclegownia. Przed wejściem kolejka.

– Są obcokrajowcy? – pytam.

– Ukraińcy. I jedna kobieta... czarna… – mówi starszy mężczyzna z wahaniem. – Muzułmanka.

– W naszym pokoju śpi – dodaje pani w różowym polarze i wskazuje chudą sylwetkę krążącą po szutrowej drodze. – Czekamy tu grzecznie, dmuchamy w alkomat. Bezpiecznie jest.

– No, chyba że wpuszczą tych muzułmanów – dodaje facet. – O, idzie ta nasza czekoladka z Ameryki.

Bardzo szczupła kobieta w polarze i dresach głowę owinęła chustą, nakryła kapturem. Wszystko czarne, maseczka na twarzy też. Na nogach botki zapinane na wiele guziczków przypominające XIX-wieczne obuwie.

– Pracowałam 45 lat w pomocy społecznej i edukacji specjalnej. Pomagać jest łatwiej niż prosić – mówi zmęczonym głosem. – Umarł mi mąż, nie mam wielu krewnych w USA, postanowiłam wyjechać i znaleźć dla siebie miejsce.

Chciała jechać do Rosji, ale córka nalegała na Polskę. Część bagażu zaginęła, straciła telefon i dostęp do konta.

Emma jest w Polsce od połowy lutego. Pamięta dobrze, bo Straż Graniczna (SG) zatrzymała je w Walentynki. Potem córka zachorowała.

– Była w szpitalu i… – głos Emmy się łamie.

– W ambasadzie amerykańskiej nie dali mi nawet wody. Zaproponowali pożyczkę na bilet, ale trzy osoby musiałaby zagwarantować, że ją zwrócę. Kto podejmie takie ryzyko? Kiedy pojechałam do katolickiej organizacji kościelnej, zakonnica mnie nie wpuściła – twierdzi Emma.

W szpitalu dostała adresy kilku noclegowni. Wybrała tę przy Myśliborskiej, bo jedzie się długo, ale tylko jednym tramwajem. Śpi w sali z dziesięcioma innymi osobami od tygodnia.

– Jestem wdzięczna. Tylko jedna pani wiesza śmierdzące skarpetki. Jest ciepło, można się umyć i coś wyprać – rozciera zmarznięte ręce. Nie ma kurtki ani rękawic, choć jest koniec marca i temperatura bliska zeru. – W dzień siedzę w szpitalnej kaplicy albo idę do… biblioteka – to słowo Emma mówi po polsku.

Zaczynają wpuszczać do noclegowni. Obiecuję, że wrócę z informacją, gdzie szukać dalszej pomocy.

Statystyki ich nie obejmują

Zaglądam do Fundacji Serca Miasta, wspierającej kobiety w kryzysie bezdomności. Trafiają tu często starsze Ukrainki z niskimi emeryturami i bez sił do pracy. Bywają kobiety z Japonii, Czech, Ghany.

Nikt nie wie, ilu bezdomnych cudzoziemców żyje w Warszawie – nie obejmują ich statystyki.

– Ambasady nie chcą problemów. Nie potrafią też skutecznie odesłać kogoś do kraju, zwłaszcza gdy wchodzą w grę problemy psychiczne – mówi pracowniczka. – Znana nam Japonka zmienia kraj co trzy miesiące, bo czuje się śledzona. Czasem znajdzie pracę, czasem diaspora pomoże.

– Czy mogę tu skierować Emmę?

– Udzielamy tylko pomocy doraźnej: ubrania, buty… Nawet psychologa nie znajdziemy, jeśli ktoś nie mówi po polsku czy angielsku.

Zdjęcie. Pusta szutrowa ulica, kobieta w ciemnej kurtce i kapturze pochyla się nad walizką.
Emma w drodze do noclegowni na warszawskiej Białołęce. Fot. Agnieszka Rodowicz.

W ogrzewalni Emmy nie ma

Rano przed noclegownią na Myśliborskiej karetka. Jedna z kobiet przed budynkiem unosi brew.

– Czarna? A… muzułmanka. Już poszła na miasto. Musieliśmy wcześniej wyjść, bo w nocy pan do nieba poszedł – wzdycha.

Chwali noclegownię, że „elegancko, amciu”. Za dnia można się przenieść do ogrzewalni na tyłach budynku.

Idę tam z nią. Wpisujemy się do zeszytu i wchodzimy na piętro, gdzie duża sala z kuchnią i toaletami. Wszystko stare, zapuszczone, ale ciepło. Ludzie piją herbatę, oglądają telewizję, ładują telefony, czytają.

– Ja bym chciała do pracy, wynająć pokój i do widzenia. Bo tu nie można się wyspać. Jedna gada przez sen, druga chrapie, trzecia śpiewa. No kuuurna! Pani sprawdzi w autobusie MPP, tam muzułmanka może być.

Na tablicy ogłoszeń informacja: Mobilny Punkt Poradnictwa odjeżdża codziennie z Dworca Wschodniego.

Dziś czytałam o kosmosie i Janie Pawle II

Emma chodzi po szutrze w skarpetkach, choć dziś tylko kilka stopni powyżej zera. Nikt jej nie powiedział o ogrzewalni. Nogi jej spuchły, nie mieszczą się w butach. Daję jej rękawiczki i kontakt do „Serca Miasta”.

Pyta o tani telefon. Nie ma dostępu do konta. – Wcześniej zajmowała się tym córka – głos jej drży. – Dziś byłam w bibliotece, czytałam o kosmosie i Janie Pawle II. – Chowa rzeczy do szafki i znika w ogrzewalni.

Nazajutrz Emma chodzi po ulicy w flizelinowych klapkach. Płacze: – Moje biedne dziecko… powinnam się więcej modlić, żeby ją ochronić.

Wręczam jej kurtkę i buty po mamie. Kurtkę wkłada, ale buty też za ciasne, pokazuje opuchniętą stopę z raną na palcu.

– Dziękuję, że dziś nie musiałam błąkać się cały dzień – mówi. W ogrzewalni mogła się przespać, napić herbaty. Para, która tam nocuje, zaprosiła ją na obiad, ale nie poszła – nie miała w czym. Przynieśli jej trochę gulaszu. Dogadują się na migi. Jutro Emma ma iść do szpitala. Obiecuję wrócić rano z innymi butami.

Złe doświadczenie u Felicjanek

O 8:30 Emma rusza z walizką i torbą na przystanek. Nogi odpoczęły, mieszczą się w butach. W tramwaju nie kasuje biletu, ktoś jej powiedział, że nie musi.

– Chyba widać, w jakiej jestem sytuacji – tłumaczy, ale na wszelki wypadek trzyma stary, skasowany dawno temu.

Na Centralnym przesiadka do autobusu. Emma pokazuje kartkę z adresami – dostała je w szpitalu. Jeden to jadłodajnia u sióstr Felicjanek.

– Bardzo złe doświadczenie – mówi. – Poprosiłam o datek albo choć trochę jedzenia. Siostra spojrzała z nienawiścią, powiedziała „No” i zatrzasnęła drzwi.

Mijamy bibliotekę, do której chodzi. Dowiedziała się o niej w księgarni na dworcu.

Pokazuje trasę autobusu, sylabizuje: „Ma-ry-sin”. – Tam są te siostry.

Wysiadamy przy Uniwersytecie Medycznym. Emma schowana za czarną maseczką mówi, że ma „coś jak wizyta lekarska”. Nagle zmienia temat.

– Tylko w Rosji jest prawdziwa wolność dla Żydów. Podziwiam Putina. Odważny, uczciwy i nie boi się być inny – Emma zawsze mówi zmęczonym głosem, ale teraz jest podekscytowana.

Idziemy już ze 20 minut i wcale nie do szpitala. Biorę jej ciężką torbę. Ona ciągnie walizkę. Docieramy do Ośrodka Pomocy Społecznej.

– Do zobaczenia później, czekają tu na mnie – Emma zabiera mi torbę i wita się z dwiema kobietami, które stoją obok taksówki. Wkłada walizkę do bagażnika i odjeżdżają.

Fotografia. Uchylone drzwi z różnymi informacjami, w głębi widać siedzące osoby.
Jadłodajnia dla potrzebujących u sióstr Felicjanek, Marysin. Fot. Agnieszka Rodowicz.

Matka z córką z Nowego Jorku

Fundacja Dialog prowadzi noclegownię obok dworca w Białymstoku. Trafiają tu także cudzoziemcy. – Bezdomność wśród nich to nie masowe zjawisko, ale się zdarza. Inne organizacje chyba rzadko przyjmują cudzoziemców, bo odsyłają do nas – mówi szef fundacji Michał Gaweł. Pamięta kobietę, którą spotkałam w styczniu na białostockim dworcu. Straż Graniczna przywiozła ją z ośrodka strzeżonego. Nie chciała być w noclegowni.

– Nie możemy nikogo zatrzymać siłą – wyjaśnia Gaweł. – A to często osoby z zaburzeniami psychicznymi. Niektóre nawet dostały ochronę międzynarodową, ale nie potrafią się tu odnaleźć. Inne mają zobowiązanie do powrotu. Gdy SG nie może ich deportować, lądują na ulicy. Zdarzają się też ofiary handlu ludźmi, głównie z Rosji, trafiają do nas przez La Stradę.

Najwięcej cudzoziemców w kryzysie bezdomności w Białymstoku to Białorusini. Ale zimą pojawiła się też matka z córką z Nowego Jorku. – Zapamiętałem je, bo cały czas mówiły, że jadą do Rosji. Według mnie były zaburzone – mówi Gaweł. Niedawno trafił do nich mężczyzna z Kanady, też z zaburzeniem psychicznym.

Dodatkowi zabierają zapisanym

– Szczęść Boże – wita siostra Felicjanka.

Stoję w kolejce do jadłodajni. Do klasztoru na warszawskim Marysinie należy jeszcze szkoła, przedszkole i świetlica.

W środku 30 osób je zupę z chlebem. Dwie siostry za ladą wydają na wynos makaron z sosem, sałatki, sery i warzywa.

– Cudzoziemcy raz są, raz znikają – mówi siostra przełożona. – Jestem tu krótko, to nie dam szczegółowych wiadomości. Sporo młodych z Ukrainy. To niepokoi.

Wchodzi trzech młodych mężczyzn. Dyżurny prosi ich o wpis do zeszytu. – Powinni mieć zaświadczenia z opieki społecznej, ale jak śpią na ulicy, to skąd – komentuje siostra.

– Dostaną jedzenie? – Nikogo głodnego nie puścimy. Ale jeśli zapisani dostaną mniej przez dodatkowych, to już jest problem. Rozumiem ludzi, którzy są w życiowej tragedii, ale są osoby, które nie pracują, choć mogłyby. Dostaną tu śniadanie, obiad i wydawkę, zaopatrzą się w ubrania, skorzystają z prysznica i mogą dalej pić. Młodzi z Ukrainy powinni być przez państwo jakoś weryfikowani do pracy, bo jak długo polskie społeczeństwo to wytrzyma?

– A siostry weryfikują? – Pytamy. Ale powiedzą, co chcą. Jak ktoś mówi, że ma chore dziecko, to co, nie dasz?

Codziennie przychodzi 60 osób, w soboty nawet 160. Czarnej kobiety siostra nie pamięta.

RODO i wachlarz ulotek

Po tygodniu znowu stoję rano pod noclegownią na Myśliborskiej. Pytam wychodzących o Emmę.

– Ej, ta nasza Murzynka, od kiedy jej nie ma? – pytają jedni drugich.

– To była Hinduska.

– Nie, Nigeryjka. – Nigeria to Afryka. – Jakoś w zeszły czwartek wzięła tobołki i poszła

– Może do innej noclegowni. A wie pani, że w MPP jeździ zagubiony Francuz. Wczoraj go wywalili, bo śmierdzący był.

Pytam o Emmę w OPS-ie. Recepcjonistka kręci głową.

– RODO, nie mogę nic powiedzieć. Ale człowieka w potrzebie nie zostawiamy. – Podaje wachlarz ulotek. – Trochę już w pomocy społecznej jestem i powiem pani, że jak ktoś od dawna żyje na ulicy, to kryją się za tym problemy psychiczne.

Biblioteka, w której bywała Emma, jest przy ruchliwej ulicy. Nie ma czytelni, ale można usiąść na kanapie. – Była tu kilka razy – mówi bibliotekarka. – Przeglądała książki po polsku, bo innych nie mamy. Siadywała przy stole i przysypiała. Udawała, że notuje, a za chwilę znów głowa w dół. Raz mówiła po angielsku, raz wtrącała słowa po rosyjsku. Wie pani, jak ją nazwałam? Matka Teresa, bo zawsze w czarnej chuście i taka drobniutka.

Pytam, czy zaglądają inni bezdomni.

– Bywają. Zgodnie z regulaminem, mogą tu przebywać, tylko muszą być czyści.

Recydywa też u nas książki czyta, cały przekrój społeczny przychodzi.

Kolumbijczycy, Ingusz, Meksykanin

Na poprzemysłowej Białołęce są cztery noclegownie. Dojazd z centrum zajmuje ponad godzinę. Pod tą na Kaczorowej czeka kilku mężczyzn.

– Ukraińców jest u nas paru – mówi młody facet z obitą do krwi twarzą.

– Na Kupieckiej to i sześciu z Kolumbii było. Później naleciało się ich ponad 10. Młode ludzie, tylko nieduże takie. Trochę mówię po hiszpańsku, to rozmawialiśmy.

– Skąd się wzięli?

– Nie wiem. Spytałem tylko, czy trabajo będą robić. A oni: „Ni ma trabajo”. Bo trabajo to praca. Ale widać, że to podejrzane ludzie. Kolumbia, wiadomo, kartel, narkotyki. Jeszcze tu nawiozą tego, dopiero będzie. Z Meksyku też był jeden, ale starszy. Ja na Kupieckiej ze dwa tygodnie byłem, teraz tu się chcę przyjąć, bo warunki ekstra i nie trzeba skierowania.

– Ale dokument potrzebny?

– Dowód, nie da się bez – mówi starszy mężczyzna.

– Da się – dodaje młodszy. – Policja przyjeżdża, identyfikuje i można wejść.

Pod noclegownię schodzą się ludzie. Starsi, o kulach, na rowerach.

Jeden z nażelowaną fryzurą rzuca do kolegów: – Zapalmy, zanim wejdziemy do krematorium.

Kobieta w recepcji odsyła mnie do centrali Warszawskiego Centrum Integracji (WCI).

Na Kupieckiej podobnie – nikt nie chce rozmawiać. Wracam na Myśliborską. Przed wejściem nowi ludzie, nikt nie słyszał o Emmie. Na końcu kolejki stoi mężczyzna wyglądający jak turysta – dobra kurtka, okulary, porządny plecak. Na wózku z supermarketu ułożył walizkę, karimatę i kilka toreb. To Ingusz. W Polsce od trzech lat, na ulicy od miesiąca. Stracił pracę, nie może znaleźć odpowiedniej.

– Czyli jakiej? – pytam.

– Jestem artystą – odpowiada enigmatycznie. – Trudno o pomoc dla cudzoziemca – mówi. Informacje znajduje w internecie. Ma jeszcze telefon i środki na karcie.

Pracownicy Myśliborskiej też odsyłają do WCI. A w WCI – do rzecznika miasta. Wysyłam pytania, przez trzy miesiące cisza.

Warszawski streetworker: – Wielu pracowników noclegowni nie ma kompetencji do pracy z osobami z Polski, a co dopiero zza granicy. Nie znają języków, nie rozumieją odmiennych zachowań. Wielu było klawiszami. Pilnują, nie wspierają.

Wejście do parterowego, prowizoryczne ogrodzenie, przed drzwiami stoją osoby z plecakami
Przed noclegownią przy Myśliborskiej, Warszawa. Fot. Agnieszka Rodowicz.
Dwie osoby stoją przed kontener z zamykanymi skrytkami.
Schowki przed noclegownią na Białołęce, Warszawa, 2025. Fot. Agnieszka Rodowicz.

Audrey na patelni nuci Imagine

Szukam Emmy na „patelni” przy metrze Centrum. W każdą środę o godzinie 19:00 katolicy karmią zupą i słowem.

– Kiedy słowo Boże wyprowadziło mnie z moich kazamatów, przyszedłem tutaj – krzyczy mężczyzna do mikrofonu. – Popatrzyłem na krzyż i zobaczyłem siebie…

Wokół tłum z torbami, w dwóch kolejkach, po jedzenie i po herbatę. Nad nimi transparent „Kościół uliczny” i duży krzyż.

Emmy nie ma. Poza jedną czarną kobietą – brak obcokrajowców. To Audrey, 30-latka z Kenii. Przyjechała na studia pielęgniarskie, od ośmiu miesięcy co tydzień wydaje tu herbatę potrzebującym.

– Afrykanów nie widuję, inni obcokrajowcy czasami przychodzą – mówi. – Ta wspólnota daje nie tylko jedzenie, ale też pokazuje, jak poznać Boga. Znam ludzi, którzy byli uzależnieni i bezdomni, a dziś mają rodziny. Jest nadzieja.

Z głośników płynie polska wersja „Imagine” – o tym, że ratunkiem jest Jezus.

Emma jak kot w worku

Dwa miesiące później rozmawiam z warszawską streetworkerką. Poznała Emmę w OPS-ie, gdy urzędniczki nie wiedziały, co robić.

– Fajna babuszka, szkoda, żeby na ulicy była – mówi Jola. Próbowała znaleźć dla niej miejsce w schronisku, ale placówki bały się „kota w worku” i że zostanie u nich do śmierci. Ostatecznie dyrekcja OPS-u pomogła. Problem w tym, że Emma dostała skierowanie, mimo że nie ma prawa do świadczeń.

I teraz OPS boi się decyzji, którą podjął. Emma złożyła wniosek o wizę, ale to tylko gra na czas. Urząd do Spraw Cudzoziemców raczej odmówi, bo kobieta nie ma pieniędzy na utrzymanie. Wcześniej jej emerytura przychodziła na konto w USA. Pełnomocnik przesyłał jej pieniądze przez Western Union, ale przestał. Emma próbowała dzwonić do banku w USA, ale szybko skończył jej się kredyt na karcie.

Dziwię się, bo nie miała telefonu.

– Już skądś ma – mówi Jola. – Twierdzi też, że ma jeszcze 300$ na koncie w Rosji. Tyle że ten bank, został przejęty przez inny i Emma nie ma dostępu do konta.

Wcześniej zajmowała się tym jej córka. Pod koniec lutego poczuła się gorzej, trafiła do szpitala i już z niego nie wyszła. Straż Graniczna już raz przyszła do schroniska, ale tylko sprawdzili dokumenty i zostawili Emmę w spokoju. Rozpatrzenie wniosku może potrwać rok, dwa.

– Chciałabym jej pomóc, ale kończą się opcje. Bez emerytury, mieszkania nie dostanie pobytu w Polsce. W trochę lepszej sytuacji są Ukraińcy, którzy mają status UKR – twierdzi Jola.

Upewniam się – status ten daje legalny pobyt do 30 września 2025 i dostęp do świadczeń.

Jedna z warszawskich fundacji wspierającej migrantów pomogła Emmie napisać CV, by wykazała przed UdSC, że stara się o pracę. W fundacji Emma dostała też dwa razy bon na 100 zł. Pracowniczki OPS-u doładowywały jej internet z własnej kieszeni. Jola kupowała jej za swoje pieniądze jedzenie. Próbowała ją wciągnąć w projekt mieszkań treningowych, ale jest tylko dla Polaków.

– Ciul wie, co z nią zrobić. Rzadko się zdarza, że odbiorca tak mocno mi serducho porusza. Do wielu się przyzwyczaiłam: jest na ulicy, pije, jakoś sobie radzi. Będzie chciał pomocy, pomożemy. Nie – jego sprawa.

Ale Emma ma już blisko 80 lat. Biedna kobitka.

Emerytura na nagrobek córki

Emma przytula mnie na powitanie. Ubrana jak zwykle na ciemno, w czarnej maseczce. Zgodziła się, bym pojechała z nią do banku.

Pokazuje paszport, ale jej danych brak w systemie — bo konto zakładała w Rosji. Urzędnik radzi, by skontaktowała się z oddziałem w Moskwie, ale Emma nie zna rosyjskiego, nie ma pieniędzy na telefon i podejrzewa, że urzędnik chce wyłudzić jej dane.

Próbuje zapłacić w sklepie za wodę którąś z kart kredytowych. Jedna to rosyjski MIR, czyli „pokój”, alternatywa dla Visy.

Wygląda na to, że Emma, wbrew temu, co mi mówiła, była już z córką w Rosji.

„Brak możliwości odczytu karty”, informuje terminal.

Druga karta jest pogięta. Dała ją komuś w Rosji, by wypłacił pieniądze. Oddał w takim stanie.

– To był wyjątek – tłumaczy Emma. – Ludzie w Rosji tak się nie zachowują.

Może zadzwoniłaby do USA z ambasady amerykańskiej i wyjaśniła sprawę emerytury?

– Nie ufam im. Jak od nich dzwonisz, wszystkiego słuchają i notują. Może to oni coś pomylili, uznali, że to ja umarłam i dlatego nie mam emerytury.

Chce sama skontaktować się z działem emerytur w USA.

– Może mailowo? – podpowiadam.

– Tam się nic nie załatwia mailem – ucina. Nagle słabnie, musi usiąść.

– Chcę tylko jeszcze raz dostać emeryturę, zrobić nagrobek córce, a potem chciałabym wyparować – szepcze.

Zmienia temat i zaczyna zadawać mi zagadki matematyczne. Chce je publikować na YouTubie, wierzy, że da się na tym zarobić. Wyciąga z torby pognieciony artykuł o Amerykanach spędzających emeryturę za granicą i dodaje, że jest głodna. Chce chleb, ser, czekoladę, ciasteczka. – Normalnie jem też wędlinę z indyka – rzuca niby od niechcenia.

Spałam na dwóch krzesłach

Cmentarz Północny, największy w Warszawie. Za warsztatami kamieniarzy kilka baraków otoczonych płotem. To całodobowe schronisko dla osób w kryzysie bezdomności. Widzę, jak Emma chwilę rozmawia z koordynatorką schroniska. Ta nie zgadza się, bym weszła, więc siadamy na ławce pod jednym z warsztatów. Emma przyniosła dwa papierowe kubki z esencją herbaty i wrzątek w termosie. Ja przywiozłam jej trochę zapasów. Od razu zaczyna jeść cebularz.

– Ta opiekunka nawet nie pozwala wziąć herbaty do pokoju – Emma kręci głową. – I nie mówi po angielsku. Nikt z pracowników socjalnych nie mówi.

Dopytuję o dziury w historii Emmy.

Kiedy widziałyśmy się ostatni raz, kazali jej opuścić Myśliborską. Twierdzili, że za późno wychodzi z noclegowni i trzyma jedzenie w szafce. A ona nawet nie wiedziała, że jest taki zapis w regulaminie.

– Miałam tylko nieotwarty słoik gulaszu. A spóźniłam się z wyjściem tylko raz. Prosiłam, by pozwolili mi zostać, aż znajdę inne miejsce, ale kazali mi się wynosić. Pojechałam na Dworzec Centralny.

W dzień jeździła do biblioteki, wieczorami przesiadywała nad jedną kawą w dworcowym barze, aż o północy go zamykali. Wtedy szła do poczekalni. Nie pamięta, ile czasu spędziła na Centralnym. W końcu w OPS-ie skierowali ją do ogrzewalni.

– Nigdy nie doczekałam się tam czystej pościeli, więc nie kładłam się na materacu.

Spałam na dwóch krzesłach. Kiedyś mi jedno zabrali, chyba złośliwie.
Czarny mężczyzna stoi przy ulicznym punkcie rozdawania jedzenia.
Fundacja Daj Herbatę rozdaje jedzenie i gorące napoje przed Dworcem Centralnym w Warszawie, 5 maja 2025. Fot. Agnieszka Rodowicz.

Satysfakcjonujące

Z końcem kwietnia okres ochronny dla osób bezdomnych się skończył i ogrzewalnia Caritasu na Grochowskiej się zamknęła. Emma z dnia na dzień znów trafiła na ulicę. OPS znalazł dla niej schronisko naprzeciw cmentarza.

– Satysfakcjonujące. Mam łóżko w pokoju 3-osobowym. Są wygodne łazienki i klapki pod prysznic. Na Myśliborskiej wiele osób było brudnych, a musiałam po nich wchodzić do łazienki. Kiedy zaczęło mnie coś gryźć, poprosiłam o czystą pościel. Odmówili, powiedzieli, że to pewnie pluskwy.

Tu posiłki są dwa razy dziennie. Ryż z potrawką, kasza z gulaszem, ziemniaki z czymś jak rybny pasztet – wylicza Emma. – Satysfakcjonujące. Jak coś zostanie z obiadu, można wziąć na później. Herbatę zawsze mogę zrobić.

Pytam, czy jest muzułmanką, bo nosi pod kapturem coś jak hidżab.

– Nie. Taki mam styl. Wierzę w Boga, ale uważam, że Polacy za mało cenią Rosję, która za nich walczyła. Tam nie ma niepełnosprawnych, bezdomnych. Wszyscy są zdrowi, nie ma sztucznych dodatków w jedzeniu. Idziesz do apteki i możesz dostać leki, jakie chcesz, bez recepty i tanio. Potrzebowałam okularów, zapłaciłam 25-30$. W USA kosztowałyby pięćset. Rosja to wspaniały kraj – mówi Emma, ale kiedy pytam, jak długo tam były, zaczyna kręcić.

– Miałyśmy 3-letnią wizę, kosztowała chyba 200 czy 300$. Zaraz po tym, jak dotarłyśmy do Moskwy, straciłam bagaże w taksówce. Nie obwiniam Rosjan. Ludzie się tam tak nie zachowują. Taksówkarz był obcokrajowcem. Wynajęłyśmy mieszkanie w Sankt Petersburgu, ja dostawałam emeryturę. W Rosji nie widzisz wielu kolorowych, ale nie dlatego, że jest rasizm. Jest mnóstwo grup etnicznych, ale wszyscy są po prostu Rosjanami. Nie tak jak w USA, że mówią o tobie Afroamerican. A jedna kolorowa osoba jest w Rosji bardzo szanowana. Wiesz, kto? Był poetą.

– Puszkin.

– Dokładnie. Nikt tam nie mówi o kolorze jego skóry.

– To czemu wyjechałyście?

Emma milknie.

– Było nam tam dobrze, mam wielki szacunek do Putina i Ławrowa, ale chciałyśmy poeksplorować świat.

Jako Amerykanki mogły wjechać do Polski na trzy miesiące bez wizy. Jak dotarły? Emma znowu nie pamięta. „Chyba przez Białoruś? Może przez Finlandię?”. Mówi coś o Gruzji, Dubaju, wycieczce. Nie pamięta, jak przyjechały do Białegostoku. Pamięta, że się jej tam nie podobało, choć jeszcze odebrała emeryturę w Western Union.

Siedzę i piszę książkę matematyczną

Dwa razy Emma wyszła ze schroniska i o mało nie zabłądziła. Więc siedzi, czyta, pisze.

– Napisałam książkę, świetną. Serię o umiejętnościach matematycznych. Myślę, by ją sprzedawać po 80 zł za sztukę. Wiem już, jaką chcę okładkę, widzę moje nazwisko na półkach. Jestem pewna, że pójdzie, w Polsce i nie tylko – Emma pokazuje mi rozpisany na kartce biznesplan.

– Chcesz tu zostać?

– Przez sytuację z moim dzieckiem, myślę, że muszę.

– Wiesz, gdzie córka jest pochowana?

– Tam, gdzie pojechałam taksówką z tymi dwiema kobietami – mówi Emma, a do mnie dociera, że pewnie jechały wtedy na pogrzeb.

– Zapisałam numer kwatery, wiem, jak odnaleźć grób. Potrzebuję pieniędzy, by go urządzić.

Pytam, czy zgodzi się na zdjęcie, a ona zaczyna opowiadać, że jej cera ma w Polsce inny odcień. Zwykle jest jaśniejsza.

– Moja babcia była w połowie Afrykanką, w połowie Indianką, rdzenną mieszkanką Ameryki. Rodzina męża pochodziła z Niemiec.

Nazwisko Emmy rzeczywiście na to wskazuje.

– Z niemieckiej arystokracji, choć on był kolorowy – dodaje Emma. – Nie wiem, kiedy doszedł miks afrykański.

Pracowniczka OPS-u doradziła Emmie, by starała się w Polsce o azyl. Pewnie go nie dostanie, ale zanim rozpatrzą wniosek, będzie miała prawo do ubezpieczenia i pomocy medycznej. Mogliby ją też wtedy przenieść ze schroniska dla bezdomnych do ośrodka dla uchodźców.

Wygląda na to, że warszawskie instytucje pomocy chcą się pozbyć problemu.

Emma pokazuje mi uzasadnienie wniosku do UdSC, dowodzi w nim, że w USA były z córką prześladowane ze względu na panujący tam rasizm. Pismo ma kilka stron, ale brak konkretów.

Żegnamy się. Za Emmą zamyka się brama, a ja się zastanawiam, co z nią będzie? Czy da się jej pomóc?

Nocne liczenie

W nocy z 28 na 29 lutego 2024 roku przeprowadzono po raz szósty ogólnopolskie liczenie osób bezdomnych koordynowane przez Ministerstwo Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej. Zdiagnozowano 31 042 osób w kryzysie bezdomności, w tym 24 880 mężczyzn i 6 162 kobiety. 90 proc. zadeklarowało obywatelstwo polskie, 6 proc. obywatelstwo ukraińskie (1 749 osób). Pozostałe osoby deklarowały inne obywatelstwa lub jego brak.

Imiona bohaterek i bohaterów reportażu zostały na ich prośbę zmienione, znane są redakcji.

Przeczytaj pozostałe części reporterskiej opowieści Agnieszki Rodowicz o bezdomnych cudzoziemcach w Polsce. I posłuchaj audioreportaży.

„Viktor reality show”. – Lepiej być pierwszym bezdomniaczkiem Warszawy, czem jednym z wielu psychologów. Czasem ktoś gazem psiknie, dychę wyrwie z kubeczka. Żeby coś mieć, trzeba nie bać się. Bo ze wszystkich knajp, nawet i z kościołów gonią. Konkurenci, zakonniki, kapłany. Ale nie na darmo na psychologa uczył się. I jestem taaaki szczęśliwy. Tak że pomyślał o popularyzacji kultury bezdomnego życia. O grooosik pana proszę!

„Francuz myje się w Wiśle”. O Thomie, ksywa Francuz, który na warszawskich ulicach żyje od 10 miesięcy. Uczy reporterkę, jak łatwo zdobyć w stolicy jedzenie, z której nogi codziennie ruszać i że pomnik lotników przy Politechnice to pomnik Majów z wielką rybą.

;
Na zdjęciu Agnieszka Rodowicz
Agnieszka Rodowicz

Reporterka, fotografka, studiowała filologię portugalską. Nominowana do Nagrody Newsweeka im. Teresy Torańskiej za reportaż o uchodźcach i migrantach w pandemii (2020), zdobyła też wyróżnienia Prix de la Photographie Paris 2016 i 2009. Jej reportaż "Bo jeśli umrę, nikt się tym nie przejmie. Dzień Dziecka na granicy" opublikowany w OKO.press został właśnie nominowany do European Press Prize 2025.

Komentarze